Wojciech Karpiński

Herb wygnania 

(Szkic z książki Herb wygnania)



Mojej rozpaczy, wspominania

Przysięgam po królewsku strzec.

Odkąd przyjąłem herb wygnania:

Na czarnym polu gwiezdny miecz

Vladimir Nabokov, Herb

null

Niektórzy pisarze mają dziwną władzę czajenia się za plecami. Zjawiają się nie zaproszeni. Jak natręci szepczą mi na ulicy do ucha kilka wciąż powracających słów. Przychodzą nocą do mieszkania i wyciągają swoje książki. Niekoniecznie te, które stoją na półkach. Jeden z nich, Gombrowicz, znakomicie opisał własną przygodę, krótką, o podobnym charakterze. Po przyjeździe do Paryża ktoś pożyczył mu powieści Geneta. I wówczas się zaczęło. Wygląda z okna hotelu: pusta ulica. Wychodzi na zewnątrz: Genet łypie na niego plecami, oparty o latarnię. Sytuacja kompromitująca. I możliwość szantażu. Zachwyciła go poezja skryta w fantasmagoriach Geneta. Zalśnił wytrych złodziejski do pancernej kasy, w której tkwi sekret trudnej i przejmującej urody. A przecież nawet nie przeczytał dokładnie powieści Geneta; zafrapowała go nowa melodia, już jego, dostrzeżona w okamgnieniu.

Mam na myśli natręctwo trochę innego typu. Czyjeś słowa, zapamiętane w strzępach, przemienione, narzucają się wyobraźni i przetwarzają na swoją modłę moje słowa. Taką władzę zdobył nade mną Nabokov. Nie Lolitą ani konkretną powieścią angielską bądź rosyjską. Więc czym? Wyobrażoną wyobraźnią, dostępną na kartach powieści w bladym odbiciu, bezpośrednio zaznaczoną na kilkunastu stronach wspomnień, w kilku wierszach, w paru wywiadach, w jednej czy dwóch wypowiedziach politycznych, w życiu, jakie miga zza dzieła.

Odrzucał biograficzne spekulacje. Bawiły go gry stylu, wpatrywał się w barwę i melodię słów. Lubił zakładać pułapki, wymyślać fałszywego autora czy podwójnie fałszywego bohatera; cieszył się, gdy mistagodzy, poszukiwacze ideologii, wyznawcy grup i prądów, dawali się złowić na przynętę, niezdolni do zobaczenia indywidualnej barwy, delikatnego odcienia egzystencji. Gry stylu i zdradliwe błyski konstrukcji dlatego u niego fascynują, że dostrzegam w nich ślady osobowości, zarys biografii, jedynej, nie sprowadzającej się do anegdoty, choć z nią związanej.

Na kartach jego powieści śledziłem ukryty wizerunek autora, wplątany w linie układające się w inne motywy, jak w zagadkach rysunkowych, gdzie trzeba odnaleźć kota bądź psa schowanego w konturach krajobrazu. Był indywidualistą, szczycił się nieprzynależnością do stronnictw politycznych, nieuczestniczeniem w zbiorowych wystąpieniach, ale interesuje mnie na kontrastowym tle epoki. Nie odbicia tej epoki szukam ani jej mechanicznych zaprzeczeń, lecz świadectwa wewnętrznej niezależności niezwykłego człowieka w niezwykłych okolicznościach. Jak niegdyś odbijało się na listach rodową pieczęć, utrwaloną w czerwonym laku niekiedy osmolonym czarnymi żyłkami, tak Nabokov utrwalał w dziele swój klejnot, herb pamięci i wyobraźni.

Kim byłby ten fantastycznie uzdolniony młodzieniec, urodzony w ostatnim roku XIX wieku, dysponujący u progu rewolucji milionową fortuną, podziwiany przez rodziców, układający konwencjonalne wiersze i z namiętnością poszukujący rzadkich motyli, kim byłby, gdyby nie spadł na niego miecz wygnania, nie odebrał wspomnień dzieciństwa, ojczyzny, literackiej tradycji?

Jeśli chciał dochować wierności sobie, musiał wymyślić przeszłość, wyobraźnią odtworzyć i przetworzyć Rosję. Być wierny fikcji, swojej fikcji, jak ojczyźnie. W roku 1919 odpływał ze zdobywanego przez bolszewików Krymu na jednym z ostatnich statków. Odtąd nie wrócił do Rosji. Nigdy jej nie opuścił: jego Rosja istniała w jego wspomnieniach, w jego języku, nad którym pracował wytrwale. Pojechał do Cambridge, studiował literaturę angielską i francuską, spędzał czas na grze w piłkę i w tenisa oraz na komponowaniu rosyjskich wierszy. Zimny pokój Trinity College: na kominku płonie numer „Timesa”, a on czyta słownik Dahla wypisując frapujące go ojczyste zwroty. Na papierze kładły się wciąż nowe linie poematów. Wyjechał do Berlina. Tam nadal układał wiersze, zaczął pisać powieści.

W 1925 roku powstał Herb, krótki opis opuszczenia Rosji. Ten konwencjonalny wiersz głęboko mnie przejmuje. Nie stroną formalną, lecz, rzekłbym, przyszłościowo-duchową: „Odpływa w dal ojczysta ziemia, słoną mgłą wieje nordost, jak diamentowy miecz obnaża pośród obłoków przepaść gwiazd. Strzec będę moich trosk, mego wspominania, odkąd przyjąłem wygnańczy herb: na czarnym polu gwiezdny miecz”. W naszym stuleciu tylu wygnańców żegnało się z tyloma ojczyznami — nie opis, banalny przecież, fascynuje mnie u Nabokova, lecz rzucona w przyszłość przysięga. Gwiezdny miecz staje się realny dopiero na tle wyobrażonej biografii uprawdopodobnionej przez dzieło. Berliński Nabokov nadaje artystycznego blasku krymskiej chwili rozstania, rzucając spojrzenie w przód, ku nie istniejącym jeszcze paryskim i amerykańskim dokonaniom. Wewnętrzna otwartość pomoże mu w przyszłości odnaleźć znaczenie skonfiskowanej przeszłości, jest jego przetworzonym bogactwem, ojczyzną. Chwila wyróżniona, przyjęcie duchowego daru, odrzucenie przemocy, wybór wolności.

Po latach wspominał o impecie, z jakim wyrzuciło go z bolszewickiej Rosji. Impecie artystycznym i politycznym. Nigdy nie przestał być wygnańcem. Poglądów politycznych nie zmienił na jotę od momentu, gdy opuszczał krymskie brzegi. Cenił sobie szczególnie, że wcześnie przejrzał istotę komunistycznej tyranii. Widział w niej marzenie o niskiej równości realizowane we krwi, nudzie i poniżeniu. W 1927 roku, w dziesiątą rocznicę bolszewickiego przewrotu, napisał jeden z nielicznych tekstów politycznych. Jego wypowiedź czytam jako uzupełnienie Herbu. Na kilku stronach zawarł wywód politycznego szlachectwa, określił sens wygnania: „Pogardzam ideą, która ludzi chce zamienić w mrówki, pogardzam zamachem na moje swobodne ja, nudną kartą w odświętnej historii ludzkości. Pogardzam mdłym smakiem drobnomieszczaństwa, nie chcę nawet mówić o rozlanej krwi. Wystarczy milczenie, przymrużenie powiek, lekkie drżenie nozdrzy. Ale w dniach ich jubileuszu uczcijmy dziesięć lat naszej wolności. Jesteśmy falą ojczyzny wyrzuconą na inne brzegi, tej ojczyzny, która mogła być tak swobodna, jak swobodne są nasze marzenia. Wygnanie nie zawsze bywa zgryzotą. Jesteśmy wolnymi obywatelami naszych snów. Zapomnijmy na chwilę o trudach tułaczki i zapamiętajmy jasne momenty: samotność w cudzoziemską naelektryzowaną noc na jakimś moście, gdzieś na ulicy czy na dworcu, wobec czyjejś twarzy czy rytmu słów”.

Ludzie powinni być równi wobec prawa, duchowo powinni mieć przywilej pełnej różnorodności. Polityczny demokrata łączył się z artystycznym indywidualistą. Miał oczy otwarte na zagrożenia tej jedności: przemoc czai się wszędzie. Widmo Zoorlandii, narzuconej równości w niewolnictwie, nachodziło go nie tylko w koszmarach wyobraźni. Jako młodzieniec zdołał się schronić przed przemocą bolszewicką. Przyjął wówczas herb wygnania. Na jego niebie lśnił odtąd gwiezdny miecz swobody.

Przysięgę wolności i pamięci powtórzył po raz drugi. Udało mu się schronić przed przemocą nazistowską najpierw do Paryża, potem, w ostatniej chwili, w maju 1940 roku, wyruszył statkiem z podbijanej przez hitlerowców Francji do Ameryki. Miecz wygnania dosięgnął go znowu. Za sobą zostawiał majątek duchowy, bogaty dorobek literacki rosyjskiego emigranta. Stanął przed decyzją może jeszcze trudniejszą niż przed dwudziestu laty. Nie pisał dla pieniędzy. Jego rosyjskie książki przynosiły mu niewiele. Nie potrzebował licznych czytelników. Pragnął jednak jakiegoś echa, choćby w wąskim gronie, choćby we własnym umyśle. Ale świat jego odniesień, świat rosyjskiej emigracji, stawał się podwójnym mirażem. Nowe burze roznosiły fale wygnańców coraz dalej od wymarzonej ojczyzny.

Nabokov w swoim międzywojennym wcieleniu, jako fantastyczny ptak z baśni, Sirin (tak podpisywał swoje książki), odnosił sukcesy w emigracyjnych kręgach. Miał literackich antagonistów, których drażnił estetyczną postawą. Budził jednak szacunek talentem. Nina Berberowa opisuje we wspomnieniach moment, gdy ukazała się w „Sowriemiennych Zapiskach” Obrona Łużyna, pierwsza naprawdę mistrzowska powieść Nabokova: „Miałam poczucie, że moja generacja młodych pisarzy wygnańców, rozrzucona od Harbina, Szanghaju, po Paryż, Berlin, San Francisco, przestała być straconym pokoleniem, daremnie szamoczącym się po obcych miastach. Zyskaliśmy usprawiedliwienie naszej tułaczki. Istnieje Sirin-Nabokov, jego odkrywcza proza, jego swobodna wyobraźnia, jego styl doskonale posłuszny artystycznym zamierzeniom, istniejemy i my”.

Los nie demoralizował go zbyt wczesną literacką sławą. Ciągle o krok... Dwie pierwsze powieści, Maszeńka i Król, dama, walet, zostały szybko przełożone na niemiecki, przyniosły trochę grosza, ale przyszedł kryzys roku 1929 i o dalsze tłumaczenia było trudno, a potem przyszedł rok 1933 i nowe fale zoorlandzkich podbojów. Dla jego książek w tym świecie miejsca nie było. Ukazały się angielskie wersje Camera obscura i Rozpaczy, wydawca chciał być wszakże suflerem i niańką, sugerował zmiany, potrzebę happy-endu. Nie, to nie dla niego. Opublikowano kilka jego utworów po francusku, w tym świetną Rozpacz znakomicie przełożoną. Młody krytyk i filozof, Jean Paul Sartre, już wówczas na tropie fałszywych autentyzmów i zaślepionych demaskacji, napisał recenzję o wykorzenionym emigrancie, o pustce i jałowości dzieła Nabokova.

Ostatnie lata przedwojenne, spędzone w Paryżu, były dla niego najtrudniejsze. Przed samym wyjazdem do Stanów mieszkał na rue Boileau. Czy wiedział, że kilkadziesiąt lat później i kilkaset metrów dalej, na rue Claude Lorrain...? Nie wiedział. Pisał w tym okresie pierwszą angielską powieść Prawdziwe życie Sebastiana Knighta, komponował ostatnią powieść rosyjską, której tylko fragmenty zostały ukończone: Ultima Thule ukazała się w ostatnim numerze „Sowriemiennych Zapisków”. Wiedział, że nigdy nie wróci do Rosji, wiedział, że zamierza przenieść się do Stanów. Próbował nowych instrumentów językowych, nowych zaklęć dla nowego wygnania. Angielszczyzna, którą władał od dzieciństwa, od zawsze, zdawała mu się kamiennym narzędziem w porównaniu z mową rosyjską, cudownie giętką i posłuszną.

To wówczas jednak, w ostatnich latach paryskich i pierwszych latach amerykańskich, jako pocieszenie, rosyjska muza poetycka okazała mu szczególną przychylność. Najlepsze jego wiersze zrodziły się w tym okresie. Zwłaszcza jeden z nich, Sława, stał mi się bliski. Nachodzi mnie na rue Claude Lorrain, na rue Boileau, podczas paryskich spacerów, w metrze, nad książką. Powraca strzępem wewnętrznego rytmu, zbitką słów. Poemat Nabokova jest jak przyspieszony bieg myśli i obrazów niechętnych dyscyplinie. Wielogłosowy poemat, napisany w Stanach podczas wojny, zapewne w te jesienne dni Nowej Anglii, gdy powietrze staje się słono-przejrzyste, a słońce babiego lata rozpłomienia nie tylko klony, lecz i rojenia wygnańców. Poemat sumujący dawne doświadczenia, kreślący w zawrotnym tempie nową odmianę Nabokovowskiego herbu.

Napisał w szkicu o inspiracji, że wyobraźnia nawiedza go nagle, szepcze do ucha jakiś fragment, kilka słów, nie wyjawiając powodów każe zatrzymać przed oczami pewien obraz. Potem znika. Czasem wraca po kilku latach. Pozwala dostrzec więcej. Chciałbym, aby fragmenty Sławy powstawały jeszcze w Paryżu, w ostatnią zimę i wiosnę roku 1940. Może zdejmował z siebie na moment smutek paryskich dni, elegancką obcość miasta, i zachwycony świetlistością paryskiego zmierzchu zaczynał w takt marszu, a potem biegu mówić do siebie słowa okrutne i upajające. Jak szybko dokonują się takie przemiany! Znikają wysmukłe domy chłodnego Paryża, znika ulica Boileau i stacja metra Exelmans, cel wędrówki, przychodzi chwila ocalonego słowa i dumnej pamięci, chwila przyśpieszonego rytmu serca i wyobraźni. Znikają problemy z prawem pobytu, pracą, wizami, znikają emigranckie waśnie, pojawia się chwila cienistych obłoków i głosów. Nabokov biegnie w takt słów, słodko-okrutnych jak uśmiech Meduzy, trzeźwych jak labirynty jego powieści i jak one rozedrganych. Przez mgnienie wdziewa na siebie królewski płaszcz i udaje się w nim nie do pracowni alchemika czy politologa, nie do knajpy, portowej czy paryskiej, i nawet nie do stacji metra Exelmans, pozornego celu wędrówki, lecz do swojej ojczyzny, z której nigdy nie został wygnany, bo jest jej pamięcią i wyobraźnią, przysięgą wierności i manifestem swobody. Słowa układają się w tajemniczy i obiecujący rytm, trwa bieg, ale wyobraźnia rozpłynęła się między paryskimi kamienicami, skryła się wśród tłumu połykanego przez paszczę metra. Trochę zawstydzony jeszcze nie autor przystanął udając, że była jakaś zewnętrzna racja biegu — autobus, znajoma sylwetka. Szeptane słowa straciły lekkość, ich sens rozwiał się bądź nabrał pokracznych kształtów. Nie, z tego nie da się zrobić wiersza. Rytm zniknął.

Wróci, niedługo wróci. Znów pobiegnie paryską ulicą, otworzy szeroko oczy w nowojorską noc. Znów potoczy się rozmowa, popłynie głos, wiele głosów. Z kim rozmowa? Czyj głos? O tym mówi poemat Sława. Kto mówi? Mówi muzyka. Odzieram wiersz z rosyjskiej melodii, z angielskiego przebrania, mówi do mnie, słyszę go czasem po polsku, odbiegł daleko od punktu wyjścia, ale poznaję tę samą sylwetkę, to samo przyśpieszone splątanie wątków.

Ktoś mówi, za plecami, do mnie, do siebie, zmienia się — czy to człowiek, czy tylko gadający proch? „Jak bezczelny żebrak, czarna owca przytułku, zły przyjaciel z lat szkolnych, jak szef szpicli, jak sen... jak szpicel, morderca, zły przyjaciel z lat szkolnych, jak w bałkańskiej powieści wpływ — jak im tam — symbolistów, tylko gorzej... Jak parodia sumienia w trzygroszowych dramatach, jak morderca, jak drżenie, jak ostatni świt”. „Nie potrafię języka do tych tonów przymusić, a mój gość wciąż się zmienia, a na głowie to panama, to czako, to melonik, to fez: ilustracje rozmaitych współczesnych wywodów, ubiór głowy, znak myśli? A może żartowniś chciał mi wskazać, że zmieniałem kraje jak fałszywe banknoty, w pośpiechu, bez spojrzenia za siebie, jak rozdwojone widmo, jak świeca niknąca między dwoma lustrami? Mosty powietrzne prowadzą mi słowa w świat, po łuku, w pełgający płomyk ojczyzny. Wydaję się sobie bożkiem o ptasiej głowie. To kieruję ku nie istniejącym”.

„Twoje książki — mówi on — rozpłyną się w pustkę na wygnaniu. Setki stron frywolnej fikcji rozlecą się na wietrze jak papierowe liście. Ale istnieją liście żywe, które mają gdzie rosnąć i spadać, istnieje ziemia, istnieje Rosja, istnieje ścieżka cała w fioletowej krwi klonów — a twoje biedne książki, bez ziemi, bez ścieżki, bez gałęzi, zawisną w pustce, uschną szybko. Kto w noc jesienną, powiedz, zaklinam, kto w rosyjskich ostępach przy lampie, w płaszczu, wśród niedopałków i kurzu, kto na stole otworzy fragment twojej prozy, kto czytać cię będzie w szumie deszczu, w szumie brzóz bijących w okna, kto podniesie twe słowa do swojego poziomu? Na bezmiernych przestrzeniach nikt nie dotknie twej książki. Synowie stepów nie porzucą stepów dla ciebie”. „W długim poemacie Sława autor zajmuje się, tak by rzec, problemem, drąży myśl o kontakcie z czytelniczą świadomością...”. „To też, niestety, przepadnie na wieki. Powtórz więc za mną (jak rozgrzebuje się bolesną ranę, do końca, do szczęścia): nigdy, nigdzie nie zalśni moje imię, chyba że — jak wśród tragicznych obłoków przemyka gwiazda — w naukowej rozprawie, w przypisie do nazwy emigracyjnego cmentarza, razem z braćmi w ortografii, złączonymi ciasnotą miejsca. Powtórzone? A przecież nie bez blasku pisywałeś w jakimś dziwnym języku. Teraz wizja. W ojczyźnie. Mistrz. Dumny. Nieprzekupny. Nie śmią tknąć. Czasem przekład albo fragment. Wielbiciele. Europejska sława. Willa na Krymie. Bohater”. „Teraz śmiech. I z pióra spływają mi stopy wiersza. Jestem szczęśliwy, że moja świadomość, podsłuchując senne myśli i projekty, nie przeniknęła rdzenia tajemnicy. Naprawdę jestem szczęśliwy. Ta tajemnica ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta i więcej nie mogę powiedzieć, dlatego tak mnie śmieszą puste marzenia o czytelnikach, o ciele i sławie. Rosnę bez ciała, żyję bez echa, we mnie cały mój sekret. Cóż dla mnie zniknięcie książek, jeśli nawet rozłąka z ojczyzną jest przypadkiem? Przyznaję, dobrze zaszyfrowano noc, lecz w miejsce gwiazd podkładam litery i w sobie odczytałem, jak przekroczyć siebie, i więcej powiedzieć nie mogę. Nie ufam szerokim drogom ani snom uświęconym przez wieki. Zostaję bezbożnym z duszą wolną w tym świecie rojącym się od bożków. Aż pewnego dnia przebijając warstwy sensu, schodząc głęboko ku źródłu, zobaczyłem jak w zwierciadle świat i siebie, i coś jeszcze, coś jeszcze, coś jeszcze”.

Artystyczny herb wygnańca przybierał różne odmiany, trwał nadal w jego wyobraźni, dostrzeżony niegdyś siłą artystycznego spojrzenia na czarnym niebie w błysku gwiazd, ożywiany i przetworzony siłą duchowej pracy, przekazany innym, każdemu, ktokolwiek zdoła dostrzec w sobie znak obecności i wygnania, oddzielenia i przyzwolenia. Gwiazdy szyfrowały się w litery, które znów rozpadały się po niebie jak gwiazdy. Nawet w momentach zwątpienia pozostawał poetą i wygnańcem.

Jego polityczny herb też nie uległ zmianie w czas najtrudniejszych wyborów. Był rok 1944. Jego brat znalazł się w niemieckim obozie koncentracyjnym. Losy wojny ważyły się nadal. Na Londyn spadały nowe pociski Hitlera. Na froncie wschodnim rodacy Nabokova płacili bezmierną daninę krwi. W tej sytuacji wielu rosyjskich emigrantów patrzyło innym okiem na despotyczną władzę, na Stalina. Pisano o dwóch ojczyznach, mówiono o zmianach, łudzono się co do dalszych zmian. Niektórzy spośród emigrantów w czas wojny opowiedzieli się mniej lub bardziej wyraźnie za Hitlerem: warto zgodzić się na wszystko, co wyzwoli od stalinowskiej tyranii. Wielu w czas wojny, a zwłaszcza zaraz po wojnie, wychodząc z tych samych tragicznych przesłanek: trzeba myśleć politycznie i wybierać, wybierało mniej lub bardziej wyraźnie Stalina. Zagnała ich do drzwi ambasady bieda, litość, rozpacz, strach.

W tej sytuacji, wobec tych pokus, Nabokov wyrzucił z siebie, a raczej wykrzyczał wyjątkowy w jego dorobku czysto polityczny wiersz, powtórzenie ślubów wolności, nowe przyjęcie herbu wygnania: „Choć błyszczy na batalistycznych obrazach mdła sowiecka Ruś, choć dusza zamiera od litości, nie pójdę się pokłonić, nie przestanę pogardzać łajdactwem, okrucieństwem i nudą niemej niewoli, nie, o nie, jeszcze żywy mój duch, jeszcze głodny wygnania, na mnie nie liczcie, jeszcze jestem poetą”.

Minęły lata. Wąsaty tyran znalazł się w mauzoleum, z którego potem go wyrzucono. Do Nabokova przyszła wreszcie sława ofiarowana przez małą dziewczynkę o południowo brzmiącym imieniu Lolita. Jego życie i poglądy nie uległy zasadniczym zmianom. Zapytany w jednym z wywiadów o stosunek do współczesnej Rosji sowieckiej powtórzył dawne przekonania. „Tak, nadal jestem białym Rosjaninem, nadal pogardzam banalną rewolucją bolszewicką; banalną, bo powtarza banalny historyczny schemat rozlanej krwi, oszustwa, terroru; bo zdradziła demokratyczne marzenia w Rosji; bo potrafi zaofiarować tylko drugorzędne naśladownictwo dóbr materialnych, filistyńskie wartości i oczywiście kawior dla wyorderowanych generałów. Nie ufam dzisiejszym obietnicom odwilży, wciąż mam w pamięci bezmiar dokonanych niesprawiedliwości, traktuję z obojętnością wszystko, co porusza sowieckiego patriotę, dumny jestem, że już w roku 1918 przejrzałem mieszczańską jełkość leninizmu. Z obywatelami sowieckimi nie mam i nie miałem kontaktu. Raz, było to na początku lat trzydziestych czy pod koniec dwudziestych, zgodziłem się przez czystą ciekawość na spotkanie agenta z bolszewickiej Rosji, który usilnie namawiał emigracyjnych pisarzy i artystów do powrotu w szeregi. Miał podwójne nazwisko, Tarasow coś tam, i napisał nowelkę pod tytułem Czekolada. Wydawało mi się, że mogę mieć z nim dobrą zabawę. Spytałem, czy będę mógł pisać, co zechcę, i czy będzie mi wolno wyjechać z Rosji, jeśli mi się tam nie spodoba. Odpowiedział, że będę tak zajęty podziwianiem, że nie starczy mi czasu na rojenie o wyjeździe za granicę. I będę oczywiście zupełnie swobodny w wyborze jednego z tematów, których sowiecka Rosja obficie dostarcza swoim pisarzom, takich jak farmy, fabryki, flora w Fakistanie, oh, wiele innych fascynujących tematów. Odpowiedziałem, że farmy itp. mnie nudzą. Szelmowski uwodziciel wkrótce dał za wygraną. Lepiej mu się udało z kompozytorem Prokofiewem”.

Lubię odwagę Nabokovowskich opinii, choć zdaję sobie sprawę z grożących niebezpieczeństw. Co w nim cenię? Szybki rytm myśli, podstępną przejrzystość słów i obrazów, śmiałą prywatność wyobraźni, złączenie — w tle — mitologii i polityki. Wracam do kilku fragmentów Daru, do Rozpaczy i Lolity, do czułych opisów Wyczynu. Układam odpryski jego książek w nową mozaikę. Ginie wówczas granica między prozą a poezją. Godunow-Czerdyncew przysięga, że utrwali na zawsze jedyność chwili, o, tam, na starym moście, gdy on, chłopiec, stał pod wieczór z dziewczynką, i frunęły jaskółki, i chłopiec zapytał: „Powiedz, czy zapamiętasz na zawsze tę jaskółkę — nie jaskółkę w ogóle, nie te tam jaskółki, ale tę, która właśnie śmignęła obok nas?”. A ona odpowiedziała: „Oczywiście, że zapamiętam”. I zapłakali oboje. To otwarcie wyobraźni otwierało przed Nabokovem przyszłość i ułatwiało kontakt z przeszłością. Potrafił zdobyć się na suwerenny i odważny stosunek do czasu.

Wzrusza mnie najbardziej jako obrońca i ilustrator wygnania. Nadał wygnaniu szlachectwo. Nie on pierwszy, ale w XX wieku on uczynił to naprawdę po wielkopańsku. Szukam w jego pisarstwie lettres de noblesse takiej postawy. Najwyraźniejsze odbicie herbu wygnania znajduję na kartach jego pamiętników, w kilku wierszach i paru wywiadach. Nie ze wszystkimi jego opiniami się zgadzam. Płacił cenę za odwagę. Formuły nieraz go ponosiły. Chciał szokować filistrów ducha, tych, którzy mieli odmienne od niego poglądy na czystość literatury. Z przyjemnością czytam jego butady. Kilka słów do wysłanników wiedeńskiego szamana? Dostojewski, Balzak, Stendhal jako trzeciorzędni pisarze? To lubię, bądź przyjmuję z uśmiechem, jak kwituje się obrazoburcze błyskotliwości zdolnego licealisty. Nie, nie uważam Śmierci w Wenecji za wcielenie wulgarnej pretensjonalności. Przeciwnie, to opowiadanie jest mitem wcielonym, nie dającym się wyczerpać w formuły. Wypowiedź Nabokova o czterech doktorach, którzy budzą jego odrazę (dr Freud, dr Żiwago, dr Schweitzer i dr Castro), wydaje mi się, delikatnie mówiąc, niezbyt sprawiedliwa. Wyjaśnienia może należy szukać w tym, że gdy Lolita wspinała się po listach bestsellerów, jej poważnym konkurentem, nieraz zwycięskim, był Doktor Żiwago. Nie jest to jednak usprawiedliwienie — cóż, lata wyniosłej izolacji zostawiały ślady. Trudno zresztą wymagać wyważonej oceny od kogoś, kto całe życie postawił na inną koncepcję twórczości artystycznej, ciężko płacąc za ten wybór. A przecież po latach te dwie książki staną obok siebie, dwie baśnie o miłosnym porażeniu, dwie przysięgi wierności, dwóch poetów wygnańców o wrażliwości obnażonej, nie umiejących znaleźć sobie miejsca w otaczającym świecie i nie godzących się — mimo wszystko — na rezygnację z poszukiwań.

Wobec Pasternaka był Nabokov szczególnie niesprawiedliwy, jakby nie stać go było na tolerancję wobec odmiennej wizji wygnania. Czyżby bał się, że podważona zostanie słuszność jego wyboru? Pasternak, gdy otrzymał Nagrodę Nobla, której nie pozwolono mu przyjąć i na oczach świata rozpętano akcję niszczenia swobodnego umysłu, napisał wiersz, w którym zapytywał, cóż złego uczynił, że kazał całemu światu płakać nad pięknem ojczystej ziemi. Nabokov napisał niedługo potem wiersz, którego początek jest pastiszem utworu Pasternaka. „Cóż złego uczyniłem i czy jestem uwodzicielem, przestępcą, że zmusiłem cały świat do marzeń o mojej biednej dziewczynce? Wiem, takich jak ja ludzie się boją i za czarodziejskie matactwa palą na stosie, i niby od trucizny skrytej w wydrążonym szmaragdzie giną od mojej sztuki. Jak jednak zabawne, że w ostatnim akapicie, na przekór korektorom i zakazom wieku, cień rosyjskiej gałązki kołysać się będzie na marmurze mojej ręki”. Jak przejmujące, że po latach wrócił marzeniem do ojczyzny, tam zobaczył cień swego pomnika. Wydaje mi się, że złośliwy ton wiersza osłabił zazwyczaj działające hamulce i w końcowym obrazie obnażył sny wygnańca.

Różne bywają drogi wygnania, różne formy kontroli wygnanych twórców nad marzeniami. Nabokov należy do pisarzy wyjątkowo świadomych. Z wrogością reagował na wszelkie formy ekshibicjonizmu. Tym bardziej przejmujące są mgnienia szczerości. Gałązka kołysząca się nad marmurem ręki, zaklęty w słowa heraldyczny ornament, pieczęć przeżycia wyjątkowo intymnego i ważnego — tak wygnańcy walczą z czasem, którego nie akceptują, wierząc jednocześnie, przeciw światu, innym i sobie, że czas opowie się po ich stronie i ich to będzie za grobem zwycięstwo. Tak komponują dziełami herby wygnania, pomniki wolności.

Gdy czytam wzięte w cudzysłów ironii słowa Nabokova o ostatnim akapicie, myślę o innym wierszu, nieporównanie bardziej przejmującym, który też dotyczy przyszłego pomnika na rosyjskiej ziemi. U pisarza równie świadomego jak Nabokov milczenie bywa formą wyznania; wypowiadał się nieraz z morderczą dezynwolturą o swoich współczesnych; o Annie Achmatowej nie znalazłem niczego — a przecież to ona kontynuowała, i to z jakim splendorem, umiłowaną przez niego puszkinowską linię rosyjskiej poezji, to ona pozostała wierna i swobodna, wielka. Przeniosła w sobie nietkniętą mowę rosyjską, ponad terrorem fizycznym i zniewoleniem duchowym. W Requiem, przysiędze wierności, wyryła słowami zarazem polotnymi i kamiennymi własny herb duchowej swobody. Ona również przeszła przez wygnanie, choć inną przyjęło ono formę niż los emigrantów, którego się obawiała, bo widziała w nim pokusę niewierności (i może dlatego nie zawsze była wobec niego sprawiedliwa). Zabrano jej najbliższych, jednych zabito, innych uwięziono, ją skazano na całkowitą samotność, usiłowano zmusić do wyrzeczenia się elementarnych wartości: swobody umysłu i wierności serca. W ukryciu ocaliła pamięć nieszczęścia i suwerenność słowa. Może dlatego jej wiersze o inspiracji czytam z podwójnym przejęciem: pisała je wielka poetka, broniła się nimi przed zagładą.

Cała twórczość Achmatowej to pomnik wzniesiony wierności i swobodzie. W ostatnim wierszu z cyklu Requiem mowa jest właśnie o pomniku:

Już znowu nadeszła godzina przypomnień,

I widzę was, słyszę was, czuję koło mnie:

Tę, cośmy do okna przywlokły bezsilną,

I tę, co nie ujrzy swej ziemi rodzinnej,

I tę, co skinąwszy nam niby znajomym,

„Przychodzę tu — rzekła — jak gdyby do domu”.

Imiona ich zawsze bym chciała pamiętać,

Spisałam je wszystkie, lecz spis mi odjęto.

To dla nich utkałam ten całun żałobny

Ze słów najuboższych — a wzięłam je od nich.

To o nich codziennie i wszędzie wspominam,

I wspomnę, gdy znów przyjdzie straszna godzina.

A jeśli mi każą zamilknąć, znużonej,

Mnie, której ustami krzyczały miliony,

To niechaj z nich każda i o mnie pamięta,

Gdy przyjdzie żałobne obchodzić im święto.

A jeśliby w kraju tym moi potomni

Po latach zechcieli wystawić mi pomnik,

I na to się zgadzam, i na to przystanę,

Lecz kładę warunek, by pomnik nie stanął

Na morskim wybrzeżu, gdzie światło ujrzałam,

Bo z morzem ostatnie już więzy stargałam,

Ni w carskim ogrodzie, przy drzewie tajemnym,

Gdzie niepocieszony cień tęskni beze mnie,

Lecz tu, gdzie po trzykroć sto godzin przestałam,

Gdzie próżno pod bramą zamkniętą czekałam,

Bo lękam się nawet i w śmierci, wśród cieni

Zapomnieć dudnienia karetek więziennych,

Zapomnieć, jak drzwi uderzały ogromne

I wyła starucha jak zwierzę zranione.

A spod mej spiżowej powieki nieżywej

Niech śnieg podtajały, jak łzy, ciężko spływa.

I gołąb więzienny niech grucha w oddali,

I Newa okręty niech niesie na fali.

(tłum. Eugenia Siemaszkiewicz)

Spełniły się słowa Achmatowej. Jej pomnik przed więzieniem, stacją jej męki, stoi w oczach każdego, kto czytał jej wiersze. A przecież inny jej pomnik można dostrzec w carskim ogrodzie, inny w wymarzonej Florencji, „zwodniczej, wiarołomnej, podłej, wytęsknionej” — do której wróci. To są zwycięstwa wygnańców, wszelkich wygnańców, dlatego z takim wysiłkiem komponują imaginacyjne tarcze herbowe, dlatego w chwilach słabości czy szczerości marzą o pomnikach i pozwalają marzyć innym. To są sny pamięci — nie tyle marzenia o spiżu i marmurze, o rodowych wywodach, co o herbie wygnania, o utrwaleniu wyobraźni, która dochowa wierności pamięci i poniesie dalej wysiłek swobodnego ducha. Pomniki, przekazane w dziełach, pozwalają społeczeństwu zachować pamięć i wolność, a gdy te zostały zagrożone, odzyskać je w przyszłości. Znajomość tych dzieł ułatwia owocne podróże w czasie i w przestrzeni. Niektóre pomniki przemawiają do mnie ze szczególną mocą. Myślę o nich z wdzięcznością. Ich różnorodność mi nie przeszkadza. Nabokov na krymskim wybrzeżu i w berlińskim mieszkaniu, i na rue Boileau, i w amerykańskim motelu, i wśród szwajcarskich motyli. Achmatowa w sublokatorskim pokoju czeka na wiadomości z więzienia i nadejście muzy. Pasternak w podmoskiewskiej daczy zapisuje na zawsze kilka widoków rosyjskiej ziemi. Sołżenicyn w Rostowie i w Moskwie, w Zurychu i w Vermoncie szuka dawnych śladów i z trudem uczy się nowej, trudnej wolności.

W innych krajach, realnych i wymarzonych, inne ślady pozwalały mi odbywać pełniejsze podróże, śledziłem inne pomniki: Nietzschego na turyńskiej ulicy i na alpejskich wyżynach, Valéry’ego w paryskich salonach, Kawafisa w sklepach, kawiarniach i spelunkach Aleksandrii, Rilkego uczącego się widzenia i umierania w paryskim szpitalu, na skałach Duino, w baszcie Muzot. Te cienie zadomowiły się już w mojej wyobraźni. Jeszcze bliższe są rodzinne cienie. Mickiewicz na rue de Seine, Słowacki na rue Ponthieu, Krasiński między Koloseum a Lateranem. Wyobraźnia wybiega ku czasom bardziej współczesnym, nad zatokę San Francisco, na Calle Venezuela w Buenos Aires, w neapolitańskie zaułki zbiegające ku Chiaia, do domu skrytego wśród drzew Maisons-Laffitte. Nie potrzeba gipsowych, marmurowych czy spiżowych figur zamarłych w sztucznych pozach, wystarczy wyobraźnia ożywiająca wyobraźnię. To tutaj. To na warszawskiej ulicy Promenada Pan Cogito zmaga się z bezkształtnym potworem, to w podparyskim Sèvres drzewa wznoszą się tak pionowo, tak pionowo, paprocie rosną bez pamięci, a wyobraźnia wyjeżdża do wyobrażonego Lwowa, to na murach Białołęki i więzienia mokotowskiego widzę nowy herb wolności... To tutaj, teraz, w Paryżu, na ulicy noszącej imię malarza, w którym Nietzsche widział wzór uspokojenia, słowa odnalezione u pisarzy wygnańców układają się w rytm i sens, w chwilach depresji przynoszą uspokojenie i pomoc gdzieś na starym moście, wobec jakichś ludzi i problemów, w cudzoziemską naelektryzowaną noc.

1985

Wojciech Karpiński

Szkic z tomu Herb wygnania