Wojciech Karpiński
Wolny człowiek.
O dzienniku Zygmunta Mycielskiego
z tomu Twarze
Zabieram głos na temat książki roku 2000 nie dlatego, abym porywał się na wyselekcjonowanie najlepszej czy najważniejszej książki opublikowanej w tym roku. W takim stosunku do literatury jest coś niesprawiedliwego: numeracja zawodników na mecie; mierzenie na jednej pomiarce dzieł, których siła polega przecież na tym, że nie dają się sprowadzić do wspólnego mianownika. A zresztą wybór, gdybym go musiał dokonywać, byłby wśród książek roku 2000 dla mnie oczywisty: To Miłosza. Znakomity tom największego poety polskiego naszych czasów. Rzeczą niezwykłą jest to, że napisał te wiersze człowiek zbliżający się do dziewięćdziesiątki. Nie były też dla mnie niespodzianką książki klasyków polskiej literatury, moich pisarzy zbójeckich, jak Herbert i jego Labirynt nad morzem, jak Gustaw Herling‑Grudziński i jego ostatnie opowiadania i fragmenty Dziennika pisanego nocą. Wszystko, co ci autorzy publikują, jest dla mnie ważne. Do innej kategorii należy wstrząsający dokument Sąsiedzi Jana Tomasza Grossa. Historia zagłady żydowskich mieszkańców Jedwabnego nie da się sprowadzić do sensacji, miesiąca czy roku, stała się już, mam nadzieję, częścią polskiej świadomości.
Inną książkę chciałbym koniecznie wymienić, bo stanowiła dla mnie naprawdę zaskoczenie i nadal pozostaje według mnie nie dość doceniona. Myślę o Dzienniku 1950–1959 Zygmunta Mycielskiego. Wydany przez Iskry z datą 1999, ukazał się w księgarniach na początku lutego 2000. Książkę zaliczam do najważniejszych książek polskich ostatnich kilku dziesięcioleci. Dlaczego? Otóż Mycielski, jako jedyny bodajże z piszących w kraju po wojnie, potrafił znaleźć język, własny i zrozumiały zarazem, w czterech dziedzinach, w których brak suwerennego głosu szczególnie bywa dotkliwy: w religii, w polityce, w sztuce, w erotyce. Jest obdarzony pamięcią (to znaczy uczestniczy w tradycji minionych pokoleń, ma oczy otwarte na przyszłość) i jest sobą, tu i teraz. Jest swobodny. I mądry. I komunikatywny. Pisze z uderzającą energią. Umie wiele rzeczy łączyć, a jednocześnie porusza się po najrozmaitszych dziedzinach, nie naruszając ich specyfiki. Potrafi patrzeć i żartobliwie, i patetycznie. W jego spojrzeniu jest miłość i przerażenie — okrucieństwem świata, ludzi. Jest w nim wiele pasji, nie ma żółci i zawiści, nie ma cynizmu i zobojętnienia, nie ma zaślepienia czy fanatyzmu. A wszystko to uchwycone w szczególe, pokazanym nagle, słowami trafiającymi od razu w cel. Jakąż siłą uderzenia obdarzona jest jego proza (w polskiej tradycji rzecz niezwykła).
Mycielski uzyskał głos w dziedzinach, w których niemota była — i jest — szczególnie bolesna i powszechna. Jego zwycięstwo jest jego dziełem i jego własnością. Nie zapewnia, rzecz jasna, zdobycia swobodnego i sensownego głosu, władzy mówienia, jego czytelnikom. Ale jego przykład przynosi pomoc. Stanowi lekcję swobody i mądrości, lekcję polszczyzny. Dlatego dla mnie jest to nie tylko książka roku, lecz ostatnich dziesięcioleci. Książka, która zmienia obraz literatury polskiej.
W maju 2000 roku w Warszawie na Targach Książki gratulowałem jej wydania Wiesławowi Uchańskiemu. Dyrektor Iskier gasił moje entuzjazmy i z ironiczno‑gorzkim uśmiechem powiedział, że przez trzy miesiące sprzedał sto siedemdziesiąt egzemplarzy tego dziennika, który nie tylko jest najciekawszym, erotycznie najswobodniejszym, ale też najlepiej napisanym i najgłębszym ze wszystkich opublikowanych ostatnio, najbardziej intymnym i najbardziej suwerennym. Zapisuję podaną mi liczbę na wieczną rzeczy pamiątkę. Jestem przekonany, że dziennik ten pozostanie w polskiej kulturze, będzie czytany. I jutro. I za dziesięciolecia.
Takiego obrazu Polski nie dał nikt. I takiego autoportretu. Wstrząsające łączy się ze śmiesznym w stop jedyny i niezapomniany. Twarz martwego z nudów Witolda Lutosławskiego na zebraniu Rady Kultury, słuchającego przemówienia jednego z komunistycznych wielkorządców. Wieczorem Waldorff i Leonka Gradstein pytają, „czy Karol [Szymanowski] coś wąchał”. Mycielski nie przywiązuje wielkiej wagi do tego, co kto wącha. Może to być ciekawe zależnie od kontekstu. I opisuje prababkę, którą znał jeszcze, ordynatową Włodzimierzową Dzieduszycką. Ze swego pałacu rządziła Lwowem, przyjmowała arcybiskupów, ekscelencje, marszałków, a przez ostatnie dwadzieścia lat była nałogową morfinistką, ze wszystkimi humorami związanymi z tym stanem. Miał u siebie w żoliborskim pokoiku jej szczotkę z herbowym dekielkiem, ale ukradł mu ją jakiś chłopak. Jerzy Andrzejewski płaczący na schodach ze wstydu za swoje stalinowskie zaślepienie. Rozmowa z Auberonem Herbertem w Warszawie 1955 roku i fotografia wuja, księdza Szembeka, zamordowanego przez Niemców w obozie, jako argument, dlaczego pozostaje w tym mieście, w tym kraju, mimo tego systemu, tego zniewolenia. Wyjazd do Londynu i rozmowy z Edwardem Raczyńskim zasugerowane przez władze warszawskie, więzi między nimi i komplikacje. Wyjazd do Paryża, odmowa wizy przez Francuzów z powodu aresztowania go w obyczajowej raffle w paryskiej łaźni. Premiera Dziadów w 1955 roku z komunistycznymi bonzami na sali i padającymi ze sceny wstrząsającymi słowami. Procesje Bożego Ciała w rodzinnej Wiśniowej, po śmierci ojca bracia po kolei prowadzący księdza. Wspomnienie o dziadku Szembeku, modelu Il Conte Conrada. Historia kuzynów Esterházych, János umierający w komunistycznym więzieniu koło Bratysławy, nawet prochów władze nie chciały wydać rodzinie, Livia, żona Jánosa, powtarzająca z blaskiem szaleństwa w oczach w Budapeszcie w listopadzie 1939: „Zobaczysz, Zigmunt, tu przyjdą bolszewicy” — przejechał wtedy pół Europy, od niej jednej, półwariatki, usłyszał trafną prognozę wydarzeń. I myśli o Bogu, o śmierci, o sztuce, o Bachu, o własnym komponowaniu. I sceny z szarej Warszawy tamtych lat, opis komunistycznych szaleństw. I szybką kreską szkicowane portrety ludzi bliskich i odległych, i erotyczne przygody, i twórcze nadzieje i katastrofy. Z jakim to tempem pisane, z jaką celnością, okiem chłodnym i namiętnym zarazem, naprawdę wolny człowiek, i naprawdę żywy człowiek, utrwala drgania życia, potrafi przenieść je na drugi brzeg sensu, zdania, strony, do drugiego człowieka, do nas. Co za książka!
Dotychczas czytane przeze mnie teksty Mycielskiego, ciekawe, lecz nie więcej, nie pozwalały mi się domyślać tej siły pióra, tej parady sensownej wolności, jaka aż bije ze stron Dziennika 1950–1959. Nawet Niby dziennik, tom za lata 1969–1981, opublikowany wcześniej, nie sugerował tej swobody, tej mądrości, tej siły. Zresztą uważałem, że takiego dokonania jak Dziennik 1950–1959 nie można powtórzyć, nie ma na to recept, bo zaginęłaby spontaniczność i siła. Tak sądziłem. I z pewnym sceptycyzmem przyjmowałem sądy ludzi znających tom następny, z lat sześćdziesiątych, że jest chyba jeszcze ciekawszy. Wykluczałem to z góry, nie mogę sobie wyobrazić nic ciekawszego. Ale po przeczytaniu w ostatnich „Zeszytach Literackich” (nr 73) fragmentów z tego tomu, który ukaże się wkrótce, zrozumiałem, że moje opinie były pochopne: otóż obraz umierającego Jana Tarnowskiego w Edynburgu, wizyta u księcia Janusza Radziwiłła w jego warszawskim mieszkanku, rozmowa z Pendereckim i Igorem Markiewiczem o aktualności lamentów Jeremiasza i Biblii — pozostaną na zawsze w mojej pamięci i są dla mnie, już teraz, ważnymi kartami literatury polskiej.
Wojciech Karpiński
2001