Wojciech Karpiński

Mój Londyn

(Wstęp do książki Obrazy Londynu)


Na początku marca 2014 znalazłem się w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie, aby podziękować za przyznaną mi nagrodę Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie dla Twarzy. Myślałem, że będzie to miła formalność, krótka przerwa w pracy nad przygotowywaniem do druku nowej książki, Obrazów Londynu. Nie spodziewałem się, że z taką intensywnością ożyją spotkania, twarze, obrazy. Otworzyły się śluzy pamięci.

Sprawiło mi radość, że nagrodę otrzymałem z rąk przewodniczącego jury i prezesa Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie Andrzeja Krzeczunowicza. Znam go i podziwiam od dziesięcioleci. Jest jednym z uczestników tego „boju napowietrznego”, który toczył się o wolność polskich umysłów i polskiego słowa. Andrzej Krzeczunowicz był od roku 1953 pracownikiem Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, ja zaś od jesieni 1956 roku byłem codziennym wiernym słuchaczem Wolnej Europy i otwarcie uznaję dług wdzięczności, jaki mam wobec ludzi radia.

Z Andrzejem Krzeczunowiczem łączy się w mojej pamięci wspomnienie bardziej osobiste. Odwiedzałem Monachium jeszcze jako przyjezdny z Warszawy. Byłem tam po raz pierwszy w roku 1975 na zaproszenie Jana Nowaka‑Jeziorańskiego, ale wówczas ze względów bezpieczeństwa z nikim innym się nie kontaktowałem. Przyjechałem znów do Monachium w okresie pierwszej „Solidarności”, gdy już bardziej jawnie spotykałem się z ówczesnym dyrektorem Rozgłośni Polskiej Zygmuntem Michałowskim, także z Andrzejem Krzeczunowiczem. I potrafię wymienić „rok, dzień i godzinę” naszego widzenia, bo był to moment dramatyczny, dla nas wszystkich. W środę 13 maja 1981 roku byliśmy umówieni o szóstej po południu przed monachijskim hotelem Vier Jahreszeiten, mieliśmy pojechać do Niki i Andrzeja Krzeczunowiczów na kolację. Wracałem z Alte Pinakothek, Andrzej Krzeczunowicz czekał przed hotelem, wsadził w taksówkę, która zawiozła mnie do ich mieszkania, a sam wrócił do rozgłośni, dokąd został nagle wezwany. Przed kilkudziesięcioma minutami padły strzały na placu Świętego Piotra, nie było wiadomo, czy papież przeżyje zamach. I pamiętam późniejsze spotkania z Andrzejem Krzeczunowiczem, jego rolę w Radio Wolna Europa, jego rolę w przyjęciu Wolnej Polski do NATO i do Unii Europejskiej, realizację ideału Wolnej Europy, zawsze mi szczególnie bliskiego.

null

To wspomnienie nierozdzielnie związane jest z innym, wcześniejszym, niezapomnianym gwiezdnym momentem. Był październik roku 1978, niedawno wróciłem do Europy po intensywnej amerykańskiej podróży. Najpierw pojechałem do Londynu, oglądałem muzea tego miasta, spotykałem się także z działaczami polskiej emigracji (odwiedziłem wtedy Adama Ciołkosza, mogłem mu podziękować za życzliwą recenzję z napisanych wspólnie z Marcinem Królem Sylwetek politycznych XIX wieku). Stamtąd udałem się do Paryża, mieszkałem w domu gościnnym „Kultury”. Tego dnia pojechałem do Biblioteki Polskiej na Wyspie Świętego Ludwika, aby z Władysławem Tarnowskim z Towarzystwa Historyczno‑Literackiego omawiać serię książkową publikowaną pod auspicjami Towarzystwa. Z Marcinem Królem zaplanowaliśmy ten projekt wydawniczy, w którego ramach mogłyby się ukazywać książki ze względów cenzuralnych niedopuszczane do druku w kraju. Stempel Towarzystwa i rady naukowej byłby parasolem ochronnym. Marcin dzięki poparciu Zbigniewa Brzezińskiego zapewnił w Stanach fundusze, ja miałem w Paryżu omówić sprawy organizacyjne. Siedzieliśmy w saloniku na górze, w gmachu była bibliotekarka pani Wanda Borkowska. Jak zawsze z papierosem w ustach zajmowała się zbiorami. I nagle rozległ się z dołu jej krzyk: Wojtyła wybrany na papieża! Pani Borkowska miała włączony telewizor, dawano bezpośrednią transmisję z Rzymu, gdzie odbywało się konklawe. W tym momencie zrozumiałem, że mój świat ulega zasadniczej zmianie. Nie wiedziałem, w jakim kierunku, ale byłem pewny, że nic nie będzie takie samo i że jest to wielkie zwycięstwo sprawy polskiej, sprawy wolności. Był to poniedziałek 16 października 1978, zbliżała się siódma godzina wieczorem.

Ucieszyłem się, że w jury londyńskiej nagrody jest Beata Dorosz i że ją widzę na sali POSK‑u. Od dawna podziwiam jej wysiłek przywracania naszej pamięci dokonań polskiej kultury emigracyjnej, zwłaszcza dzieła Jana Lechonia. Mnie także poezja Lechonia jest bliska, a w jego biografii dostrzegam przejmujący dokument polskiego losu. Beata Dorosz zrobiła wiele, aby koleje tej biografii stały się lepiej znane, jestem jej za to głęboko wdzięczny. Połączyła mnie z nią i z Lechoniem dziwna przygoda, której sam dobrze nie rozumiem, a jest dla mnie ważna właśnie w jej mglistości i niespełnieniu. Aby opowiedzieć choćby w zarysie tę przygodę, muszę się cofnąć o pół wieku, do początków mojego Londynu, do pierwszego pobytu w tym mieście we wrześniu 1965. Poznałem wówczas Antoniego Bormana, szarą (a raczej bardzo barwną) eminencję londyńskich „Wiadomości”, który pełnił przy Mieczysławie Grydzewskim funkcję podobną do tej, jaką przy Jerzym Giedroyciu pełnił Zygmunt Hertz; miał łatwość, umiejętność i chęć nawiązywania kontaktów z ludźmi. Borman pokazał mi wtedy list, jaki na początku lat pięćdziesiątych napisał do Lechonia, aby go wyrwać z depresji. List ten — szczegółowo, barwnie i precyzyjnie malujący seksualne zalety partnerów Bormana — został mu zwrócony po śmierci Lechonia. Powracałem myślą do tego listu po latach, gdy w Londynie oglądałem Narodową Galerię Portretu. Za każdym razem uprzytomniałem sobie potrzebę stworzenia analogicznego muzeum pamięci w Polsce. Od odzyskania wolności w 1989 było to i wreszcie możliwe, i potrzebne. Sądziłem, że w projektowanym Muzeum Polskiej Pamięci byłoby właściwe miejsce dla owego listu Antoniego Bormana do Jana Lechonia — stanowił on, poza wszystkim innym, istotny dowód otwarcia i tolerancji polskiej kultury w sferze obyczajowej. W czasie kolejnych pobytów w Londynie szukałem śladów archiwum Bormana, nie zdołałem jednak niczego odnaleźć. Uznałem ów list za przedmiot mityczny, istniejący tylko w mojej zamglonej pamięci jako wspomnienie migawkowej lektury sprzed kilku dziesięcioleci.

Jakiś czas temu dostałem nowe dokonanie Beaty Dorosz, dwa tomy wspaniale opracowanych przez nią listów Mieczysława Grydzewskiego i Jana Lechonia, przykład tego, co można zrobić w walce o utrwalanie pamięci. Natrafiłem tam na słowa Lechonia z lutego 1950: „Miałem od Bormana list fantastyczny”. Przypis Beaty Dorosz wyjaśnia, że Borman opisuje w tonie kpiarsko‑ironicznym i drastycznym językiem środowisko homoseksualistów w Londynie, rękopis listu znajduje się w archiwum poety w Polskim Instytucie Naukowym w Nowym Jorku. Pamiętałem bardzo wyraźnie, że list, który czytałem w Londynie, był odesłany Bormanowi, i oglądałem jego rękopis, wydało mi się zupełnie nieprawdopodobne, aby zawędrował z powrotem do Nowego Jorku. Postanowiłem jednak nie zaprzepaszczać tego wątku poszukiwań. Napisałem do Beaty Dorosz, opisując moją londyńską lekturę sprzed prawie pół wieku. Dostałem natychmiast życzliwą odpowiedź i wgląd w ów list z lutego 1950. Tak, to ten sam, który czytałem w Londynie w 1965 i którego śladów bezskutecznie poszukiwałem od lat!

Teraz jakby się koło zamknęło, list się odnalazł dzięki Beacie Dorosz, jej umysłowej otwartości, uporowi w poszukiwaniu śladów pamięci. I jednocześnie jakby był pisany wyblakłym atramentem, jakby zanikał w miarę ponownej lektury, nie odnajdywałem zapamiętanej otwartości. Wyczułem w tonacji coś duszącego. Zajrzałem do bardzo fragmentarycznych zapisków z tamtego pobytu w Londynie w 1965 roku. Zanotowałem wtedy pewne poczucie skrępowania w kontaktach z Bormanem, różnicę między światem, który on reprezentował, a światem, którego cudownie swobodnym przedstawicielem był dla mnie Konstanty Jeleński. To przykład figli płatanych nam przez pamięć i wyobraźnię. Takie podróże w czasie są wszakże bezcennymi lekcjami dla naszej wrażliwości. Niezwykła „londyńska przygoda z listem”, która dzięki Beacie Dorosz znalazła wciąż niezrozumiałe dla nas rozwiązanie (nie wiadomo, jakimi drogami list ten wrócił z Londynu do nowojorskich archiwów), jest dowodem na to, że należy szukać wyjaśnień przeszłości, stawiać pytania, odnosić się do świata z uwagą, kontynuować podejmowane wątki.

null

Na londyńskiej uroczystości w marcu 2014 dziękowałem moim wydawcom. Bez ich pomocy Twarze nie mogłyby się ukazać. Wymieniłem przede wszystkim Barbarę Toruńczyk, która stworzyła „Zeszyty Literackie”, pismo i wydawnictwo, i nadal nimi kieruje. Sądzę, że przyświeca nam podobna wizja gospodarstwa kultury polskiej. Nie jest przypadkiem, że prawie wszystkie teksty składające się na Twarze znalazły swój pierwodruk na łamach jej pisma. Myślę tu także z wdzięcznością o redaktorach „Zeszytów”: Marek Zagańczyk radami i spokojem pomagał mi w pisaniu, Mikołaj Nowak‑Rogoziński pracował nad ostatecznym kształtem wydawniczym Twarzy. Zrobił mi niespodziankę, przylatując specjalnie do Londynu i był na sali w POSK‑u, mogłem mu publicznie serdecznie podziękować.

Wśród przybyłych na uroczystość wręczania nagród Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie jedną osobę wspominam ze szczególnym wzruszeniem, jest to mój amerykański przyjaciel Eric Karpeles, malarz i pisarz, autor znakomitej książki Paintings in Proust. Przed niespełna dwoma laty wpadły mu w ręce francuskie wykłady Czapskiego w sowieckim obozie o Prouście. Nazwisko ich autora nic mu do tego momentu nie mówiło. Od razu dostrzegł w malutkiej książeczce wspaniały dokument XX‑wiecznego humanizmu. Zaczął studiować człowieka, pisarza, malarza. Pragnie, aby niezwykłe dzieło Czapskiego stało się bardziej znane na Zachodzie. Fascynacja Czapskim nas zbliżyła. Gdy Eric dowiedział się o londyńskiej nagrodzie dla Twarzy, postanowił zrobić mi niespodziankę i przyjechać z Kalifornii do Londynu — na weekend! — aby być na uroczystości w POSK‑u. Cóż, szaleństwa ludzkie przybierają różne formy, to jednak było wyjątkowo wzruszające. I jak się okazało — mądrze przemyślane.

Otóż Londyn dla Erica i dla mnie — przez pamięć o Czapskim i przez wspólną pasję do malarstwa — to przede wszystkim National Gallery, zapewne najwspanialsza galeria świata, a w niej obok wielu arcydzieł szczególne miejsce zajmuje małe płótno przedstawiające mężczyznę na koniu na tle lasu: Corot — Pan Pivot. To oglądając ten obraz w Londynie na początku swojej drogi artystycznej, w roku 1926, Czapski utwierdził się w swoim malarskim powołaniu. Pisze o tym w niezapomnianym szkicu Mój Londyn, który jest jednym z najbliższych mi tekstów literatury. Chciałem stanąć przed tym obrazem razem z Erikiem Karpelesem i uczcić w ten sposób Czapskiego, podziękować za wspaniały dar, jaki od niego otrzymaliśmy, za jego dzieło i życie, które stało się ważną częścią naszych egzystencji. Wydawało mi się, że to pragnienie nie będzie spełnione: przyjechałem do Londynu dzień wcześniej niż Eric, udałem się od razu do National Gallery, zobaczyłem, że mały Corot nie jest eksponowany. Zapytałem w informacji. Obraz jest niedostępny, w magazynach, nic się nie da zrobić.

Eric zjawił się w National Gallery w przeddzień uroczystości w POSK‑u, o drugiej, zaraz po przylocie z San Francisco. Wiadomość o nieobecności Pana Pivot na ścianach muzeum przyjął po stoicku. Wspomniał, że ma dla mnie o czwartej pewną niespodziankę. Trochę przed czwartą wyszliśmy z National Gallery, skierowaliśmy się do wielkich zamkniętych wrót. Eric zadzwonił. Oczekiwano nas, wypisano przepustki. Młoda kobieta poprowadziła nas labiryntem korytarzy po różnych poziomach muzealnych podziemi. Otwierały się kolejne drzwi. Wreszcie w wysokiej sali stanęliśmy przed obszernym metalowym stołem, nad nim oświetlenie jak w sali operacyjnej. Na stole leżał... Corot Pan Pivot. Młody mężczyzna o długiej rudej brodzie, w gumowych rękawiczkach, podnosił obraz, zbliżał pod odpowiednim kątem do światła, abyśmy mogli go lepiej zobaczyć. Otóż gdy Eric dowiedział się o wręczeniu nagrody za Twarze, nie tylko postanowił zjawić się w Londynie, ale porozumiał się też z National Gallery i poprosił, aby udostępniono nam ten obraz. Mogliśmy złożyć hołd malarstwu, Czapskiemu, temu, co nas łączy, co określam jako „bój napowietrzny” — o wolność, o prawdę, o piękno, a czego istotne dla mnie elementy starałem się utrwalić w Twarzach i w innych moich książkach.

Na sali POSK‑u, dzięki obecności bliskich mi osób, uświadomiłem sobie tym wyraźniej, że podziękowania za wyróżnienie Twarzy nie są tylko zwyczajowymi formułami w odniesieniu do tego wydarzenia, do tej książki. Przecież jej genezą i jej treścią jest pragnienie wyrażenia wdzięczności tym, dzięki którym świat stawał się barwniejszy, bogatszy, żywszy. Książka mogłaby nosić tytuł: Podziękowania — podziękowania za Spotkania (to jeszcze jeden możliwy tytuł), które przemieniły moje życie. Książka jest dedykowana pamięci Krzysztofa Junga, mego młodszego przyjaciela, nieżyjącego już od kilkunastu lat. To on jest autorem rysunku twarzy, która zdobi okładkę książki. Spotkanie z jego oczyma pozwoliło mi nie tylko lepiej dostrzegać sztukę, jego własną i cudzą, ale też w blasku jego promiennej egzystencji pełniej widzieć życie, cudze i własne. 

null

Motto z Wyspiańskiego: „Ja słucham, słucham i patrzę — poznaję — znane mi twarze, / ich nie ma — myślę i marzę, / widzę ich w duszy teatrze!” może najlepiej ujmuje owo pragnienie wyrażenia wdzięczności tym, których spotkałem. Pozostają dla mnie żywi — i chciałbym, aby ożyli także dla innych. Niektórych twórców nie dane było mi spotkać twarzą w twarz, a jednak zaważyli na moim życiu i są żywi w mojej wyobraźni; myślę o Wyspiańskim, o Muratowie, o Chiaromontem. Z podobną wdzięcznością myślę o tych postaciach, którym w Twarzach wyrażam podziękowanie za realne spotkania, miały one dla mnie zasadnicze znaczenie. Szczęśliwy los sprawił, że poznałem Giedroycia i Jeleńskiego, Stempowskiego i Czapskiego, Wata i Gombrowicza, Miłosza i Herlinga‑Grudzińskiego, Herberta i Mycielskiego, Pawła Hertza i Krzysztofa Junga. Te realne spotkania, rozgrywające się w pamięci i w wyobraźni, w sztuce i w życiu, starałem się w mojej książce utrwalić.

W czasie obecnej uroczystości myślałem o tym, że jest to moja druga wizyta w POSK‑u i po raz drugi odbieram zaszczytną nagrodę za najlepszą książkę roku. Poprzednia uroczystość odbyła się trzydzieści lat temu, w 1984 roku, roku orwellowskim, jesienią. Żyliśmy wszyscy porwaniem księdza Jerzego Popiełuszki. Tego wieczoru wciąż jeszcze nie odnaleziono jego ciała. Otrzymałem wtedy nagrodę za Chusteczkę imperatora wydaną w Londynie przez Polonia Book Fund. Gdy na salę wszedł prezydent Edward Raczyński, wszyscy wstaliśmy, aby wyrazić szacunek temu znakomitemu Polakowi, który z godnością i spokojnym umiarem sprawował swój wysoki urząd. Odwiedziłem potem Edwarda Raczyńskiego w jego londyńskim mieszkaniu na Lennox Gardens i mogłem podziwiać sprawność jego umysłu. Przekroczył już wtedy dziewięćdziesiątkę, a przekroczy potem setkę, dożyje Wolnej Polski i ofiaruje narodowi Zbiory Raczyńskich oraz pałac w Rogalinie.

Ileż się zmieniło na świecie i w Polsce od tamtych czasów! Za to ćwierćwiecze zakorzeniającej się wolności nigdy nie przestanę być wdzięczny. Pamiętam (i staram się to wyrazić), ile zawdzięczam współtwórcom Polskiego Odrodzenia. Postaci opisane w Twarzach miały w tym duchowym, materialnym, politycznym, ekonomicznym odrodzeniu zasadniczy udział.

Mój literacki Londyn sięga jednak głębiej w czasie. Byłem po raz pierwszy w tym mieście w 1965 roku. Uprzytomniłem sobie niedawno, że pierwszą redakcją pisma literackiego, w jakiej się znalazłem, były londyńskie „Wiadomości”, do których we wrześniu 1965 zaprowadził mnie Antoni Borman (poznałem go przez Kazimierza Wierzyńskiego, którego poznałem przez Juliusza Mieroszewskiego, którego poznałem przez Zygmunta Hertza — brzmi to jak biblijny rodowód, ale chciałbym tu przywołać tych ludzi z najgłębszą wdzięcznością za to, czym byli i o co walczyli). Antoni Borman przedstawił mnie, wówczas studenta z Warszawy, Mieczysławowi Grydzewskiemu. Ten spojrzał przez silne szkła okularów, powiedział ciepłe słowa o moim stryju, Światopełku Karpińskim, którego wiersze przed wojną drukował. Dał mi list polecający do czytelni British Museum, od dziesięcioleci pracował tam nad „Wiadomościami”. Drugą w kolejności była redakcja „Kultury” — odwiedziłem ją parę tygodni później, gdy przyjechałem z Londynu do Paryża. Trzecią była redakcja „Twórczości” — mój profesor na warszawskiej romanistyce, Rachmiel Brandwajn, przekazał tam rozdział mojej pracy magisterskiej, szkic o markizie de Sade. Czwartą była redakcja „Tygodnika Powszechnego”. Piątą była redakcja podziemnej „Res Publiki”. Szóstą — paryska, a potem warszawska redakcja „Zeszytów Literackich”.

Następnego dnia po uroczystości w POSK‑u umówiłem się z Erikiem i Mikołajem w Courtauld Institute przed Cézanne’ami. Ta kolekcja jest dla mnie ważna, od dawna śledzę sposób jej rozwieszenia, od tego w dużym stopniu zależy, czy dzieła ożyją w moich oczach i co mi powiedzą. Ericowi zbiory Courtauld też są szczególnie bliskie. Wyznał mi, że gdy podczas pierwszego naszego spotkania, we wrześniu 2012, zobaczył na półce u mnie kartkę z Jeziorem Annecy Cézanne’a, serce zabiło mu mocniej. To płótno Cézanne’a miało dla niego podobne znaczenie, jak Pan Pivot Corota dla Czapskiego, utwierdziło go w powołaniu malarskim.

Przyszedłem do Courtauld trochę wcześniej, zobaczyłem, że rozwieszenie Cézanne’ów znów uległo zmianie. Dotychczas były pokazywane w jednej dużej sali, w towarzystwie, nieraz zgrzytliwym, innych malarzy bądź też były rozdzielone w dwóch mniejszych salach. Tym razem stał się cud. Cézanne został przeniesiony na górę, do sali, a właściwie holu, zaraz przy schodach. Jest to teraz przestrzeń tylko dla niego i znakomicie się w niej prezentuje. To było spełnienie moich marzeń. Tak powinno zostać na stałe.

Przed Grającymi w karty i przed Jeziorem Annecy zapytałem Erica o jego drogę do Cézanne’a. Było to w 1974, miał dwadzieścia lat, przyjechał wtedy po raz pierwszy do Europy, rozpoczął studia filologii klasycznej w Oksfordzie. Zrozumiał jednak szybko, że jego angielscy koledzy, studiujący grekę od lat, mają nad nim niemożliwą do nadrobienia przewagę. Tak porzucił marzenie o byciu filologiem klasycznym. Malował od dawna. Miał dużą zdolność rysowania portretów. Tego typu malarstwo wydawało mu się jednak zbyt łatwe. To właśnie przed Jeziorem Annecy zrozumiał, że istnieje malarstwo będące uporczywym wysiłkiem precyzowania widzenia. Oglądał to płótno w starej siedzibie Courtauld Institute, jeszcze na Woburn Square. Wjeżdżało się trzeszczącą towarową windą z silnym zapachem smarów (pamiętam i windę, i zapachy).

null

Poszliśmy we trójkę z Courtauld do National Portrait Gallery. Chciałem pokazać Ericowi i Mikołajowi Autoportret van Dycka. Właśnie ogłoszono publiczną zbiórkę na zakup tego obrazu, który inaczej pojechałby za ocean. To piękny owalny wizerunek, delikatny, bez ostentacji i pozy, malarz patrzy intensywnie na nas, czyli patrzy w lustro, gdy maluje siebie, to jest subtelnie i przejmująco ukazana Sztuka Malowania. Postanowiliśmy kupić ten autoportret Anglikom i wszystkim miłośnikom malarstwa, miłośnikom pamięci zapisanej w National Portrait Gallery (a w każdym razie pomóc w tej transakcji). Włożyliśmy do przygotowanych przez galerię kopert banknoty i wrzuciliśmy do skarbonki ustawionej przed obrazem. Okazało się później, że nasza akcja zakończyła się sukcesem, inni też dopisali, zebrano potrzebne 10 milionów funtów, obraz zostanie w National Portrait Gallery, będziemy tam mieli piękną pamiątkę naszego londyńskiego spotkania. Zaszliśmy jeszcze do XVIII‑wiecznych portretów, Ericowi spodobał się szczególnie Autoportret młodziutkiego Reynoldsa, osłaniającego sobie oczy, z przyrządami do malowania w prawej dłoni, dla mnie też ten obraz należy do najbliższych mi wizerunków — młodości, wchodzenia w życie, poznawania siebie, świata, sztuki?

Kiedy w National Portrait Gallery staliśmy przed autoportretami van Dycka i Reynoldsa, kiedy w Courtauld słuchałem opowieści Erica o jego drodze do Cézanne’a, kiedy przed Panem Pivot Corota w podziemiach National Gallery myślałem o naszej drodze do Czapskiego, połączyła nas miłość do sztuki, zainteresowanie obrazami Londynu, fascynacja Czapskim, jego spojrzeniem — nie tylko na sztukę, także na życie, na obecność wśród ludzi, na umiejętność czytania z zostawianych przez nas i naszych poprzedników znaków. Była to wielka lekcja pamięci i wyobraźni. Pełniej zrozumiałem, czego szukam w obrazach Londynu.

Paryż, sierpień 2014

Wojciech Karpiński

Wstęp do książki Obrazy Londynu