Wojciech Karpiński

Czerwone koło (o Aleksandrze Sołżenicynie)

(Szkic z książki Herb wygnania)


nullWe wrześniu 1973 roku uderza w Aleksandra Sołżenicyna wiadomość, że Archipelag Gułag wpadł w ręce KGB. Elżbieta Woronianska, która przepisywała książkę na maszynie i bez wiedzy autora ukryła jeden egzemplarz, po trzydniowym przesłuchaniu wydała schowek. Znaleziono ją powieszoną. Dotąd Sołżenicyn utrzymywał istnienie Archipelagu w tajemnicy. Jeszcze nie pora. Wiele osób zawierzyło mu wspomnienia. Nie wolno narażać żywych. Akcja policji sprowokowała decyzję o natychmiastowej publikacji. Tylko światowy rozgłos mógł uchronić przed prześladowaniami tych, którzy pomagali w budowaniu książki-pomnika. Chcę stać się pamięcią mego kraju, powtarzał wielokrotnie. Zebrał relacje setek osób. Jego niezwykła osobowość zespoliła i ożywiła ich wspomnienia. Pierwszy tom Archipelagu ukazał się w grudniu 1973 roku w Paryżu po rosyjsku, następnie na całym świecie w wielu językach, w milionach egzemplarzy. Las Birnam ruszył.

Ruszyło do kontrnatarcia Imperium. W pismach ukazywały się artykuły piętnujące zdrajcę. Następnego dnia po publikacji kołchoźnice i robotnicy z najdalszej prowincji zaczęli wysyłać listy do „Prawdy” i „Izwiestii”, lokalnych gazet, w gwałtownych słowach piętnujące książkę, której nie widzieli na oczy ani oni, ani nikt z ludzi im znanych. Odgórnie sterowana gorliwość miała jednak uzasadnienie. Archipelag rzeczywiście godzi w same fundamenty Imperium. Jego publikacja stanowi epokowe wydarzenie — estetyczne, etyczne i polityczne. Te trzy wymiary książki trzeba ujmować razem. Utrwalona w przejmujących słowach opowieść o ogromie zatajonych zbrodni, niezgoda jednostki na życie w kłamstwie i wreszcie ukazanie prawdziwej natury systemu — historia, socjologia i filozofia łagiernej cywilizacji.

Złączenie trzech platońskich wymiarów — Piękna, Dobra, Prawdy — decyduje o sile Aleksandra Sołżenicyna, o tym, że wpłynął on na historię Rosji, komunizmu, Europy, na nas wszystkich. Żyjemy w jego stuleciu w nie mniejszym stopniu niż ludzie wieku XVIII żyli w stuleciu Woltera. Było zapewne wielu znakomitych pisarzy w naszej epoce, świetnych rzemieślników pióra, przenikliwych obserwatorów piekieł społecznych i wewnętrznego piekła jednostki. Wielu było prawych, odrzucających kłamstwo, dotrzymujących wierności wybranym wartościom. Te dwie kategorie nie zawsze się pokrywały. Żaden pisarz nie uzyskał podobnego rezonansu. Sołżenicyn zmusił świat, by go dostrzegł i wysłuchał. Okazał się wielkim taktykiem i strategiem. Bodło cielę dąb opowiada o zdobywaniu kolejnych pozycji, o nabieraniu siły, aby odezwać się następnym razem jeszcze głośniej. I znów się przyczaić. I znów odezwać się ze zwiększoną siłą. Zaskoczyć pozornie wszechpotężnego nieprzyjaciela. W umiejętności narzucania terenu walki tkwi wyjątkowość Sołżenicyna. Istnieli w Związku Sowieckim inni artyści buntujący się przeciw kłamstwu ideologii. Wypowiadali z mniejszą lub większą stanowczością słowo prawdy. Dawali świadectwo własnej wizji. Atakowano ich. Niektórzy stawiali czoła naporowi. Czasem zdołali przetrwać. Sołżenicyn nie tylko przetrwał uderzenie, ale odpowiadał ciosem za cios, wyprzedzał o kilka posunięć poczynania Molocha.

Pisać zamierzał od dawna, od zawsze. I od zawsze chciał pisać prawdę, choć różnie ją w różnych okresach postrzegał. Ale właśnie zasadą otaczającego go systemu było zatajanie prawdy. U progu młodości przyszła wojna, potem więzienie, choroba. Znalazł się na dnie, powalony przez plagi XX wieku, skazany przez politykę i biologię. Jakiej trzeba było wiary w siebie, aby w tych warunkach usiłować mówić — choćby tylko do własnej pamięci, do skrywanej kartki papieru! Ale w tych warunkach, samotności zupełnej, zagrożenia podstawowych wartości, jedynie mówienie prawdy miało sens. Więzień, później na przymusowym osiedleniu w Kazachstanie, spędza wiele miesięcy w taszkienckim szpitalu, operowany po raz drugi na raka, o włos od śmierci.

Siedem lat później, w grudniu 1962, jego pierwszy opublikowany tekst Jeden dzień Iwana Denisowicza staje się wydarzeniem światowym, ważną datą nie tylko literackiej historii Rosji. O druku jego opowiadania zadecydował Chruszczow i Biuro Polityczne. Przyjęto go na Kremlu, wysunięto jego kandydaturę do nagrody leninowskiej. Stronił wówczas od zachodnich dziennikarzy, unikał tematów ściśle politycznych, zamykał się od świata i pisał, pisał, pisał. Chciał zdążyć. Wykorzystać szansę. Stworzyć przyczółek dla nowych działań. Podjął się przerobienia Pierwszego kręgu, aby uczynić go bardziej strawnym dla cenzury. Nie odrzucał drobnych kompromisów, dopóki istniała nadzieja na oficjalną publikację.

Szybko pojawiły się ataki w prasie. Wzmogły się po upadku Chruszczowa jesienią 1964 roku. Przyszły rewizje, konfiskaty rękopisów. Ale Sołżenicyn się broni. Znajduje ludzi, którzy dają mu schronienie, służą pomocą. Jak różna sytuacja od osaczonego kilka lat wcześniej, zaszczutego na śmierć Pasternaka. Zraniono mnie, zraniona zwierzyna bywa groźna, wyjaśnia w Bodło cielę dąb, Sołżenicynowskim Work in Progress, kronice tych walk, która odkrywa karty, ciągle jeszcze nie wszystkie, cementuje minione dzieło i otwiera przed nim perspektywy, sama siebie odsłania w kolejno dodawanych rozdziałach. Pisał gorączkowo — Pawilon chorych na raka, Archipelag Gułag, który ukończył w 1968, wreszcie dzieło życia, wielki fresk historyczny o rewolucji, Czerwone koło. Występuje z listami otwartymi, daje wywiady coraz wyraźniej i ostrzej dotyczące polityki. Ostrzega władze: jeżeli uniemożliwicie mi pracę literacką, będę wypowiadał się jeszcze mocniej na tematy polityczne, nie mam innego wyjścia; ogłoszę zdeponowane na Zachodzie teksty o wydźwięku bardziej radykalnym od tych, które atakujecie. Po raz pierwszy w dziejach Związku Sowieckiego wolny człowiek przejął inicjatywę, zraniony — ruszył do ataku. Dotąd władze kierowały do mniej lub bardziej nieposłusznych literatów pogróżki: okażcie więcej gorliwości w realizowaniu linii partii, bo jeżeli tego nie zrobicie dobrowolnie, nasza linia ulegnie zaostrzeniu, a i tak potrafimy was zmusić do uległości.

Władze uderzają w niego, on odparowuje ciosy. Konfiskują mu teksty, ogłasza je za granicą. Krytykuje go związek literatów, nie tylko odrzuca oskarżenia, lecz domaga się obrony swych praw. Usuwają go (jak Pasternaka) ze związku literatów, publicznie broni swej postawy i rzuca wyzwanie prześladowcom. Otrzymuje (jak Pasternak) Nagrodę Nobla, za co prasa sowiecka obrzuca go wyzwiskami, a on z dumą przyjmuje wyróżnienie i ogłasza mowę noblowską — manifest wolności: prawda nas wyswobodzi, jedno słowo prawdy, wytrzymane, powtarzane, podchwycone przez innych, zada śmiertelny cios kłamliwym fundamentom systemu. Władze mierzą coraz celniej, utrudniają mu pisanie, zatruwają życie jemu i jego bliskim. Otwarcie piętnuje te praktyki. Spowodował dziełem i postawą, że jego samotnicza walka z ideokracją toczy się na oczach świata. To jego szansa, wie o tym. Nikła szansa wobec potęgi i bezwzględności wroga. Zwraca się do opinii Zachodu: jeżeli stanie się coś mnie czy moim bliskim, sprawcami zbrodni będzie KGB. Wreszcie pada cios ostatni, konfiskata Archipelagu i zabójstwo Elżbiety Woronianskiej. W dwa dni później daje sygnał do publikacji Archipelagu. Dalej już posunąć się nie można; ukazuje się książka — pomnik ofiarom, analiza systemu, jego demaskacja. Archipelag osiąga milionowe nakłady. Staje się wydarzeniem politycznym. Władze sowieckie nie mogą milczeć. Rozpętują atak propagandowy. Sołżenicyn się nie ugina. Ogłasza wezwanie do duchowego oporu, do nieuczestniczenia w kłamstwie. Zostaje aresztowany w lutym 1974 roku.

Świat tego dnia wstrzymał oddech. Co dalej? Co zrobią władze z człowiekiem, który rzucił systemowi komunistycznemu śmiertelne wyzwanie? Uwolnić? Byłby to dowód bezsilności, zachęta dla innych, dopuścił się przecież zbrodni tak wyzywającej, że dotąd bezprzykładnej, za cień cienia tych poglądów nie tak dawno zabijano. Więc zabić? Zdołał ostrzec zachodnią opinię o tej możliwości i obarczyć władze odpowiedzialnością, zresztą czyn taki, jakkolwiek dobrze zamaskowany, nada książce dodatkowego blasku i potwierdzi jej tezy. Trzymać w więzieniu? Aureola męczeństwa spotęguje fascynację wywieraną przez autora i jego dzieło. Całe dotychczasowe życie Sołżenicyna było przygotowaniem do tej sytuacji. Doprowadził władze do impasu. Zdołał spowodować, że węzłowy moment w biografii rosyjskiego pisarza stał się jednym z węzłowych momentów w dziejach Związku Sowieckiego, tu chyba kryje się tajemnica jego geniuszu, jego roli zarazem artystycznej, intelektualnej i politycznej. Tworzona przez historię wielka powieść o władzy bolszewickiej, znajdująca w Aleksandrze Sołżenicynie znakomitego kronikarza, powinna zawierać jako jeden z późnych tomów węzeł Luty 74, osnuty wokół postaci Sołżenicyna i publikacji Archipelagu. Tom taki przecież istnieje, jest nim Bodło cielę dąb.

13 lutego 1974 zostaje przewieziony z lefortowskiego więzienia na lotnisko. Samolot ląduje we Frankfurcie nad Menem. Walka zakończyła się zwycięstwem samotnego twórcy. Na tym etapie. W zamysłach władz ekspulsja była zapewne jedyną możliwą formą likwidacji Sołżenicyna, obliczoną na lata, lecz względnie bezpieczną. Pisarz oderwany od ojczyzny usycha, to opinia nie tylko policji politycznych. Wygnańców słucha się w świecie mniej uważnie niż bezpośrednich świadków. Lata propagandy komunistycznej pracowały na wytworzenie i utrwalenie obrazu emigranta zagubionego w jałowych kłótniach, w martwych wspomnieniach. Za decyzją wyrzucenia Sołżenicyna z kraju przemawiała zapewne świadomość tej sytuacji. Wyrzucenie wywoła wprawdzie falę oburzenia, lecz wkrótce fala opadnie, męczennik przestanie być męczennikiem. Jego książki przestaną być wydarzeniami. A jednocześnie uderzać będą w niego fale inne, niszczące. Środowiska zamknięte, jakim jest każda emigracja, prowokują wzmożone wydzielanie żółci. Różnice poglądów przemieniają się w waśnie. Padają oskarżenia o kosmopolityzm, szowinizm, agenturalność. Jeżeli nie można złamać pisarzowi pióra, zakazać mu druku, to można zmniejszyć zakres jego oddziaływania, odebrać mu publiczność, a także odebrać mu czas, uniemożliwić pisanie. Sołżenicyn był w momencie ekspulsji wielkością zbyt znaną, aby jego wrogowie mogli liczyć na paraliżujące działanie osamotnienia i bezczynności. Ich sprzymierzeńcem była raczej fala działalności gorączkowej, uniemożliwiającej twórczość. Sołżenicyn stał się symbolem, instytucją narodową, międzynarodową nawet. Będą się do niego na Zachodzie zwracać ludzie z całego świata z prośbą o chwilę rozmowy, o krótki wywiad, o załatwienie drobnej sprawy. Jeżeli będzie się wymawiać brakiem czasu, uznany zostanie za pyszałka i egoistę. Maszyna pochłaniająca czas i tak wciągnie go w swoje tryby. Zresztą emigracja jest zawsze szokiem, zmusza do zmiany przyzwyczajeń, rewizji punktu widzenia. Powoduje zagubienie równowagi. I choćby później przyszło jej twórcze odnalezienie, to pierwszy okres, okres wzmożonego zainteresowania wygnańcem, bywa okresem wewnętrznej jałowości. Gdy mija kryzys i znalezione zostają nowe narzędzia opisywania i porządkowania rzeczywistości, mija zainteresowanie wygnańcem.

nullJeżeli takie były rachuby, czy zamierzona likwidacja Sołżenicyna zakończyła się sukcesem? W roku 1984 mogliśmy obchodzić nie tylko rok orwellowski, lecz również dziesiątą rocznicę wygnania Sołżenicyna. U progu tego roku odezwał się po dłuższym milczeniu. Okazją była rosyjska i francuska edycja dwóch jego książek, pełnej wersji Sierpnia 14, pierwszego węzła Czerwonego koła, wielkiej epopei rzucającej światło na najważniejsze punkty węzłowe rewolucji rosyjskiej, oraz Naszych pluralistów, kolejnego rozdziału autobiografii, poświęconego polemikom z nową emigracją rosyjską. Nie są to pozycje o równym ciężarze. Sierpień 14 liczy dziewięćset stron zwartego druku. Opisuje nie tylko klęskę armii Samsonowa w Prusach Wschodnich, przedstawia nie tylko uderzająco rozbudowany portret Stołypina, nie tylko młodego Sanię Lażenicyna, ewokację ojca, a zarazem alter ego autora, jakim się wyobraża u progu dziejowej katastrofy. Pierwszy węzeł Czerwonego koła przedstawia przede wszystkim zasadniczą scenę pierwszego aktu tego dramatu historycznego, jakim jest rewolucja rosyjska, podbicie imperium rosyjskiego przez komunizm. Nasi pluraliści, polemiczna broszura, liczy stron kilkadziesiąt. Pisana z widoczną pasją, zawiera czasem sądy słuszne, czasem przejaskrawione, bądź zbyt szybko i brutalnie uogólnione. Zajmuje, zdaniem samego autora, w korpusie jego dzieła pozycję marginalną.

Z okazji wydania tych książek, a zwłaszcza Sierpnia 14, Sołżenicyn przyjął w amerykańskiej samotni francuskich dziennikarzy. Udzielił obszernego wywiadu paryskiemu dziennikowi „Liberation”, zgodził się na nagranie audycji z Bernardem Pivot. Znów ujrzałem go w telewizji. Jego osobowość rozsadza ekran. W 1978 roku oglądałem w Stanach transmisję słynnej mowy harwardzkiej. W nie mniejszym stopniu niż treścią zafascynowany byłem formą. Ale wówczas wiązała go konwencja akademickiego przemówienia. Teraz uderzał swobodą. Bernard Pivot, jego rozmówca, od lat prowadzi program „Apostrophes”, jest omalże francuską instytucją narodową. Do paryskiego studia zaprasza kilku autorów. Przeprowadza z każdym krótką rozmowę, zadaje pytania, szeroko otwiera pół zdziwione, pół rozbawione oczy, pozwala przez moment brylować, potem jednym ruchem głowy ucina potok słów. Całkowicie panuje nad sytuacją. Omawianie książki w „Apostrophes” podnosi jej sprzedaż o co najmniej kilkanaście tysięcy egzemplarzy. „Apostrophes” to rodzaj cotygodniowej nagrody literackiej, a jednocześnie popis francuskiej rozmowy salonowej, wzajemnych komplementów, złośliwości pod adresem osób trzecich, wygładzonych zdań na dowolny temat.

Pivot pojechał do Vermontu. Na ekranie pokazano krajobraz wokół Cavendish, który oglądałem latem 1978 roku. Dom skryty za wzgórzem wśród brzeziny i klonów. Obok pracownia. Dalej kort tenisowy, po którym uwijał się wzruszająco niezgrabny Sołżenicyn w szortach. Żona. Jeden z synów znakomicie gra na fortepianie. Drugi skrupulatnie przepisuje przygotowywany przez ojca słownik zapomnianych rosyjskich słów. Książki, książki, dokumenty, notatki. Tutaj nie ma żartów, tu się pracuje. Życie wszystkich zorganizowane jest wokół dzieła. Sołżenicyn zebrał wielką bibliotekę na temat rewolucji rosyjskiej. W odpowiedzi na jego apel przesyłano mu książki z całego świata. Uważa, że 98 procent materiałów ma pod ręką, pozostałe może odnaleźć w przebogatych amerykańskich kolekcjach. Sam zaprojektował własną pracownię, aby ułatwiała wielkie przedsięwzięcie. Na parterze dokumentacja. Na pierwszym piętrze surowe stoły, na nich rozłożone kartki. To materiały i szkice do przyszłych tomów Czerwonego koła, zwłaszcza do opracowywanego teraz czwartego węzła. Ostateczna redakcja odbywa się piętro wyżej.

Starał się być grzeczny wobec francuskich gości, odpowiadał wprost na zadawane pytania. To bez wątpienia on narzucał temperaturę i kierunek rozmowy. Czuć było niezwykłość wydarzenia. Także dla Sołżenicyna. Poświęcał przecież tej rozmowie czas, który spędziłby nad dziełem. Mówił tylko o sprawach istotnych. Gdy w rzadkich chwilach Bernard Pivot nawiązywał do swego tradycyjnego emploi i przerywał jakimś błyskotliwym czy podchwytliwym pytaniem, Sołżenicyn reagował krótkim błyskiem zdumienia, jak na nagłe szczeknięcie salonowego pieska, kręcącego się po gabinecie w czasie zasadniczej rozmowy. Po chwili kontynuował wątek.

Co oznacza tytuł Czerwone koło? Dlaczego określa kolejne tomy jako węzły? Kiedy zaczął pisać? Urodził się w 1918 roku, gdy Rosja znajdowała się w apogeum rewolucyjnych wstrząsów, nie znał ojca, który zmarł przed jego przyjściem na świat. Nie znał, i nie znano wokół niego, niedawnej przeszłości Rosji. Bez odzyskania pamięci nie można zrozumieć współczesnych dylematów ojczyzny, doli współczesnego człowieka. Tę prawdę uchwytywał stopniowo. Tytułowe Czerwone koło oznacza obraz rewolucji wszystko zmieniającej i niszczącej. Jednak sam impuls pisania był wcześniejszy od tytułu i od tematu dzieła. Mając dziesięć lat przeczytał Wojnę i pokój. Odtąd wiedział mgliście, że będzie pisał. Dokładnie pamięta dzień, gdy narzucił mu się temat jego powieści. Było to 18 listopada 1936 roku w Rostowie. Niskie słońce świeciło mocno. Szedł bulwarem Puszkina wśród bezlistnych już drzew. To wówczas poczuł konieczność zrozumienia i opowiedzenia rewolucji. Miał osiemnaście lat. Od kilku miesięcy studiował. Propaganda sowiecka nie pozostawała bez śladu, zamierzał przede wszystkim wytłumaczyć rewolucję październikową. Czuł, że musi zacząć od wojny światowej. Pogrążył się w lekturach. Zobaczył wagę mazurskiej klęski Samsonowa dla późniejszych wydarzeń. Nie mógł przewidzieć, że II wojna rzuci go w tamte okolice, że tam zostanie aresztowany. Nie mógł też przewidzieć, że w wiele lat później znajdzie się w Szwajcarii, że obejrzy miejsca, gdzie Lenin roił plany zdobycia władzy w Rosji. Kierował nim Los, sprzyjał wykonaniu zadania.

Uratowały się zapiski z lat 1936–37, dziecięce jeszcze litery w spłowiałym zeszycie, przeniesionym przez wojnę, więzienia. Całe rozdziały początkowej wersji. Wykorzystał je w ostatecznym wariancie powieści. Choć nigdy nie przestał myśleć o ciążącym obowiązku i w więzieniu uczył się na pamięć skomponowanych fragmentów, mógł zabrać się do systematycznej pracy dopiero w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Zamierzenie monumentalne. Opisać wojnę i rewolucję, setki historycznych postaci, przemianę całego społeczeństwa. Trzeba dokonywać selekcji. Dlatego wybrał technikę węzłów. Zaczerpnął ją z matematyki. Do nakreślenia krzywej nie jest konieczne wyszukanie wszystkich składających się na nią punktów. Wystarczy wyznaczyć punkty węzłowe. Ukazują bieg linii. Podobnie postępuje w pracy literackiej, wybiera momenty węzłowe, gdy dramaturgia historycznych wydarzeń jest szczególnie wyrazista. Wyznaczają bieg wypadków. Krótkie okresy, najwyżej trzy tygodnie. Ukończył właśnie ostateczną redakcję początkowych trzech węzłów — Sierpień 14, Październik 16, Marzec 17. Składają się one na akt pierwszy Czerwonego koła zatytułowany Rewolucja. Liczą kilka tysięcy stron. Obecnie pracuje nad czwartym węzłem Kwiecień 17. W roku 1917 nastąpiło w Rosji takie przyspieszenie wydarzeń, że na ich opisanie potrzeba będzie kilku węzłów.

Miesiące między lutym a październikiem 1917 roku mają zasadnicze znaczenie dla zrozumienia przeszłości Rosji, stanowią pouczającą lekcję dla dzisiejszego Zachodu. Społeczeństwo uległo rozpadowi w wyniku zewnętrznych klęsk i wewnętrznego paraliżu. Władza leżała na ulicy co najmniej od sierpnia. Wystarczyło wtedy pojawienie się zdyscyplinowanej grupy, liczebnie drobnej, lecz bezwzględnej w użyciu przemocy i świadomej swych celów, aby uchwycić władzę. Najpierw w kilku budynkach jednego miasta, potem w kilku miastach, a potem, rozlewając morze krwi, dalej i dalej. Sołżenicyn widzi w tych ośmiu miesiącach skondensowany obraz drogi, którą w zwolnionym tempie przemierza Zachód. Podobny paraliż władzy, wewnętrzne waśnie, kapitulacja przed terroryzmem, bałwochwalstwo fałszywych idei. Czy oznacza to, że Europa skazana jest na komunizm? Nie jest całkowitym pesymistą, choć dużo przemawia za taką tezą. Ameryka, ekonomicznie w pełni rozwoju, osłabła politycznie i społecznie. Narody żyjące pod komunizmem przechodzą obecnie proces wewnętrznego oczyszczenia i odrodzenia. Oby Zachód potrafił już nawet nie tyle pomóc, co utrzymać się na nogach. Oby nie padł, jak pacyfiści, na kolana. Sołżenicyn jest przekonany, że komunizm zostanie obalony nie z zewnątrz, lecz od wewnątrz.

Przykład duchowego i politycznego odrodzenia daje Polska ostatnich lat. Ważny jest nie tyle sam fakt powstania Solidarności, a później jej stłumienia, ile tak oczywiste objawienie się nurtu niepowstrzymanego, skierowanego przeciw komunizmowi, a wspieranego przez chrześcijańskie ideały. Na Zachodzie młodzież nadal z szacunkiem traktuje hasła socjalizmu, na Wschodzie odrzucono tę postawę. Solidarność nie ma nic wspólnego z socjalizmem, który ludziom żyjącym pod komunizmem kojarzy się ze wzrostem kontroli państwowej. Solidarność nie poniosła klęski, zdziałała wiele, jej wpływ pozostanie, jej praca będzie kontynuowana. Jej narodziny były najbardziej dotąd spektakularnym wybuchem nurtu niepowstrzymanego, który pojawiać się będzie w różnych krajach, w różnych momentach. On sam i jego twórczość są przecież dowodem, że w krajach komunistycznych mogą się narodzić i rozwijać takie prądy.

Czy bunt bezbronnych ma szanse powodzenia? - zapytał w pewnym momencie Bernard Pivot z błyskiem satysfakcji w szelmowskich oczach, czy nie ma racji w powiedzeniu, że Bóg jest zawsze po stronie silniejszych batalionów? Nie znam takiego powiedzenia, odpędził się jak od brzęczącej muchy wytrącony na chwilę z toku wywodów, nie rozumiem, skąd to przyszło panu do głowy. A opisana w powieści wizyta ojca Sołżenicyna u Tołstoja, słowa o miłości bliźniego, która ma przynieść ocalenie? Wizyta miała w rzeczywistości miejsce. Nie wie, o czym mówili. Wezwania do czystej miłości są postawą mało realną. W życiu istotną rolę grają postawy pośrednie. Zawsze kochać bliźniego? Czasem to za wysokie wymagania. Wystarczy nie czynić tego, czego nie chciałbyś, aby ci czyniono. Czy znaczy to, że wezwania papieża są utopijne, niepotrzebne? Skądże. Obecny papież jest człowiekiem opatrznościowym. Jego zadaniem nie jest sugerowanie politycznych rozwiązań, lecz strzeżenie duchowego ładu, bez którego polityka pogrąży się w przepaść.

A on sam? Jakie ma plany i marzenia? Jak widzi przyszłość swoją i rodziny w dziesięć lat po wyrzuceniu z ojczyzny? W Ameryce znalazł wyjątkowe warunki do pracy. Musiał opuścić Szwajcarię, gdzie nie mógł skoncentrować się całkowicie na pisaniu. Tu ma wszystkie potrzebne książki, łatwiej dostępne niż w Rosji. Zachód nie może mu dostarczyć bezpośredniej pożywki dla twórczości. Gdyby wolno mu było swobodnie podróżować po Rosji! Każda miejscowość, każdy dialekt, każde spotkanie byłyby bodźcami do pisania. W Ameryce nie chce opuszczać vermonckiej samotni. Nie ma czasu na rozrywki. Pasjonuje go film. Nie, w kinie nie był od lat, ale film żyje w nim. Jego powieść ma konstrukcję filmową. Wątpi, czy dane mu będzie ukończyć Czerwone koło. Powinien by je doprowadzić do roku 1922, wówczas wszystkie konsekwencje rewolucji stały się widoczne, dynamika społeczna puszczona w ruch. To jednak kwestia dalszych tomów, wielu tysięcy stron. Od kilkunastu lat poświęca każdą chwilę temu dziełu. Nie dotarł jeszcze do połowy. Reszta w ręku Boga. To prawda, czuje, że pisze pod bożym spojrzeniem. Tak czuli najwięksi fizycy, matematycy. Tak chyba czuje każdy, kto nie dał się ogłuszyć zgiełkowi codzienności.

Nie uważa się za emigranta. Nie opuścił dobrowolnie ziemi ojczystej, aby gdzie indziej zacząć nowe życie. Tkwi nadal w rosyjskim świecie, choć oddycha amerykańskim powietrzem. Może dlatego nie czuje w sobie goryczy. Prawdziwym powietrzem pisarza są słowa. W Związku Sowieckim żywy język zamiera. Gdy pracuje nad Czerwonym kołem, wydaje mu się, że rozmawia z postaciami. Słyszy ich mowę. Chciałby ocalić ginące słowa. Zajmował się tym jeszcze w łagrze. Spisuje lokalne wyrażenia, następnie dokonuje selekcji, wreszcie pracuje nad trzecim zestawem — słów, które warto ocalić. Obrona języka to obrona ojczyzny. Pod koniec życia chciałby zostawić 40–50 tysięcy słów wyprowadzonych z katastrofy. Jeden z synów przepisuje ich kolejny zestaw. A jeśli synowie staną się Amerykanami? Czynimy wszystko, aby mówili jak najlepiej po rosyjsku. Decyzja zależy od nich. Wierzymy jednak, że wrócą i przydadzą się ojczyźnie. A on sam? Nikt nie zna godziny śmierci. Ma jednak dziwne przeczucie, że wróci do Rosji żywy, nie tylko w książkach. Los go prowadzi. Zaprowadził kiedyś do Prus Wschodnich, zaprowadzi do ojczyzny.

Ten człowiek wierzy w swoje przeznaczenie. Ma po temu powody. Czerwone koło historii nie zdołało go zmiażdżyć. Wpłynął już na świadomość Zachodu. Data publikacji Archipelagu Gułag to przełomowa data intelektualnej historii powojennej Francji. Starał się ostrzec Zachód przed dwoma złudzeniami, tłumaczył, po pierwsze, że komunizm w każdej postaci jest zagrożeniem duchowości człowieka, nie tylko w stalinowskiej wersji, po drugie, że może się pojawić w każdej społeczności i być zaszczepiony na każdym gruncie, nie wolno więc utożsamiać go z rosyjską tradycją. Czy Zachód zrozumiał tę lekcję? Autor Archipelagu jest sceptyczny, takie zwycięstwa zresztą nigdy nie są ostateczne, pojawiają się nowe ideologie i nowe złudzenia. Nie do Zachodu zwraca się przede wszystkim, ale do Rosji, do przyszłej Rosji.

Gdy w lutym 1974 roku żywy autor Archipelagu Gułag wylądował na frankfurckim lotnisku, było to wydarzenie historyczne, zapowiedź odrodzonej Rosji, symbolizowanej wówczas przez jednego człowieka. Samotnik od początku ratował nie tylko słowa. Starał się odbudować pamięć ojczyzny, stworzyć język dla myśli artystycznej, politycznej, religijnej. Z jego postaci bije przekonanie, że potrafi słowami, słowami prawdy, wpłynąć na losy Rosji, wyprowadzić kraj z katastrofy. Gdy patrzyłem na jego twarz, narzucającą się z przedziwną siłą z telewizyjnego ekranu, uderzyło mnie jako oczywistość, że ta twarz pojawi się kiedyś na ekranach rosyjskiej telewizji. Nie wiem, kiedy to będzie. Taki dzień nadejdzie. W tym sensie, jakkolwiek potoczą się jego losy, wróci do przyszłej Rosji nie jako pomnikowy klasyk, lecz jako żywa osoba, zespół pytań i dylematów, rosyjskich „przeklętych problemów”, którym starał się sprostać. Patrząc na niezwykłą na ekranie telewizyjnym eksplozję życia i wiary, czytając przypomnienia prawd elementarnych i obronę pamięci, akceptując jedne tezy i dyskutując z innymi, miałem przejmujące poczucie, że oglądam przyszłość. Nie jej konkretne wcielenia, te dla śmiertelnych pozostają zakryte, lecz nigdy do końca nie ujarzmiony ruch wolnego umysłu. Trawestując słowa o Polsce jednego ze znakomitych wolnych umysłów zniewolonej Polski XIX wieku, niechętnego mocarnej wówczas Rosji Maurycego Mochnackiego, mówiłem do siebie, że „przecież kiedyś jakaś Rosja musi być”. Jaka wyłoni się z doświadczeń w czerwonym kole, o tym nie tylko książki Sołżenicyna zadecydują, lecz już stanowią jej zapowiedź i zapisują godne podziwu karty.

1984

Wojciech Karpiński

Szkic z książki Herb wygnania