Wojciech Karpiński


Paweł Hertz: podróże i rozmowy

(szkic z tomu Twarze)


1.

Paweł Hertz żył w okresie trudnym dla polskiego słowa, dla polskiej pamięci. A zrobił dla polskiego słowa, dla naszej pamięci niewypowiedzianie wiele. Zadziwia ogrom jego dokonania: jako poety, prozaika, tłumacza, edytora.

Był człowiekiem głębokiej wiedzy i licznych talentów. A jednak to nie jedynie wiedza i talent powodują, że wielu ludzi czuje się dziś jego dłużnikami — i będzie takich ludzi z pewnością więcej, gdy wymiar postaci zostanie należycie uchwycony. Co uderzało od pierwszych kontaktów z jego tekstami, co ulegało jeszcze spotęgowaniu w kontaktach z człowiekiem, to przede wszystkim odwaga kroczenia własną drogą, konsekwencja, pamięć i wrażliwość — suwerenność i poczucie służby. Poświęcił się zadaniom, które sobie wyznaczył. W sposób czasem aż wyzywający dawał wyraz swej samoistnej postawie, suwerennej wobec mód intelektualnych lub tego, co za takie mody uznawał, lecz służebnej wobec własnej wizji kultury i obowiązków wobec niej. 

Urodził się w Warszawie 29 października 1918 roku, na dwa tygodnie przed odrodzeniem Polski. Wywodził się ze środowiska liberalnej inteligencji mieszczańskiej żydowskiego pochodzenia, z rodziny całkowicie spolonizowanej, zamożnej, lecz nie bogatej (na te niuanse społeczne on, czytelnik i tłumacz Prousta, admirator i edytor Tomasza Manna, był zawsze uwrażliwiony). Rósł w niepodległym państwie. Jako uczeń zdumiewająco wcześnie pisywał — i drukował — klasycyzujące wiersze. W 1934 roku otrzymał wyróżnienie w konkursie poetyckim „Wiadomości Literackich”, nie skończył jeszcze szesnastu lat! W następnym roku wydał pierwszy tomik. Do wybuchu wojny ogłosił jeszcze jeden. 

Szkołę opuścił też zdumiewająco wcześnie. Trudno w to uwierzyć, ale nie ukończył szóstej klasy gimnazjalnej. Na egzaminie powtórkowym z matematyki zobaczył zadania do rozwiązania i po prostu wymaszerował z sali. Nigdy do szkoły nie wrócił. Przypomina się tu życiorys postaci pod wieloma względami odmiennej, lecz obdarzonej podobnie silną osobowością, Josifa Brodskiego. I przypomina się inny życiorys, wielkiego humanisty XX wieku, podziwianego przez Hertza Tomasza Manna, który nie zrobił matury i nie miał prawa studiowania na wyższej uczelni. Paweł Hertz uzyskał więc wykształcenie niepełne średnie. Jak widać, taka sytuacja nie uniemożliwia zdobycia głębokiej wiedzy i szerokich horyzontów intelektualnych. Na pewno jednak ich mechanicznie nie gwarantuje. Ich zdobycie jest wynikiem upartej pracy duchowej.

Po opuszczeniu szkoły postanowił kształcić się na własną rękę. Odbywał przed wojną podróże do ośrodków europejskiej kultury. Historia, a przede wszystkim jego upór, jego wierność i jego odwaga spowodowały, że stał się jednym z najbardziej wykształconych Polaków. Jego rozeznanie w dziedzinie związków kultury polskiej z kulturą niemiecką, rosyjską, francuską było bezprzykładne. To przyszło z latami, po katastrofach, po burzach. Początki wyglądały przecież spokojnie. Młody rentier za pieniądze otrzymywane z domu podróżuje po Włoszech, spędza czas w Wiedniu, w Paryżu, nie stroni od bohemy literackiej, ale też sumiennie ogląda muzea i wystawy, studiuje poezję dawną i nową.

Takim przedstawił siebie, stronniczo, ironicznie, w Sedanie (1948), tomie nowel o wyraźnym podkładzie autobiograficznym; sam je określił jako szkice historiozoficzno‑polityczne, przebrane w kostium literacki. O tym, jak pożyteczne były młodzieńcze wędrówki wcześnie dojrzałego dyletanta, miały się później dowiedzieć kolejne pokolenia czytające Obrazy Włoch Muratowa — w przekładzie i opracowaniu Hertza jedno z arcydzieł polskiej prozy, ale też książka inicjacyjna, ułatwiająca wejście w świat śródziemnomorskiej kultury, mówiąca o dziedziczeniu, o kształceniu, o wędrówkach duszy i o przemianach wrażliwości. 

Sam chyba widział się w przedwojennych latach wędrówki i nauki trochę takim, jakim przedstawił się w Sedanie. Posyłał wiersze, wcześnie dojrzałe, katastroficzne, koturnowe i klasycznie upozowane, do „Skamandra”. Siedział długo w Paryżu, myślał o tym, by na stałe się tam osiedlić. Przyjechał latem 1939 roku do Polski w celu przedłużenia paszportu. Po wakacjach zamierzał we wrześniu wrócić do Paryża. 

W czasie wojny odbył inną długą i ważną podróż, niechcianą, w odmiennym kierunku. W styczniu 1940 roku został aresztowany w sowieckim Lwowie. Oskarżenie opierało się między innymi na artykule opublikowanym w „Buncie Młodych” Jerzego Giedroycia. Skazany został na osiem lat pracy przymusowej w obozie. Niedawny bywalec paryskich kawiarni, dwudziestoletni miłośnik Prousta i Cocteau, ścinał teraz drzewa na Syberii. Przedstawił przeżycia obozowe w opowiadaniu Dymitr Mojsiuk, wchodzącym w skład Sedanu, a opublikowanym w „Kuźnicy” w późnych latach czterdziestych. Precyzyjniejszy opis więzienia i obozu dał w Sposobie życia (rozmowy z Barbarą Łopieńską, PIW 1997). Powiedział tam o roli tych wydarzeń w swojej biografii: „Myślę, że i więzienie, i obóz, to wszystko, co mi się przydarzyło, dały mi bardzo wiele. Gdyby nie to doświadczenie, myślałbym o wielu sprawach inaczej. Świadomość tego doświadczenia przetrwała we mnie i może temu właśnie zawdzięczam swoją — jak by to powiedzieć? — oddzielność, ochotę do patrzenia inaczej”.

Zwolniono go po układzie Sikorski–Majski. Był delegatem ambasady polskiej w Ałma Acie i we Frunze. Po cofnięciu uznania rządowi londyńskiemu przez Sowiety został na krótko ponownie aresztowany, zabrano mu polski paszport, ale nie zmuszano do przyjęcia paszportu sowieckiego. Pracował jako bibliotekarz w Samarkandzie. To wówczas poznał w oryginale klasyków literatury rosyjskiej. Rezultatem tej podróży i tych studiów będą wspaniałe edycje Tołstoja, Dostojewskiego, Turgieniewa. W grudniu 1944 wyjechał z Rosji na papiery, które załatwił mu w Lublinie Janusz Minkiewicz. 

W kraju nie zastał rodzinnego miasta, leżało w gruzach. Nie zastał przy życiu nikogo z bliskiej rodziny. Osiadł w Łodzi. Został członkiem redakcji marksistowskiej „Kuźnicy”. Pisywał nadal wiersze. W październiku 1946 ukazał się tom Dwie podróże, poprzedzony notą od autora: „Wiersze w tej książce zawarte pisane były w 1936 roku w Warszawie, w latach 1937–38 we Włoszech, w 1938–39 roku w Paryżu, w latach 1941–44 na emigracji w ZSSR, w 1945 roku w kraju”. Tytuł wskazywał na kontynuację obu podróży inicjacyjnych. Wnioski z tej drugiej wyciągnie jednak nie od razu. Dopiero po latach okaże się, że obie wyprawy były, wchłonięte, przemyślane, przetworzone w dzieła, ważną częścią jego pracy nad własną edukacją. Ogłaszał studia o Fromentinie, o Prouście, o Turgieniewie, napisał Portret Słowackiego. To był początek tego wielkiego przedsięwzięcia, trwającego przez wiele dziesięcioleci, aby na nowo przemyśleć i przyswoić czytelnikowi klasykę polską i obcą. 

W „Kuźnicy” drukował także szkice publicystyczne. Prowadził przegląd prasy. Bronił polityki kulturalnej nowej władzy. Starał się tę politykę interpretować możliwie liberalnie. W pierwszych latach w „Kuźnicy” Hertz atakował, dość ostro, przeciwników, w tym ludzi z „Tygodnika Powszechnego”, oazy postawy niezależnej, którzy, skrępowani cenzurą, nie mieli możliwości riposty. Po paru latach „Kuźnica” została zamknięta, po szczecińskim zjeździe literatów w 1949 roku, na którym zadekretowano realizm socjalistyczny i całkowitą zgodność polityki kulturalnej w Polsce z panującą w Związku Sowieckim, nie było miejsca na wypowiadanie nawet owych „różowych” poglądów, ale właśnie wtedy, gdzieś od 1949 roku, Hertz nie miał już chęci do wypowiadania nawet owych „różowych”, „liberalnych” tekstów politycznych. 

Jego poglądy wówczas się ustaliły. To był okres wyciągania wniosków z podróży, tych organizowanych samemu i tych pod przymusem, z doświadczeń, z lektur i z rozmów. Nowy ustrój, wprowadzony na ziemiach polskich w wyniku wojny, jest tu z nadania sąsiedniego mocarstwa; tkwimy w sferze wpływów tego mocarstwa i narzuconej przez nie, dla imperialnych celów, ideologii komunistycznej, a dzieje się to z przyzwolenia mocarstw zachodnich. Tak jest, tak będzie jeszcze długo. Należy w tej sytuacji ratować to z tradycji ojczystej, co uratować można. Należy umacniać naszą wiedzę o europejskiej kulturze i o kulturze polskiej. Tę koncepcję, głęboko a zarazem konkretnie rozumianej pracy organicznej, wprowadzał Hertz w życie z podziwu godną konsekwencją, bez deklaracji (choć w jego esejach i wierszach można było odczytać zarys jego przekonań), w samotności. To od tego czasu stał się jednoosobową instytucją, instytutem pamięci narodowej i wydziałem literatury i kultury polskiej, zawstydzającym rezultatami swojej pracy, jej rozmachem, jej skrupulatnością, wszystkie wydziały polonistyki polskich uniwersytetów (a żaden z nich nie wpadł na pomysł, aby wyrównać choćby minimalnie ten dług, nadając mu tytuł doktora honoris causa — nie w celu nobilitacji Hertza, lecz siebie...).

Jego postawa znalazła uznanie u publicystów z dwu przeciwnych obozów. Jerzy Putrament, w czasach stalinowskich ideologiczny nadzorca literatów polskich, opisał w pamiętnikach, jak po zjeździe szczecińskim przeprowadzał rozmowy z pisarzami, którzy nie publikowali utworów zgodnych z partyjną linią. Jeden z nich tylko powiedział mu szczerze, że nie odpowiada mu ta linia i twórczością oryginalną nie zamierza się zajmować; poświęci się pracy edytora i tłumacza — był to Paweł Hertz.

Stefan Kisielewski kilkakrotnie opisywał historię swojego zbliżenia się z Pawłem Hertzem. Przez pierwszych kilka lat po wojnie znajdowali się na przeciwnych pozycjach: Kisiel stał się najważniejszym publicystą „Tygodnika Powszechnego”, Hertz zajmował się, jak sam potem powie, „polityką zagraniczną” marksistowskiej „Kuźnicy”, pisał o tym, co pismo mogło lub nie mogło zaakceptować. Zarzucał „Tygodnikowi Powszechnemu”, że nie podejmuje szerszej problematyki kulturalnej. Na któryś z ataków Kisiel, nieznany mu wtedy osobiście, odpowiedział listownie, że to cenzura knebluje „Tygodnik Powszechny”. Kisiel twierdził, że Hertz odpisał mu, zobowiązując się do nieatakowania pisma. Hertz w Sposobie życia wyjaśnił, że rzeczywiście po otrzymaniu tego listu zaprzestał ataków, ale w odpowiedzi nie składał Kisielowi żadnych oświadczeń, odpisał dość chłodno (co bardziej wydaje się zgodne z jego sposobem bycia), nie był jeszcze dojrzały do porzucenia, jak to nazwał, „drogi nagannego kompromisu”, to nastąpiło dopiero po roku 1949.

Hertz pracował w PIW‑ie, zorganizował redakcję klasyki rosyjskiej, otoczył się grupą pań z dobrych rodzin, które w nowej sytuacji musiały zamienić niegdysiejsze dyletanckie zamiłowania na warsztat pracy. Należał do sekcji tłumaczy w ZLP, co zwalniało go z uczestnictwa w obowiązkowych naradach i dyskusjach, gdzie odbywał się sabat czarownic. Poddawano tam ideologicznej krytyce dzieła kolegów. Duch Pawki Morozowa unosił się nad wodami. 

Zbliżył się od roku 1950 z Henrykiem Krzeczkowskim, wtedy jeszcze pracownikiem II Oddziału Sztabu Generalnego, w lutym 1951 usuniętym z wojska. Codziennie spotykali się w Kameralnej i rozmawiali do późna w nocy. W tych rozmowach formowało się ich spojrzenie na rzeczy publiczne. Postawa Hertza wobec literatury i liczne jego dzieła, jak sam stwierdza, znajdowały inspirację w tych nocnych posiedzeniach przy alkoholu. Brał często w tych rozmowach udział jako „trzeci w związku” Zygmunt Mycielski. Przyjacielem Hertza i partnerem rozmów był też w tym czasie Juliusz Żuławski. O tych przyjaźniach i tych rozmowach myślę, gdy w Pieśniach z rynku czytam zwrotki:

 

W tym domu może dwóch nas było,

A może więcej. Ja nie powiem,

Ilu nas śniło i marzyło,

A świat dotykał naszych powiek.

W tym domu może dwóch nas było.

 

W tym domu może dwóch nas było,

Inni gonili grosz i sławę. 

Stracili ludzką cześć i miłość, 

Stracili własne serce prawe.

W tym domu może dwóch nas było.

W marcu 1955 w „Twórczości”, już odradzającej się pod redakcją Iwaszkiewicza z dna upadku okresu Ważyka, ukazał się cykl wierszy Hertza Pieśni jesienne i zimowe. Ich publikacja wywołała burzę. Jeden z partyjnych kacyków domagał się ukarania autora, usunięcia go ze Związku Literatów. Powodem tej burzy był przede wszystkim wiersz mówiący o aktualności Mickiewicza, dzisiaj, i ten urwany w połowie tytuł:

 

Niewiele po mnie tu zostanie

I nawet krótki szloch kobiecy

Nie zerwie ciszy. Cień na ścianie

Zniknie, gdy zgaśnie płomień świecy.

 

Nie z rodakami, lecz sam z sobą

Od lat rozmowę nocną wiodę.

Pomiędzy krzywdą i żałobą

Wciąż szumią tamte wiersze młode.

 

Ach, nie romanse i ballady,

Misterne Telimeny siatki!

Nocą otwieram księgę blady, 

I czytam groźny wiersz: Do Matki...

 

On w samo serce moje sięga

I dławi krtań. Cóż mogę ja?

Jak wolność sama jest ta księga.

I jak nad wczesnym grobem łza.

 

Ktoś inny w KC, życzliwy Hertzowi, stwierdził, że w Roku Mickiewiczowskim trudno karać za wspomnienie dzieła Mickiewicza. Wkrótce Poemat dla dorosłych Ważyka wywoła burzę dużo większą, ale to wiersz Hertza — i jego postawa — wskazywały na najgłębsze rany, nie Ważykowe „upominanie się Partią”.

W 1956 roku Hertz był spiritus movens grupy pisarzy, wówczas jeszcze, jak i on sam, w większości partyjnych, którzy postanowili wykorzystać odwilż polityczną dla stworzenia pisma. Miało się nazywać „Europa”. Gotowy pierwszy numer nie ukazał się w wyniku sprzeciwu KC. O tej decyzji Hertz potem mówił jako o czymś dla jego rozwoju korzystnym. I tak bowiem w ówczesnych uwarunkowaniach politycznych drogi poszczególnych członków redakcji musiały się rozejść. Wykorzystali tę decyzję, aby oddać legitymacje partyjne. Hertz uczynił to oddzielnie i jako pierwszy z nich.

Stosunek do okresu stalinowskiego w literaturze wyraził w dwu szkicach: Wspomnienia z domu umarłych, zamieszczone w „Przeglądzie Kulturalnym” 18 października 1956, i Rozważania u wrót falansteru, przygotowane dla pierwszego numeru „Europy”, teksty te nie mogły się ukazać z powodów cenzuralnych w żadnym z książkowych wydań szkiców Hertza za PRL‑u, ogłosił je dopiero po nastaniu wolności w tomie Patrzę się inaczej w 1994 roku. Hertz nie uważał za właściwe, by za okres „błędów i wypaczeń” w kulturze winić jedynie działaczy kulturalnych. Odpowiedzialni są także sami twórcy. Jego powiedzenie z tych czasów: „jeżeli kolega Putrament każe mi wyskoczyć przez okno i to zrobię, to odpowiedzialny będzie nie tylko on, lecz i ja”, stało się znane, nie przysporzyło wszakże Hertzowi sympatyków w środowisku niedawno rozczarowanych partyjnych literatów, którzy w tym czasie zmieniali skórę, czemu towarzyszyła utrata pamięci. 

Temperament polityczny, w sensie silnie rozwiniętej świadomości obywatelskiej, poczucia odpowiedzialności za wspólnotę, pozostał jego cechą do końca. Łączył się z przekonaniem, że warto „patrzeć się inaczej” (lubił ten cytat z Wyspiańskiego i użył go jako tytułu jednej ze swych książek). 


2.

Poznałem go przez jego kuzyna, niezapomnianego Zygmunta Hertza. Wracałem z Paryża późną jesienią 1965 roku. Zygmunt dał mi wodę kolońską Yardleya „dla Pawełka, żeby sobie popachniał — w nadwiślańskim zaduchu”. Jakże odmienni z usposobienia i temperamentu byli obaj kuzyni! A przecież łączyło ich podobieństwo strategii wobec życia, wobec siebie i własnych obowiązków. Obaj kroczyli w maskach. Zygmunt, jak trafnie napisał o nim Konstanty Jeleński, skrywał franciszkańskie serce pod przybraniem prawie hobbesowskiej filozofii życiowej. Sceptycznie patrzył na naturę człowieka i na motywy ludzkich działań. Lubił opowiadać żartobliwe anegdotki demaskujące postawy napuszone. Żenowały go werbalne deklaracje miłości ojczyzny i bliźniego. Sam jednak całe życie poświęcił pomocy innym i służbie ojczystej kulturze, nie deklaracjom, lecz cichym, bezustannym wysiłkom. Nie było w jego postępowaniu, sam to podkreślał, żadnego poświęcenia. W takiej postawie znajdował prawdziwą satysfakcję i realizację siebie. Dlatego listy Zygmunta do Czesława Miłosza, skądinąd miejscami zabawne, choć dość monotonne w złośliwościach, nie wzbudzają mego zachwytu — i osobom, które nie znały Zygmunta, jego hojności serca, jego inteligencji i mądrości, mogą dać o nim mylne pojęcie, jako o człowieku pełnym resentymentów i żółci. 

Zygmunt miał dla „Pawełka” wiele uznania, dostrzegał jego śmiesznostki, widoczne zresztą jak na dłoni i z całą świadomością pielęgnowane, ale miał też podziw dla pracowitości, dla konsekwencji w kroczeniu obraną drogą, a wreszcie dla dzieła; wiedział, że pod maską „realisty”, chłodnego obserwatora „gry tego świata”, nowej wersji margrabiego Wielopolskiego, Wincentego Pola i Kajetana Koźmiana w jednej osobie, kryje się wysokie poczucie godności własnej i nakaz ratowania pamięci i kultury narodowej.

Zanim spotkałem Pawła Hertza, znałem go ze środowiskowej legendy, z napomknień rodziców i ich przyjaciół, z anegdot o tym, co powiedział, czy też jak się zachował. Był osobowością silną i barwną, mocnymi nićmi związaną z Warszawą, przedwojenną i powojenną. Jego sylwetkę zapamiętałem z czytywanych wtedy z radością Parodii Artura Marii Swinarskiego (nadal uważam, że to jedna z żywszych książek tamtych lat). Są w tym trudno dziś dostępnym zbiorku partie znakomite: listy Przybyszewskiego, Nałkowska, Zawieyski, Gołubiew. Naśladowanie Hertza do nich nie należy, jest to dość łatwy i niezbyt trafny pastisz Portretu Słowackiego. Raczej już dostrzegłem jego postać w imitacji Kwiatów polskich Tuwima. W opisie bukietu z jarzyn mowa jest o rudoróżowej barwie —

 

Jak ten w zielone grochy krawat,

Co go obnosił w mojej Łodzi

Poeta Paweł Hertz na co dzień...

 

To karykaturę przez Juliana Żebrowskiego, towarzyszącą parodii Portretu Słowackiego, zapamiętałem z tej książeczki: Paweł Hertz, wysoki, opięty w modnie skrojony garnitur, eleganckie spinki u koszuli, ozdobny krawat, wykwintnym ruchem dłoni pokazuje naszkicowane w dali ruiny Koloseum, tuż przy nim maleńki Juliusz Słowacki, niesięgający mu nawet do pasa, w szeroko rozpiętym słynnym kołnierzyku, ręce splecione z tyłu, głowa zadarta ku górującej nad nim majestatycznej postaci, jak uczniak patrzy wielkimi oczyma, z podziwem i osłupieniem, na mentorski gest ręki.

Znałem wówczas kilka jego wierszy. Natrafiłem na nie w rocznikach „Skamandra”, cudem zachowanych z biblioteki mego stryja Światopełka Karpińskiego. Te oprawne roczniki były dla mnie lekturą ważną, bo znajdowały się w nich wiersze Miłosza, jedyne, do jakich miałem wtedy swobodny dostęp. Poezje Hertza wydały mi się klasycystycznie upozowane, chłodne. Czytając po raz pierwszy te utwory, nie myślałem o tym, że pisał je omalże mój rówieśnik. 

Bardziej zafrapował mnie ślad jego osobowości, jaki odnalazłem w innej książce z biblioteki stryja. Wśród wierszy Iwaszkiewicza, które zawsze były mi bliskie, jeden, Inne życie, otwierający tom pod tymże tytułem, wydany w 1938 roku, rozpoczynał się tajemniczo i wyzywająco: „Powiedziałeś mi, Pawle, że takiego życia / Nie zniósłbyś ani chwili. Ale ja mam inne...”. Dowiedziałem się potem od Pawła Hertza, że gdy odwiedził przed wojną Iwaszkiewicza, wówczas na placówce dyplomatycznej w Kopenhadze, powiedział mu, że nigdy nie zniósłby tego rodzaju życia urzędniczo‑oficjalnego. To nie obcesowość wypowiedzi kilkunastoletniego adepta sztuki poetyckiej do starszego o ćwierćwiecze mistrza zainteresowała mnie, lecz owa wielopłaszczyznowość w ujęciu życia, umiejętność „patrzenia się inaczej”, jaką dostrzegałem w niektórych dziełach Iwaszkiewicza, w wierszach, a przede wszystkim w Książce moich wspomnień, i jakiej, przez słowa otwierające Inne życie, mogłem się domyślać u Pawła Hertza. 

Mieszkanie miał niewielkie, na poddaszu w oficynie na Nowym Świecie. Za drzwiami rozciągało się jego królestwo, dziwne w szarej Warszawie. Maleńki przedpokój, na wieszaku kapelusz Locka, na ścianie sztychy z widokami Włoch. W długim korytarzu ciągnęły się półki z książkami, edycje klasyków polskich, także rosyjskich, francuskich, niemieckich. Dwa małe pokoje, bez drzwi, przedzielone tylko kotarą. W pierwszym pod ścianą stała sekretera, w niej też książki, różnojęzyczne przewodniki, nieduże kompendia, także zdjęcia przyjaciół, Henryka Krzeczkowskiego, Zygmunta Mycielskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, podobizny ulubionych pisarzy: Proust, Krasiński, Chateaubriand. Słowniki i encyklopedie znajdowały się pod oknem, w skosie poddasza. Pośrodku duży stół do pracy. 



Ten stół zadziwiał mnie. Był nie tylko utrzymany w idealnym porządku, ale też prawie pusty. Stała tam tylko staromodna maszyna do pisania i czasem tłumaczona właśnie książka. Żadnych papierów. Nie było piętrzących się wycinków, teczek z notatkami, nie było roczników starych czasopism. Jak więc powstawały glosy do Kordiana, setki stron wypisów z nieznanych publikacji? Jak powstawał Zbiór poetów polskich XIX wieku, wiele tysięcy stron tekstów i przypisów, rezultat paru dziesięcioleci pracy? Jak napisał uderzające celnością i głębią spojrzenia wyczerpujące Noty i uwagi do Dzieł literackich Krasińskiego? Jak zrodziła się Księga cytatów z polskiej literatury pięknej, dla mnie jedna z jej ksiąg pierwszych? Nie udało mi się przeniknąć tej tajemnicy. 

Z jednej strony sekretery bardzo niewygodna berżera, miejsce dla gości, po drugiej fotel przytulnie wyglądający, w który po przyniesieniu herbaty gospodarz się zapadał. I rozpoczynał rozmowę. 

Ta rozmowa miała swój rytuał. Żartowałem, że przez pierwszych dziesięć minut interlokutorem nie byłem ja, lecz koledzy ze Związku Literatów, których uwielbiał drażnić. Dziesięć minut to była wersja optymistyczna. W momentach napięcia w „środowisku” i w życiu społecznym kraju wstępny dyskurs przedłużał się wielokrotnie. Nie należało się dać sprowokować, jeżeli chciało się doczekać dalszej fazy, która była prawdziwie interesującą częścią spotkania. Mnie w nikłym stopniu groziło wciągnięcie w jego paradoksy czy wyzywające tradycjonalizmy. Nie budziła we mnie zgrozy niska ocena Przybosia, w ogóle mnie ta poezja nie interesowała. Z drugiej strony wiedziałem, że pochwały pod adresem Asnyka czy Konopnickiej, jeżeli nie spotkają się z okrzykami zgorszenia u słuchacza, co wprawi mówcę w świetny humor, zostaną przez niego samego skorygowane: przypomni słowa Wyspiańskiego, że Asnyk to taki orzeł, co nie poleci; powie o Konopnickiej, że jest niezwykle sprawną poetką, ale słowa Roty, utrafione aż nadto w nastrój chwili, są jako strawa duchowa zaiste programem narodowym minimum. Stawał się coraz bardziej zniuansowany, coraz ciekawszy. 

Miało widać być, jak w jego wierszu: „Nie z rodakami, lecz sam z sobą / Od lat rozmowę nocną wiodę”. Potrzebował tych rozmów ze sobą, przeprowadzanych w obecności innych, bo kierowała nim głęboka troska o rzeczy publiczne. Miał temperament polityczny, pasja obywatelska nie zamarła w nim ani po roku 1949, ani po roku 1956, ani po Liście 34, ani później. Pod jego maskami i minami, całym omalże teatralnym sztafażem, który bawił mnie, ale i głęboko wzruszał, dostrzegałem człowieka przejętego do głębi losami ojczyzny i wspólnoty, dostrzegałem także artystę, oryginalnego, lecz wątpiącego w siebie, w moc sztuki, dzisiaj. Między tymi dwiema postawami zachodziła osmoza, ale też bolesne napięcia. Postać, którą tworzył, maska, którą przybrał, jego barwna osobowość, jego powiedzenia i grymasy, była to taktyka ochronna, aby zmniejszyć bolesne napięcie wewnętrznych konfliktów, aby zachować i wytrzymać swoją samotność, iść dalej obraną drogą. Ta postawa budziła mój podziw.

Za pierwszej wizyty poprosiłem o pożyczenie Rzeczy o roku 1863 Stanisława Koźmiana, o której mówiliśmy. Wręczył mi tom pierwszy. Kontynuowaliśmy rozmowę. Zbierałem się do wyjścia, gdy podreptał do półek i przyniósł dwa pozostałe tomy. „Wie pan, jak sobie pomyślę, że pan teraz wyjdzie i może na przykład wpaść pod autobus, a ja pozostanę ze zdekompletowanym Koźmianem, to wolę, aby wziął pan całość”. Co uczyniłem. Później pożyczał mi usłużnie książki, o które prosiłem, gdy były mi naprawdę potrzebne. To dzięki niemu mogłem spokojnie czytać, robiąc wypisy, małe czerwone tomiki brukselskiego wydania markiza de Custine La Russie en 1839. Szkic powstały po tej lekturze był początkiem mojej systematycznej współpracy z „Twórczością”.

Latem pamiętnego 1968 roku wyjechałem z moim ojcem do Domu ZAiKS-u w Sopocie. Mieszkał tam też Paweł Hertz. Siedział przy sąsiednim stoliku, obok znanej tłumaczki, starszej pani, która z zapałem przekładała modne nowoczesne powieści anglosaskie, dopytywała się młodszych literatów o różne śmiałości słownictwa. Paweł Hertz z wielkim ukontentowaniem wykładał, że nie ma powodu, by publicznie opisywać to, co ludzie od wieków zwykli byli prywatnie robić de cinq à sept; jeżeli ktoś chce koniecznie czytywać takie prostactwa, powinien to robić w oryginale, tłumaczyć zaś należy klasyczne angielskie osiemnastowieczne powieści, a najlepiej prace dziewiętnastowiecznych historyków i statystów. Starsza pani witała jego opowieści okrzykami zgorszenia, były one momentem uśmiechu na ponurym tle tamtych sierpniowych dni. 

Zapamiętałem kilka spacerów z Hertzem tamtego lata w Sopocie. Mówił rzeczy gorzkie. Słuchałem jego argumentów z uwagą. Potrzebowałem ich, dla otrzeźwienia, lecz także dla wzmocnienia się we własnej postawie. Przedstawiałem mu moje mgliste zamierzenia, potem przekształciły się, w zmienionej trochę sytuacji lat siedemdziesiątych, w Prywatną historię wolności. Hertz mówił: „trzeba pamiętać, że żyjemy w dalekiej prowincji imperium; Zachód nie ruszy palcem w naszej obronie, gdy będzie to wymagało jakichkolwiek z ich strony poświęceń, przecież jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, za ich zgodą; chciałby pan analizować mechanizmy rządów autorytarnych; będzie pan mógł publikować te teksty jedynie za przyzwoleniem władzy; co należy czynić, to przyswajać kolejnemu pokoleniu klasyczne dzieła naszego kręgu kultury”.

Rozumiałem, że Paweł Hertz stara się uzasadnić w ten sposób własną postawę. Przyglądałem się jej z podziwem i szacunkiem. Wiedziałem jednak, że nie mogę jej mechanicznie przyjmować za swoją. Dostrzegałem od początku różnice w naszych — nie tyle nawet poglądach, co głębiej: temperamentach czy postawach wobec współczesnej kultury polskiej.

Tak, w rozmowach z Pawłem Hertzem jedna rzecz nas dzieliła. Dotyczyła nie polityki, lecz sprawy dla mnie bardziej podstawowej: duchowej suwerenności, zdobycia swobodnego głosu. 

Wiele rozmawialiśmy o literaturze, głównie XIX wieku, podziwiałem jego niezwykłą wiedzę w tej dziedzinie. Rozmawialiśmy o poezji polskiej pierwszej połowy XX wieku, jego gusta były mi bliskie: cenił Lechonia, wczesnego Słonimskiego (bardzo, ja też, ale lubiłem także niektóre jego wiersze okresu środkowego, a także późnego, aż po ostatni, powstały w czerwcu 1975, Laski), Iwaszkiewicza (nie zawsze spotykaliśmy się przy tych samych utworach, zresztą Hertz wielkopańsko pozostawiał swobodę wyboru konkretnych wierszy; myślę, że u Iwaszkiewicza raczej niż poetyka bliska była mu pewna filozofia kultury, którą dostrzegał zwłaszcza w Czerwonych tarczach; we mnie ta powieść jako dokonanie artystyczne nie budziła entuzjazmu, dużo mi bliższe i literacko bardziej przekonujące spełnienie podobnej postawy dostrzegałem w Książce moich wspomnień, moim zdaniem prawdziwym arcydziele Iwaszkiewicza), Tuwim i Wierzyński byli mu obcy, w czym go rozumiałem (jedynie garść późnych wierszy Wierzyńskiego, w młodości i latach dojrzałych zupełnie wyjałowionego dla mnie z jakiejkolwiek iskry poetyckiej, wzbudziła mój podziw), cenił Iłłakowiczównę (także bliska mi była jej poezja, choć w wyborze zrobionym przez Hertza brakowało mi kilku ważnych wierszy, zwłaszcza późnych).

Na tym kończyła się dla Hertza literatura polska, wymieniał jeszcze dla dopełnienia Dąbrowską, Parandowskiego, w ostatnich latach dodawał Kossak‑Szczucką, czynił to jednak w sposób oczywisty bez przekonania. Współczesność go nie pociągała. Zamykał się w XIX wieku, który znał tak doskonale. Postawa ta budziła moje zainteresowanie. Nie było możliwe, bym ją w całości zaakceptował. Hertz tego nie oczekiwał. 

Wiedziałem, że istnieje współczesna wielka literatura polska, która podejmuje problemy zasadnicze, podejmuje je nie wyłącznie z partykularnej perspektywy narodowych nieszczęść, lecz z punktu widzenia człowieka indywidualnego, przez co zdobywa walor uniwersalny. Ta literatura — było to dla mnie oczywistością, której nie potrzebowałem dyskutować, bo dostępna mi była dosłownie naocznie, w dziełach Gombrowicza i Miłosza, także innych pisarzy zbójeckich — potrafiła mówić do mnie swobodnym głosem, docierała do rzeczywistości. Czyniła to w sposób zrozumiały, artystycznie przekonujący, głosem spokojnym, prywatnym, znajdującym się w momencie równowagi, bez histerii, bez uciekania się do determinizmów, do mesjanizmów narodowych, klasowych, religijnych czy jakichkolwiek innych.

Zwłaszcza Gombrowicz spotykał się z szyderstwami Hertza. Nazwał Ferdydurke książką dla leniwych uczniów (dość to jednostronne ujęcie, zwłaszcza w jego ustach). Opowiedział mi o jedynym spotkaniu z Gombrowiczem, przed wojną, gdy ten był postrachem Zodiaku i ćwiczył się na młodych literatach w walce na gęby i w dominowaniu osobowości. Gombrowicz chwalił się swoją genealogią, swobodą materialną, erotyczną. Hertz odpowiedział, aby z nim tego rodzaju gier nie próbował, bo pieniędzy ma więcej, rodzina jego zapewne o dobry tysiąc lat starsza, a swoimi preferencjami seksualnymi wprawdzie nie afiszuje się w kawiarni, ale też ich w przeciwieństwie do Gombrowicza nie ukrywa i nie ma z nimi kłopotu. Gombrowicz nigdy już nie próbował dominować Hertza, przeniósł swoje gry na Andrzejewskiego i innych. W tym pojedynku Hertz odparował cios w sposób celny, gombrowiczowski powiedziałbym, bo trafił w słabe miejsca adwersarza, ale było to przechwytywaniem gombrowiczowskiej taktyki w jej wcieleniu mało inspirującym. Nie rozumiałem, jak ktoś tak jak Paweł Hertz przejęty kondycją literatury polskiej, mógł nie docenić tego osiągnięcia, intelektualnego i artystycznego jednocześnie, jakim jest Dziennik; jak admirator Montaigne’a mógł nie dostrzec wielkości prozy Gombrowiczowskiej, będącej przecież dokonaniem na miarę Montaigne’a w prozie o tradycji wyjątkowo zgrzebnej, gdzie takie ustawienie głosu było tym bardziej potrzebne? A to wszystko przy jednoczesnym zainteresowaniu drugo- czy trzeciorzędnymi literatami w którejś tam dekadzie XIX wieku.

Nie podejmowałem jednak dyskusji. Znałem i jego przekorę, i upór, znałem ich źródła, wiedziałem, że gdzieś są rany, zwątpienie w siebie, w postawę wybraną koło roku 1949, konsekwentnie rozwijaną, i być może warunkiem wewnętrznego w niej wytrwania była ślepota wobec postaw innych. 

Wśród ważnych twórców emigracyjnych wymieniał Balińskiego. Czy łączyło ich zgorzknienie? Na pewno nie wielka pracowitość. Wiedziałem, że go nie przekonam (ani on mnie) i nic pożytecznego by ze sporów i tak nie wynikło. 

Był przekorny wobec kolegów po piórze, był uparty w ostentacyjnym kroczeniu obraną przez siebie drogą, ale też był głęboko przejęty sprawami publicznymi. Pewnego dnia latem 1980 roku zadzwoniłem z prośbą o rozmowę. Był to burzliwy okres strajków i rodzenia się „Solidarności”. Zbierano wtedy w różnych środowiskach podpisy pod listem postulującym pokojowe rozładowanie istniejących napięć. Hertz nie ukrywał krytycznej postawy wobec akcji zbierania podpisów. Jego skłócenie ze środowiskiem było wówczas szczególnie silne. Był sam, w dotkliwej izolacji: ludzie starsi, partnerzy jego rozmów od października 1956 bądź już nie żyli, bądź oddalili się od niego; młode środowisko, które będzie mu bliskie w ostatnich latach jego życia, dopiero się formowało. Może on tak swojej sytuacji nie odbierał, lecz dla kogoś, kto go podziwiał i dobrze mu życzył, to osamotnienie rzucało się w oczy — i było szkodliwe społecznie: szkodliwe, bo utrudniało ludziom dostęp do jego dzieła, jakże cennego i potrzebnego; szkodliwe, bo zamykało go w schematach i resentymentach. Hertz odgadł zapewne powód mojej wizyty. Przywitał mnie w drzwiach mieszkania z ironicznym uśmiechem. Posadził na gościnnym fotelu, sam usiadł w swoim siedzisku i rozpoczął długą perorę przeciw ówczesnym działaniom opozycyjnym, przeciw składaniu podpisów pod apelami, przeciw „terroryzmowi nierozumu”, używanemu przez byłych stalinistów po to, aby wyładować własne kompleksy. Roztaczał raz jeszcze swoje poglądy, zadowolony z tego, że tak odbiegają od ogólnie przyjętych w środowisku. W oczach migotały mu ironiczne chochliki. Gdzieś po kilkunastu minutach tej opowieści skorzystałem z pauzy i powiedziałem spokojnie, że nigdy nie próbowałbym go namawiać do czegokolwiek, co jest sprzeczne z jego przemyślaną strategią, przyjmuję do wiadomości jego odmowę. Uważałem po prostu, że nie byłoby słuszne, aby człowiekowi o jego dorobku i jego zasługach nie zaproponowano podpisu, a uczyni oczywiście, jak zechce. Trochę był zaskoczony. Spojrzał z ukosa, uśmiechnął się jeszcze bardziej ironicznie, odkręcił pióro i w ciągu kilkunastu sekund bez słowa podpisał ów list. Myślę, że był z tego zadowolony.

W latach osiemdziesiątych, gdy zamieszkałem w Paryżu, dostawałem od Hertza krótkie, lecz serdeczne listy z jego wyjazdów do Wiednia, łagodniejsze w tonie, rozumiejące odmienne postawy. Jeździł tam kilkakrotnie, był członkiem korespondentem założonego przez Krzysztofa Michalskiego Instytutu Nauk o Człowieku. Dzięki tej instytucji mógł w spokoju pracować nad przekładami Opowieści chasydów Martina Bubera i Czasów Konstantyna Wielkiego Jacoba Burckhardta.

Przyjechałem do Warszawy w październiku 1989, po ośmiu latach nieobecności. Ledwie przekroczyłem próg mieszkania na Nowym Świecie, usłyszałem: „Właściwie dobrze to się z panem ułożyło. Nikt tu do pana nie może mieć pretensji. A mieszka pan w Paryżu. Tu przecież żyć nie można”. Powiedział to z lekko ironicznym uśmiechem. Sam oczywiście nie zamierzał zmieniać miejsca pobytu, choć od lat lubił powiadać, że trudno mu mówić o normalnej egzystencji w sytuacji, gdy najbliższy dobrze zaopatrzony sklep znajduje się w Wiedniu.

Zapamiętałem dość nietypowe spotkanie za moim następnym pobytem w Warszawie latem 1991 roku. Wkrótce po przyjeździe tradycyjnie zgłosiłem się na rozmowę do jego mieszkania. Bardzo go namawiałem na napisanie książki Zygmunt Krasiński i jego świat. Nikt przecież tak jak on nie zna tej epoki i nie potrafiłby tak jej ożywić i uczynić interesującą i pouczającą dla nas. Odparł, jak zawsze, że na tak duże prace nie zamierza się porywać, że skończył już z pisaniem. Chciałby tylko dokończyć edycję dzieł wybranych Krasińskiego, ogłaszając jego pisma polityczne, ich publikacja wcześniejsza była niemożliwa z powodu cenzury. Pożegnałem się do następnego spotkania za następnym przyjazdem. Zobaczyłem go przypadkowo jeszcze za tym samym pobytem w kilka dni później. Datę pamiętam dokładnie i nigdy jej nie zapomnę — było to w poniedziałek, 19 sierpnia 1991 roku, w Muzeum Narodowym na wernisażu wystawy Maurycego Gottlieba. Tego dnia rano doszły wiadomości o obaleniu Gorbaczowa i wprowadzeniu stanu wojennego w Rosji. Dzień ten wyznaczał datę końca Związku Sowieckiego i ponad siedemdziesięciu lat panowania komunizmu w Rosji. To jednak stało się jasne dopiero później. Chwilowo wydarzenie było dla mnie szokiem. Obawiałem się, czy zdobycze cudownego roku 1989, obalenie komunizmu w Polsce i następnie w pozostałych demoludach, nie zostaną zachwiane. Spotkany na wernisażu Paweł Hertz zapytał z lekko ironicznym uśmiechem: „To pan jeszcze tutaj? Myślałem, że pan już wyjechał. Na pana miejscu zrobiłbym to jak najszybciej”. Sam nie zamierzał, rzecz jasna, nigdzie wyjeżdżać. Kiedy spytałem go, co sądzi o sytuacji w Rosji, powstrzymał się tym razem od efektownych generalizacji i paradoksów: za wcześnie jest na opinie jednoznaczne; może być to próba obalenia Gorbaczowa, jak i podjęta z jego przyzwoleniem próba zniszczenia jego przeciwników; z wyrokami lepiej poczekać.

W innych sytuacjach w latach dziewięćdziesiątych lubił rozwijać ogólne koncepcje, a to, że wielki pisarz musi być ludowy, narodowy i ogólnoludzki; a to, że terytorium polskie od XVIII wieku bywa albo gwarantowane, albo rozebrane. W tych koncepcjach, które zajmowały nadal owe pierwsze dziesięć minut naszych spotkań, czasem się ku memu niezadowoleniu przeciągające, widziałem spełnienie jakichś ukrytych potrzeb uzasadnienia swojej wizji literatury, kultury, swojej obecności w świecie. Może to dzięki tej „ideologicznej nadbudowie” (tak to złośliwie czasem w myślach nazywałem) mógł iść — w takim osamotnieniu, z takim uporem — własną drogą. 

W późnych latach był mniej osamotniony. Jego postawa, bardziej może niż jego dzieło, została dostrzeżona i doceniona w młodym pokoleniu, przez ludzi, którzy mogli być już nawet nie jego synami, lecz wnukami. Myślę, że ten triumf wytrwałości osłodził mu w pewnej mierze dolegliwości wieku późnego. Chorował, miał kłopoty z chodzeniem. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych tylko wyjątkowo opuszczał swoje mieszkanie. Opieka, którą roztoczyli nad nim przyjaciele z różnych pokoleń, od Erwina Axera, jego rówieśnika, po Marka Zagańczyka, młodszego od niego o półwiecze, pozwoliła mu nie tylko przejść przez te próby, ale nadal pracować: tłumaczył dla „Zeszytów Literackich” Hofmannsthala, opublikował pisma polityczne Krasińskiego, pracował nad przekładem Gesta Romanorum. Gdy namawiałem go na napisanie czegoś bądź na przełożenie (robiłem to z uporem, wiedziałem aż nazbyt dobrze, że taka osobowość, z takimi korzeniami, z takim horyzontem literackim i duchowym, szybko się w kulturze polskiej nie pojawi), odpowiadał, że już zakończył pisanie; oddaje się teraz nowemu rodzajowi twórczości — są to rozmowy. Całe życie przecież prowadził rozmowy. To prawda, że w ostatnim okresie udzielał wywiadów częściej niż kiedykolwiek. Rozmowy przeprowadzone z nim przez Barbarę Łopieńską ukazały się jako osobna książka Sposób życia. W wyborach szkiców Patrzę się inaczej i Gra tego świata znajdują się też rozmowy z nim. Trzeba będzie również zebrać, zgodnie z jego wolą, wypowiedzi dotychczas rozproszone.

Na myśl przychodzą mi rozmowy z nim, mniej może dostojne, na pewno mniej ideologiczne, ale w których dostrzegłem żywe błyski jego złożonej osobowości. Latem 1997 wyjątkowo opuścił swoje mieszkanie i pojawił się na weselu Basi i Roberta. Był w dobrej formie fizycznej, zadowolony, siedział w otoczeniu przyjaciół. W pewnym momencie zbliżyła się Perła, wspomniałem o jej pracy w Fundacji im. Kronenberga. Hertz przypomniał, że gdy Kraszewski wyjeżdżał do Drezna, Kronenberg dał mu na pobyt milion. Przez moment zastanawialiśmy się z Perłą, w jakiej to było walucie, na co Paweł Hertz zmrużył oczy z zadowolenia, roztańczyły się w nich ironiczne chochliki, wydął usta i z rozmarzonym uśmiechem powiedział powoli: „Moja rada: w jakiejkolwiek walucie, jak pani dają milion, niech pani bierze”.

Pod koniec roku 1997 został szefem rady przy Ministerstwie Kultury, mającej decydować o rozdziale subwencji na książki i czasopisma. Dziwiłem się, że dał się wciągnąć w te gry personalne i w ten sposób trwoni swoje talenty i swój czas, on, zazwyczaj tak konsekwentny w kroczeniu własną drogą. Gdy więc przyjechałem po raz kolejny do Warszawy i zgłosiłem się na wizytę do niego, przywitał mnie z kwaśno‑ironicznym uśmiechem. Wiedział, że jego nowe zaangażowania nie budzą mego entuzjazmu. Zaczął od razu wywód o lekkomyślności polskiej inteligencji, o jej oderwaniu od społeczeństwa. Wbrew mej normalnej taktyce przerwałem dość obcesowo te początkowe dziesięć minut, które zapowiadało się na o wiele dłużej. „Wiem, dlaczego pan został tym doradcą od wydawnictw w Ministerstwie Kultury — z czystej przekory wobec kilku kolegów literatów. A tymczasem został pan powołany na dużo poważniejsze stanowisko, na dyrektora instytucji istniejącej chwilowo jedynie w mojej głowie i chcę o niej panu opowiedzieć”.

Wyłożyłem mu w skrócie myśl, która nachodziła mnie od pewnego czasu w Londynie, a za ostatnim pobytem, wiosną 1998, skrystalizowała się z siłą imperatywu. Odwiedziłem National Portrait Gallery. Dla kogoś, kto jest miłośnikiem malarstwa, nie jest to łatwe. Obok przecież istnieje National Gallery, bezwzględnie najpiękniejszy zbiór obrazów na świecie. National Gallery nie przygniata jak Luwr. Za każdym razem wciąga. Są tam same dzieła wybitne, w większości arcydzieła. Wiem, że nigdy nie wyczerpię tych zbiorów. Tak więc pójście do National Portrait Gallery (te budynki się dotykają) jest decyzją trudną. Ale warto ją odwiedzić. Dzieła wybitne są tam razem z portretami o nikłej wartości artystycznej. W każdym wypadku mają znaczenie jako dokumenty historyczne, pokazują ludzi, którzy tworzyli kulturę i politykę brytyjską. Zaczyna się od średniowiecznej Anglii, od renesansu, od Elżbiety I — do Elżbiety II, księżniczki Diany, do Hockneya, aktorów, pisarzy, naukowców, sportowców dużo młodszych ode mnie. 

Narzuciło mi się jako oczywistość, gdy oglądałem tę kolekcję, że w Polsce nigdy nie będzie muzeum takiego jak National Gallery, bo takich van Eycków, Botticellich, Tycjanów, Vermeerów nie ma już na rynku, a jakby były, to za miliony niedostępne dla nas. Ale takie muzeum jak National Portrait Gallery może powstać, bo przecież ma przedstawiać osoby i zjawiska ważne dla polskiej kultury, a więc eksponaty realne finansowo. Takie muzeum z przyczyn politycznych nie mogło być w Polsce stworzone przez ostatnie dwieście lat (z małym i niepewnym wyjątkiem okresu dwudziestolecia międzywojennego). Dopiero od roku 1990 można myśleć o podobnym zapisie naszej pamięci, a tak naprawdę to dopiero teraz, od paru lat, takie przedsięwzięcie może być zrealizowane. 

Co więcej, ono musi być zrealizowane, bo przecież, gdy przyglądać się z pewnego dystansu historii Polski ostatnich co najmniej dwóch stuleci, to komunizm, II wojna światowa są tylko etapami tego elementarnego wydarzenia, jakim jest przetoczenie się walca przez ludzi i terytoria. Całe grupy religijne, narodowościowe, całe klasy społeczne zostały zlikwidowane. Miliony ludzi zostały przerzucone na inne zupełnie terytoria. Korzenie wszystkich, czyli pamięć, zostały naruszone. Trzeba zrobić co w naszej mocy, aby tę pamięć utrwalić, przedstawić w sposób swobodny i otwarty. I trzeba to zrobić szybko. Znikają świadkowie, znikają dokumenty, dzieła. Takie muzeum, które pokazywałoby szeroko rozumianą kulturę polską i jej związki z innymi kulturami, obejmowałoby zarówno ziemie wschodnie, jak i ziemie zachodnie, pokazywałoby i polskie ślady w Wilnie, we Lwowie, w Kijowie, i pomniki sztuki śląskiej, i dokonania kultury niemieckiej na ziemiach zachodnich i północnych, i działalność polskiej diaspory, i obecność innych kultur, innych narodowości, innych wyznań.

Hertz zrazu uśmiechnął się ironicznie na wieść o swojej nominacji, ale zainteresował się projektem natychmiast. Było to dla mnie oczywiste, bo on przecież był jednym z niewielu, którzy tę ideę od lat realizowali. Jego prace mogłyby być tak właśnie nazwane: Muzeum Polskie czy też Narodowa Galeria Portretu (co do nazwy nie jestem przekonany, co do samej idei nie mam wątpliwości). Przyjął też do wiadomości inne nominacje: Jacek Woźniakowski, Tomasz Fiałkowski w radzie muzeum, Piotr Kłoczowski byłby kuratorem XX wieku, Andrzej Biernacki zajmowałby się wiekiem XIX. Zaczęliśmy się komicznie spierać o siedzibę tej wirtualnej instytucji. Zdaniem Hertza powinna być na Zamku Królewskim w Warszawie, mnie wydało się to zbyt oficjalne i uroczyste, a trzeba by koniecznie zapewnić miejsce postaciom nieortodoksyjnym — religijnie, politycznie, obyczajowo.

Hertz wciągnął się coraz bardziej. „Koniecznie powinien pan przedstawić ten projekt w ministerstwie”. „Nie mam czasu — odpowiedziałem. — Ja już swoje zrobiłem, to znaczy rzuciłem ten pomysł, mam zamiar nadal rozwijać go w głowie. Liczę, że pan się zajmie stroną praktyczną”. Przyjął to z gorzkim uśmiechem. Jeszcze odprowadzając mnie do drzwi, powiedział: „ale przecież będzie pan o tym pisał, to ważne”. Teraz wiem na pewno, że w owej wirtualnej Narodowej Galerii Portretu (nazwa może ulec zmianie), której miał być dyrektorem, będą sale poświęcone jemu, jego dziełu, jego przyjaźniom, tak jak będą poświęcone Henrykowi Krzeczkowskiemu, Zygmuntowi Mycielskiemu (przecież znakomite dzienniki Mycielskiego są właśnie takim cudownie swobodnym i żywym polskim muzeum pamięci).

W ostatnich miesiącach nie opuszczał już mieszkania na Nowym Świecie. Można sobie wyobrazić moje radosne zdumienie, gdy w maju 2000 roku, za kolejnym pobytem w Warszawie, spotkałem go w piękne słoneczne popołudnie, jak powoli kroczył Nowym Światem, opierając się o opiekuńcze ramię dorodnego młodego przyjaciela. Był radosny, wesołe chochliki tańczyły w jego oczach. Przysiedliśmy na ławce zamykającej Chmielną. W tym czasie przez prasę przetoczyła się seria polemik, w które wciągnięte zostały nazwiska wybitnych twórców. Wiedziałem, że Hertz śledzi te wypowiedzi z ironicznym dystansem, ale też z dużym zainteresowaniem, dostrzegał w nich potwierdzenie swoich tez (tych z dziesięciu pierwszych minut naszych rozmów). Zapytałem o tłumaczenia Hofmannsthala, o które go męczyłem. Rozbawienie w oczach Hertza oznaczało, że musi jednak podzielić się butadą, którą już słyszałem zapowiedzianą przez naszych wspólnych przyjaciół. „Nie wiem, czy będę się mógł zająć teraz tymi tłumaczeniami, bo pracuję nad ważnym dziełem: mam zamiar napisać studium Od „Hańby domowej” do „Magla domowego”. To będzie o naszych kolegach. Czytał pan? Tak naprawdę nie można”. Promieniał. Jak silne są literackie namiętności! Nie irytowała mnie jego reakcja, dowodziła raz jeszcze, wbrew wszelkim maskom, jak silnie jest związany z tą literaturą, z tą epoką, z tym miastem i krajem. Pomyślałem o fragmencie Pieśni z rynku:


Najchętniej odszedłbym stąd,

Od zwycięstw i klęsk, i kłótni,

Gdzie zbrodnią staje się błąd,

A cnotą — brzęczenie trutni.

Ale tak kocham was

I potępieńcze te swary,

I nasz okrutny czas,

I nasze winy i kary,

Że jestem, będę.


Pomyślałem o Gombrowiczu, który w późnych latach, gdy zdobył już międzynarodowe uznanie, mówił Ricie po otrzymaniu Prix Formentor, że pojadą do Londynu, wynajmą mercedesa, Rita nałoży kolczyki ze sztucznymi diamentami (pod dużym kapeluszem nie będzie można rozpoznać), a wszystko po to, żeby doprowadzić do wściekłości „wrogów” w polskim Londynie.

Nowy Świat, od niedawna jedyna w Warszawie ulica o porządnym trotuarze, był piękny w ten słoneczny majowy dzień. Było to pożegnanie, pogodne pożegnanie, tego arcywarszawskiego pisarza z Warszawą.

Ostateczne pożegnanie nastąpiło w maju rok później, też w słoneczne popołudnie, na Starych Powązkach. Myślę, że chciał tam spocząć. Zapracował sobie na to całym życiem. W ten dzień trudno było nie pomyśleć o zwrotkach, które chyba napisał na tę okazję — to zakończenie jego wiersza Ziemia wybrana, jednego z piękniejszych w tej cichej, lecz pięknej poezji.


Do innej ziemi nie tęsknię, choć piękną

Zdawała mi się w całym swoim blasku,

Lecz tutaj tylko dwie, trzy nuty brzękną

Lub drzewo cień swój położy na piasku:

Wszystko to dla nas tutaj przeznaczone.

Odejść nie mogę, bo kocham tę stronę.

Nim tu przyszedłem, dano mi na pewno,

Abym wybierał, ciemność lub południe,

Obłok łagodny albo chmurę gniewną

I ziemię, w której żyć łatwiej lub trudniej.

Więc sobie ziemię wybrałem rozumnie,

Biedną, bezbronną, lecz lekką na trumnie.


Zaiste wybrał sobie tę ziemię, dobrze się jej zasłużył. Nie tylko potrafił słowa tak mocne, tak ciężkie napisać, ale życiem i dziełem sprawił, że te słowa się do niego odnoszą i można — trzeba — złożyć je jak piękne i lekkie kwiaty na jego grobie.

Motyw świadomego wyboru trudnej i gorzkiej prostoty przewija się przez dojrzałą poezję Hertza, stanowi o jej sile. Był chyba tego świadom. Podczas jednego z naszych ostatnich spotkań powiedziałem mu, jak bliskie są mi jego późne wiersze i jak mu jestem za nie wdzięczny. Przyjął to z radością, w sposób naturalny. Myślę, że spełniły się słowa, którymi zakończył uderzający złączeniem prostoty, czułości i mistrzostwa wiersz zamykający cykl Pieśni jesienne i zimowe:


Im prościej, tym piękniej.

O słodka prostoto!

O szczęście bogacza,

Co rzucił swe złoto!

Im prościej, im tęskniej,

Im czulej napiszę,

Tym prędzej braterską

Odpowiedź usłyszę.

A jest w tej prostocie

Ukryta zawiłość.

Lecz miłość mi będzie

Zwrócona za miłość.




3.

Kiedy z polecenia Zygmunta Hertza zanosiłem mu Yardleya na warszawskie poddasze, znałem go nie tylko z kolorowej, lecz płytkiej famy, z karykatury. Bardzo wcześnie w prasie literackiej natrafiłem na jego szkice. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych mój ojciec kupował stale „Nową Kulturę”, „Przegląd Kulturalny”. Przerzucałem je, udając przed sobą, że nie czytam tych oficjalnych publikacji. Sam kupowałem, w czwartek, wracając ze szkoły, „Tygodnik Powszechny”. Otóż po pewnym czasie teksty Hertza, drukowane głównie w „Nowej Kulturze”, zwróciły moją uwagę tonem wyjątkowym w ówczesnej prasie, nie tylko krajowej.

Był to ton człowieka świadomego, że przyszło mu żyć w kraju zniewolonym. To są sprawy poważne. Nie dostrzegano ich wówczas — i później. I tylko Hertz tak pisał na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Kto wtedy z tej perspektywy publicznie rozmyślał o polskiej przeszłości (i przyszłości)? Dopiero rok 1968 przyniósł — niektórym — gorzkie zastanowienie.

Hertz interesował się rodowodami współczesności, pisał przede wszystkim o książkach z końca XIX wieku i z początku XX lub o pracach dotyczących tego okresu. Szukał cech swoistych literatury polskiej. W społeczności pozbawionej niezawisłych mechanizmów politycznych literatura musiała stać się czymś więcej niż tylko sztuką pięknego pisania, była właśnie szukaniem swobodnego głosu przez społeczność pozbawioną wolności. Nie miałem wątpliwości, że Hertz dotyka tu spraw mi bliskich. Tego przecież szukałem u pisarzy zbójeckich. Nie dawałem się więc zwieść jego wybrzydzaniom pod adresem współczesności. Znałem współczesnych pisarzy, którzy potrafili zrealizować to, co tak znakomicie wyraził Hertz w początkowych zdaniach szkicu o Krasińskim: „Pojęcie «trójcy romantycznej» było charakterystycznym objawem nie zaspokojonego w naszych warunkach w wieku XIX poczucia ładu. Jeśli nie można było mieć dwuizbowego parlamentu, podziału na władzę ustawodawczą i wykonawczą, trzech stanów społecznych dobrze ukształconych — wówczas mieć należy przynajmniej trzech wieszczów. Dziś niektórzy są skłonni wyśmiewać ów stary, klasyczny w naszej dawnej historii literatury termin. W istocie jednak ta jedność w trójcy nie była rzeczą nierozsądną. Dzięki niej można było określać imponderabilia życia tej wspólnoty narodowej, której realia narzucone przez inną jedność w trójcy — jedność zaborów — były bardzo zróżnicowane. Była więc literatura polska jak gdyby parlamentem”.

Pamiętam tekst, w którym ten ton wyjątkowy doszedł do mnie najwyraźniej. Dotyczył teatru, ówczesnych przedstawień. Królował wtedy Mrożek, literatura absurdu, Wizyta starszej pani Dürrenmatta, sztuki Arthura Millera. Hertz ogłosił, wyjątkowo w „Dialogu”, artykuły krytykujące ówczesne gusta i broniące Nocy listopadowej Wyspiańskiego. Odbyła się potem w tymże piśmie dyskusja wydrukowana jako Hertz contra plures. Był rok 1960. Tarn, Kott, Puzyna i Kisielewski ostro atakowali Hertza za reakcyjność i staromodność gustów. Kisiel zwłaszcza wypowiedział zdania, które zabrzmiały za lat osiem jak niewiarygodne szyderstwo losu. „Kogo dziś obchodzą Dziady, nie Dziadami zainteresujesz młodzież, nie nimi zwiążesz Ślązaków z naszą kulturą, lecz «Przekrojem» i «Panoramą», i kulturą masową”. Hertz zaś zakończył swój szkic Na przykładzie „Nocy listopadowej” zdaniami, które czytałem z takim samym przejęciem w roku 1960, jak w 1968, jak i później. Za te zdania jestem mu szczególnie wdzięczny (przedrukowane w tomie Ład i nieład, 1964, można go było jeszcze kupić w roku 1968 w przecenie...): „Słyszałem o Nocy listopadowej głosy uskarżające się na jej «barok», na jej «bełkot». Mówili to ci sami ludzie, którzy bez zmrużenia oka potrafią przesiedzieć na sztukach, w których nic o ich sprawy nie zaczepia. Nie nam składa wizyty starsza pani i nie my mamy złożyć jej ofiarę. Ale tylko za życia jednego naszego pokolenia Kora dwukrotnie żegnała się z Demeter. Jeżeli się tego nie wie, jeżeli się tego wiedzieć nie chce lub jeżeli się o tym zapomniało, wówczas nie można naprawdę rozumieć Nemezis szwajcarskiej czy amerykańskiej, nawiedzającej mieszczuchów lub dokerów. Można sobie niekiedy przyswoić obce realia, ale nie można pojąć naprawdę cudzego losu, nim się nie zgłębiło własnego. A cóż to jest teatr, jeśli nie zwierciadło ludzkiego losu?”.


 4.

A przecież oddziałał na mnie jeszcze wcześniej, zanim poznałem jego szkice. Uprzytomniłem to sobie po latach, gdy zastanawiałem się nad strategią jego działań na rzecz umocnienia kultury polskiej. Uważał, że w istniejących warunkach należy poświęcać się temu, co przyczynia się do utrwalania pamięci: publikować możliwie poprawne wydania klasyków. Był znakomitym edytorem dzieł Tołstoja, Dostojewskiego, stworzył monumentalną Księgę poetów polskich XIX wieku. Ale to nie czysta erudycja stanowi o wadze wkładu Hertza w kulturę polską XX wieku. Jego oddziaływanie mieści się głębiej, dlatego też trwać będzie dłużej: można to najwyraźniej uchwycić w jego działalności przekładowej. Budował silny nurt polskiej prozy. Mówiąc wyraźniej: uczył nas mówić. Tacy pisarze są zjawiskiem rzadkim — i bezcennym. Trzy jego spolszczenia, powstające w odstępach dwudziestu lat, trzeba uznać za kamienie milowe polskiej literatury: Dzieciństwo, lata chłopięce, młodość Tołstoja — uczą, jak porozumiewać się w towarzystwie, w społeczności, w społeczeństwie; Obrazy Włoch Pawła Muratowa — pokazują, jak mówić o kulturze, o sztuce, o historii; eseje Hugona von Hofmannsthala — dają przykład, jak mówić o życiu duchowym, o przyjaźni, o wierności, o zmianie, nie popadając w schematy ideologii, nie dając się okaleczyć przepisom wszelakich instytucjonalnych ortodoksji.

Dobrze pamiętam miejsce i moment pierwszego spotkania z jego lekcją głosu udzieloną przez wspaniałe przekłady. Na początku 1956 roku jako prezent od rodziców kupiłem w księgarni na rogu placu Zbawiciela i Mokotowskiej trzy pierwsze tomy dzieł Tołstoja redagowanych przez Pawła Hertza. Tylko tom pierwszy, Dzieciństwo, lata chłopięce, młodość, przeczytałem gruntownie, ale za to wiele razy. Sam się do tego nie przyznawałem, to była jedna z pierwszych książek zbójeckich. Czy tak ją nazwać? Czytałem dziwnie tę książkę, w tym wieku, w ówczesnej Warszawie. Rozdział Comme il faut stał się dla mnie ważny. Odbierałem go zapewne inaczej, niż chciał Tołstoj. A może właśnie nie... Jedno nie ulega wątpliwości, oddziaływanie tego tekstu w jego polskiej szacie słownej. Naprawdę wywarł trwałe piętno na mojej wrażliwości. Nie na wiedzy o świecie, nie na sposobie myślenia, nie na inteligencji, lecz na wrażliwości. To zapewne najwięcej, co może osiągnąć pisarz. I dokonał tego Tołstoj w spolszczeniu Hertza. Wracałem potem, w latach dojrzałych, do tej książki i czytałem ją inaczej: już po lekturze Dostojewskiego i Stendhala, i Prousta, i Musila — dostrzegałem u Tołstoja coś innego niż spięcie wielkich idei, niż analizy psychologiczne, niż demaskację charakterów — doszła do mnie opowieść o życiu, nie o biologicznym życiu roślin lub zwierząt, lecz o życiu ludzkim, o wchodzeniu w społeczeństwo, w towarzystwo, w kulturę, o sztuce rozmowy, o poznawaniu innych i siebie (także siebie czytającego Tołstoja w latach chłopięcych). Nie analiza, choćby najbardziej subtelna, nie deklaracje i deklamacje ideologiczne, lecz opis.

Polska wersja Obrazów Włoch Pawła Muratowa to w dorobku Hertza dokonanie szczególnie istotne. Zawdzięczam tę książkę całkowicie jemu. Na Tołstoja bym zapewne na własną rękę trafił, choć w nie tak pięknym polskim kształcie. Do Hofmannsthala trafiłem własnymi drogami. Muratow był na początku roku 1973, gdy ukazało się spolszczenie i opracowanie Hertza, pisarzem zupełnie zapomnianym. Pierwsze wydanie tej książki ukazało się w Moskwie w latach 1911–12, pełna edycja została opublikowana w emigracyjnej rosyjskiej oficynie w Niemczech w 1924 roku. Dzieło to dotąd nie istnieje w żadnym zachodnim tłumaczeniu. W Rosji zostało wznowione dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych; wiedza o nim tliła się jak sekret wśród niezależnej elity rosyjskiej. Nawet w znakomitej berlińskiej Kunstbibliothek dotąd nie ma tej najpiękniejszej książki o sztuce włoskiej.

Jest ona dla mnie czymś więcej niż piękną opowieścią o kulturze Italii. Jest jednym z najważniejszych przejawów europejskiego humanizmu XX wieku. Jest zaproszeniem do zasadniczej podróży duchowej, podróży inicjacyjnej, uczącej patrzeć, czuć, pamiętać. W moim muzeum pamięci i wrażliwości to zaproszenie do duchowej podróży, do rozmowy o rzeczach zasadniczych, zajmuje — w niezwykłym przekładzie Hertza — miejsce wyróżnione.

„Ujrzeć znowu Włochy! Dla wielu pragnienie to się nie spełniło i nigdy nie spełni. Ale dla wielu obraz Włoch stał się raz na zawsze obrazem bóstwa, przyrody i człowieka. Podróż do Włoch powinna stanowić jedno z rozstrzygających doświadczeń moralnych [...].

Włochy nie są ani tragicznym czy sentymentalnym teatrem, ani księgą wspomnień, ani źródłem egzotycznych doznań, lecz ojczystym domem naszej duszy, żywą stronicą naszego życia, rytmem naszego serca bijącego mocniej na widok rzeczy zarówno wielkich, jak i małych; oto czym są Włochy, i pod tym względem nic się z nimi nie może równać. Ani ich krajobrazy, ani cuda ich sztuki nie oślepiają nas i nie ogłuszają. Nikogo nie przytłaczają i w niczym nie kłócą się z wewnętrzną istotą człowieka współczesnego. Ani przez chwilę nie odczuwamy ich obcości, ów świat, na który tu patrzymy, choć zdumiewający, nie jest ani cudzy, ani w sobie zamknięty. Szczodre, wspaniałomyślne Włochy przygarniają nas, z wolna sączą nam w dusze swoją mądrość i piękno, stopniowo i niepostrzeżenie zmieniają pierwotną tkankę naszego istnienia, toteż nic o tym nie wiedząc, wzrastamy wraz z nią, dopóki nie poczujemy dotkliwego bólu rozłąki [...].

Słowa: podróż do Włoch — są wiele mówiące, obejmują bowiem nasze doświadczenie, nasze życie we włoskim żywiole, wyzwolenie nowych sił duchowych, narodziny nowych zdolności, zwiększenie skali naszych pragnień. Dokonując się w czasie i w przestrzeni, owa podróż prowadzi także przez głębie naszej istoty i zakreśla na dnie naszej duszy swój oślepiający krąg. Wracamy z Włoch z poczuciem spoistości przyczyn i skutków, jednolitości dziejów przeszłych i obecnych, nierozerwalnych związków jednostki i świata, prawdy wiecznego kołowrotu wszechrzeczy, dawniejszej niż uboga myśl o ciągłym postępie”.

„Ileż on kiedyś znaczył!” — napisał do mnie Paweł Hertz z Wiednia w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, gdy natknął się w „Zeszytach Literackich” na mój szkic o Hofmannsthalu. Znał przed wojną jego poezję, przetłumaczył nawet wówczas jedną z Tercyn. Po roku 1989 starałem się namawiać Hertza na przekłady Hofmannsthala. Przywiozłem mu z Berlina korespondencję Hugo von Hofmannsthal–Carl Burckhardt, niezwykłe świadectwo rozmowy dwóch umysłów, rodzaj powieści wychowawczej w listach, bardzo Hertza zainteresowała, ale nie zdołałem go przekonać, aby przełożył ją na polski. Kolejnym razem przywiozłem mu trzy tomy esejów Hofmannsthala, chciałem, aby przetłumaczył przede wszystkim kilka drobnych tekstów, wśród nich Drogi i spotkania, miniaturowy szkic o sensie duchowych podróży, w którym te oto słowa wywarły na mnie niezatarte wrażenie: „Gdy chodzimy, szukamy i spotykamy innych, niewątpliwie w tajemniczy sposób kieruje nami Eros. Idziemy po naszych krętych drogach z pewnością nie tylko popychani własnym działaniem, lecz bezustannie wabieni przez coś, co niby wciąż gdzieś tam na nas czeka i wciąż się przed nami skrywa. To nasze ciągłe dążenie przed siebie ma w sobie coś z miłosnej żądzy, z miłosnej ciekawości, także i wtedy, kiedy szukamy samotności lasu, ciszy wysokich gór lub pustego wybrzeża, na które, cicho sunąc, srebrną frędzlą kładzie się morze”. Hertz zabrał się do pracy i tom Hofmannsthala Księga przyjaciół jest jej wspaniałym rezultatem.

Marzyłem jednak o dalszych przekładach. Na jednym zależało mi szczególnie. Hugo von Hofmannsthal ukończył już po klęsce Austrii komedię salonową Der Schwierige. W tej sztuce, rozgrywającej się w wyższych sferach Wiednia, nic się pozornie nie dzieje. Ale opisany w niej został, cudownie delikatnymi środkami, koniec świata. „Innego końca świata nie będzie”, zdaje się mówić ta komedia. Nie wiem, czy w ogóle można przetłumaczyć tę sztukę pisaną w wymyślonym języku wiedeńskiej arystokracji; wiedziałem jednak, że tylko Paweł Hertz mógłby tego cudu dokonać; gdy go zabraknie, nie będzie już nikogo, kto pamiętałby te zaginione światy i języki. Powstało nawet drobne sprzysiężenie, mające spowodować powstanie tego tłumaczenia (Małgorzata Dziewulska, Andrzej Seweryn). Hertz zdecydował się już na tytuł — Trudny charakter. Dostarczyłem mu wersję francuską, bo ciekaw był, jak Francuzi rozwiązali problem galicyzmów wiedeńskiego beau monde’u. Zabrakło jednak czasu. Tego tłumaczenia nie będzie.

Są na szczęście inne. Wśród nich miejsce wyróżnione zajmuje krótki tekst wspomnieniowy Raul Richter, 1896. Czytelnik nie potrzebuje wiedzieć, kim był ów Raul Richter, Hofmannsthal pisze o sobie, o każdym, kto zmaga się z problemem, jak wyjść poza siebie, jak się czegoś nauczyć, jak wypowiedzieć zalew świata, który nas otacza, jak rozmawiać (to znaczy, jak dawać i brać od innych), jak wyruszyć w podróż, choćby ku pobliskiemu drzewu i zobaczyć je w całej pełni znaczeń.

Hofmannsthal opisuje spotkanie z Richterem, starszym od niego, który chciał mu przekazać coś ze swego doświadczenia. Pewnego wieczoru zaprowadził go nad jezioro w górach, zamierzał mu pokazać samotne drzewo. Cały ten szkic przełożył Hertz jak w transie, jakby sam to pisał po polsku. Ostatnie zdania są niezapomniane. Tymi słowami powinienem zakończyć szkic o Pawle Hertzu. „Owo drzewo i sposób, w jaki mnie tam zaprowadził, żeby mi je pokazać, były dla mojej duszy testamentem. Czułem, że to wszystko jest niepojęte, niewytłumaczalne i że właśnie w tej chwili sumuje się nasze spotkanie i nasza przyjaźń. Wyszliśmy z pokoju. Richter wziął świecę, aby mnie odprowadzić do drzwi domu. Drzewa cicho szumiały, niebo całkiem ściemniało. Gdy tak chronił za stuloną dłonią płomień oświetlający mi drogę, odwróciłem się, chcąc raz jeszcze ujrzeć jego twarz. Byliśmy obaj tacy samotni. Nad świecą rozwierała się bezgraniczna ciemność. Raz jeszcze popatrzył na mnie z zatroskaniem, a w tym spojrzeniu było coś ojcowskiego, coś z owego ojcostwa, którym każdy starszy otacza każdego młodszego. I nagle ogarnęło nas jakieś nie nazwane uczucie: wiem, że doznaliśmy go obaj; każdy z nas widział siebie i drugiego, jak tu stoi, jeden naprzeciw drugiego, każdy wyczuwał w drugim tego, kto obdarza, i tego, kto dar przyjmuje, czuł owo obdarzanie i przyjmowanie, całkiem poza obrębem własnej istoty, a w tym wszystkim jakąś widmową tajemnicę i ciemność ponad tym, i takie było nasze pożegnanie”.

2001