Vincent van Gogh

Studia kwiatów migdałowca


Obrazy van Gogha — błyskawicznie utrwalony na płótnie gwałtowny wizerunek zewnętrznego świata — mówią same za siebie, mówią mocno i wyraźnie. Nie należy ich redukować do psychologizujących opowieści formułowanych w sposób sensacyjny i sentymentalny. A jednocześnie są to obrazy nierozerwalnie związane z życiorysem ich twórcy. Tak ujęte, stają się pełniej zrozumiałe. Są przecież fragmentem rozwijającego się w czasie autoportretu, także gdy przedstawiają pęk słoneczników, kwitnącą gałązkę migdałowca, krzesło z fajką czy fotel z książkami, pole pod niebem słonecznym czy pole z kłębowiskiem chmur, ze stadem ptaków.

Taki właśnie obraz — zarazem utrwalenie na płótnie skrawka zewnętrznego świata i przedstawienie trudnych do odcyfrowania, lecz intensywnych przeżyć wewnętrznych — powstał w lutym 1890 roku w Saint-Rémy. Kilka miesięcy wcześniej Vincent otrzymał list od Jo, żony Thea, że oczekują potomka i chcą go nazwać Vincent na jego cześć. Przejęty odpowiedział — po pierwsze, skąd taka pewność, że to będzie chłopiec; po drugie, nasza matka wolałaby zapewne, by nazwać go na cześć naszego ojca (czyli Theo). Były to zastrzeżenia delikatne i raczej formalne. Vincent dodał, że wolałby, aby to wydarzenie nastąpiło, gdy już go nie będzie w Saint-Rémy. W każdym razie przygotowuje się do zostania stryjem i nadal robi to, co do niego należy, czyli maluje obrazy. Gdy wiadomość o przyjściu na świat chłopczyka dotarła do Saint-Rémy, zaczęły właśnie kwitnąć drzewa migdałowe. Vincent namalował z myślą o bratanku Kwitnące gałęzie migdałowca. Napisał do swojej matki do Holandii: „Wyobrażam sobie, że w tych dniach byłaś myślą często z Jo i Theo, jak i ja. Jaki byłem szczęśliwy, gdy przyszła wiadomość, że wszystko przebiegło pomyślnie i zwłaszcza, że Wil została z nimi. Wolałbym, żeby Theo dał małemu imię raczej po ojcu, o którym tyle myślałem w tych dniach, niż po mnie. W każdym razie teraz, gdy to już nastąpiło, zabrałem się od razu do malowania obrazu dla małego, żeby wisiał w ich sypialni — duże gałęzie migdałowca z białymi kwiatami” (627).

Dwa lata wcześniej, na samym początku prowansalskiego pobytu, Vincent namalował małą martwą naturę Kwitnąca gałązka migdałowa w szklance. To jedno z najbardziej popularnych jego płócien. Uderza prostotą i równowagą. Teraz powstało duże dzieło o wyrafinowanej kompozycji. Splot kwitnących gałęzi na tle czystego nieba o uderzająco intensywnym błękicie. Konarów nie widać. Wydawać się może na pierwszy rzut oka, zwłaszcza gdy ma się w pamięci poprzednie obrazy na ten temat, że to ucięte gałęzie, ale ich układ — nacierają z wielu stron — świadczy o tym, że van Gogh zastosował oryginalne ujęcie. To naprawdę „jego Japonia”: widok do góry, w plenerze, spod drzewa. Płatki kwiatów wyraźnie zróżnicowane, sęki gałęzi układają się w skomplikowane wzory. Oryginalność kadrowania nie prowadzi do spłaszczenia, bo niebieskie tło ożywione jest dwoma tonami błękitu, a także ornamentacyjnym, widocznym kładzeniem farby. Płótno malowane precyzyjnie, długo. Znakomite. Zaskakujące.

Był z niego dumny. Wiedział że świadczy o pewności ręki, oka, umysłu. Miało być nie tylko prezentem dla bratanka, lecz także pierwszym z serii kwitnących sadów. Cieszył się na te projekty. Chciał, jak dwa lata wcześniej, towarzyszyć naturze w jej corocznych przemianach, zamierzał malować kolejno rozkwitające drzewa. W Prowansji migdałowce rozpoczynają cykl przyrody w początkach lutego, wyprzedzają inne kwitnienia o co najmniej miesiąc. Rok wcześniej o tej porze van Gogh przenosił się z Arles do Saint-Rémy, jego stan nie pozwalał na malowanie w naturze. Teraz chciał to nadrobić. I tym razem nie zdołał spełnić swoich planów. W dzień po namalowaniu płótna dla bratanka powalił go nowy atak, najdłuższy. Gdy w końcu kwietnia powrócił do pracy, drzewa owocowe już przekwitły. Napisał do brata: „Praca szła mi dobrze, ostatnie płótno — kwitnące gałęzie, które zobaczysz — jest może tym, co namalowałem najlepszego, z największą cierpliwością, ze spokojem i pewnością ręki. A nazajutrz powaliło mnie jak zwierzę. Trudno te rzeczy zrozumieć, ale tak to już niestety jest. Jednak bardzo chcę powrócić do pracy...” (628).

Obraz malowany dla bratanka wydaje się wspaniałym ujęciem twórczych sił natury w rozkwicie. Atak przyszedł nazajutrz. Komentowano ten fakt wielorako. Szukano wyjaśnienia choroby Vincenta, ta z kolei miałaby wyjaśnić jego sztukę. Zapewne zarówno jednego, jak i drugiego nie da się wyjaśnić przyczynowo i jednoznacznie. Można przybliżyć się do zrozumienia przez maksymalnie wierny opis.



Wojciech Karpiński

Fragment książki Fajka van Gogha