Vincent van Gogh

Pole z drzewami (1890)

(Van Gogh Museum, Amsterdam)



Jak w Trzech muszkieterach bohaterów jest czterech, tak do tryptyku amsterdamskiego zaliczam, jeżeli w Muzeum van Gogha wisi obok tamtych, jeszcze czwarty krajobraz, w identycznym podłużnym formacie dwóch kwadratów. Pole z drzewami namalowane zostało w trzecim tygodniu czerwca, czyli przeszło miesiąc przed ostateczną katastrofą. W liście Vincent nazywa to płótno un effet de soir — „dwie bardzo czarne grusze na tle nieba żółciejącego, ze zbożem, i na fioletowym tle zamek w ciemnym obramowaniu zieleni” (644). Ten obraz w muzeum i w albumach nosi często tytuł Zamek w Auvers. Nazwa myląca czy też zmuszająca do obserwacji. Widać przede wszystkim bogate złoto nieba oblanego blaskiem zachodu, zielonkawą czerń drzew, zieleń pól, brąz drogi. Gęsty koloryt budowany grubo kładzioną farbą. Wrażenie przepychu przyrody i ostatnich promieni światła, jak drogocenna tkanina wyszywana złotymi nićmi. Dopiero po bacznym szukaniu dostrzegamy niebieską plamę w tle zieleni drzew i rudego brązu gasnącego nieba — domyślamy się, że to dach zamku. Van Gogh namalował wieczór jak rzekę, mieniącą się wszystkimi odcieniami złota. Ani na tym płótnie, ani na żadnym innym z Auvers nie widać słońca, które tak silnie było obecne w dziełach z Arles i Saint-Rémy.

Cztery krajobrazy z amsterdamskiego muzeum uderzają dojrzałym bogactwem kolorów. Dominuje błękit, potem brąz, zieleń i złoto. Najmniej niebieskiego jest na Polu z drzewami, tylko plama dachu, na Pniach drzew i korzeniach błękit pojawia się wyraźniej w pionowym rytmie drzew, w Polu z krukami walczy już o dominację z krwawym brązem, w Polu pod zachmurzonym niebem wreszcie triumfuje. Najmniej zieleni jest w Polu z krukami, najmniej brązu w Polu pod zachmurzonym niebem. Kolory mówią tutaj o świecie. I o tym, kto tak patrzy na świat i tak potrafi go przedstawić. Naprawdę miał rację, gdy mówił, że obrazy lepiej niż słowa tłumaczą jego samotność, smutek, a także otuchę i pomoc przynoszone przez naturę.

W Auvers nie namalował żadnego autoportretu. Marzył przecież o stworzeniu Nowoczesnego Portretu. Cztery pejzaże wiszące obok siebie na ścianie amsterdamskiego muzeum to jego ostatni wizerunek, upragniony przez niego Nowoczesny Portret. Nie zapominam przecież o obrazie melancholii na „tryptyku paryskim”, o złotobłękitnych wariacjach na temat wierności i przemijania na „tryptyku londyńskim”, o twórczych kopiach wiszących parami w Kröller-Müller, o Autoportrecie z zabandażowanym uchem i fajką, o Słonecznikach z Arles, o Irysach i Gałęziach migdałowca z Saint‑Rémy.

Gdy przenosił się z Prowansji do Auvers, wyrwał mu się okrzyk zarazem dumy i rozpaczy: „Ach, gdybym mógł pracować, gdyby mi nie przeszkadzała ta przeklęta choroba, jakie rzeczy zrobiłbym — sam, daleko od innych, słuchając tylko tego, co mi ta ziemia mówi. Ale ta podróż jest skończona” (639, maj 1890). Stworzony przez niego Nowoczesny Portret jest właśnie jak zaproszenie do podróży. Ta podróż nie jest skończona. Przybiera coraz to nowe formy. Patrzący musi powoli uczyć się czytania obrazów, musi szukać związków między twarzą, bukietem kwiatów, gotyckim kościołem a zielonkawym polem pod szafirowym sklepieniem nieba. To jest jego podlegający przemianom, zmienny w czasie autoportret, jego dzieło i życie.



Wojciech Karpiński

Fragment książki Fajka van Gogha