Vincent van Gogh

U progu wieczności, 1890

(Kröller-Müller Museum, Otterlo)


Istnieje jeszcze inna kopia, wymykająca się nazwom i podziałom, lecz stanowiąca jedno ze szczytowych osiągnięć van Gogha. Obraz uderza prostotą. Na krześle siedzi stary człowiek. Twarz ukrywa w zaciśniętych dłoniach.

Vincent powtarza rysunek, który wykonał u progu malarskiej drogi, na Północy, w Hadze w 1882 roku. Płótno nosi tytuł U progu wieczności. Obecnie znajduje się w muzeum Kröller-Müller. Powstało w Saint-Rémy pod sam koniec pobytu na Południu, na wiosnę 1890 roku, już u kresu wędrówki, u progu wieczności.

Portret rozpaczy? Tak można by określić wczesny rysunek, lecz późny obraz ekonomią środków, świetlistością barw przywołuje uczucie spokoju, pogodzenia, akceptacji losu.

Do rysunku pozował Vincentowi jego częsty model z tamtego okresu, pensjonariusz domu starców w Hadze — prawdopodobnie to „wspomnienie z Północy” zgodnie z prośbą Vincenta przesłał mu na Południe Theo. Do obrazu pozował mu rysunek z samych początków artystycznej drogi. Wersja malarska jest wierna w kompozycji, ujęta bardziej syntetycznie. Starzec z rysunku nosił czarny uniform pensjonariuszy domu starców. Na obrazie ubranie jest jednolicie jasnobłękitne, jeszcze jaśniejsze niż na kopiach z Milleta. To jest koloryt zdobyty przez Vincenta na Południu. Najpierw sięgnął po wysoką żółtą nutę, słoneczne rozpalenie i egzaltację, potem po błękit, zgodę na los, jaki jest, ze wzlotami i upadkami.

Obraz uderza spokojnym rozświetleniem. Na tle kremowej ściany i jasnej podłogi proste drewniane krzesło, żółtobrązowe. Przypomina Krzesło van Gogha namalowane w dramatycznych dniach katastrofy w Arles w grudniu 1888 roku. Na obrazie z Saint-Rémy tło jest jednak jaśniejsze i samo krzesło jest tylko tłem. Na nim nie mieszek z tytoniem i fajka nieobecnego Vincenta, lecz ubrany w jasnobłękitny drelich mężczyzna kryjący twarz w ściśnięte pięści. Z boku w ledwie zarysowanym kominku rudobrązowe wężyki płomieni, podobne do złotorudych cebul w rogu obrazu z krzesłem Vincenta.

Kopia? Płótno przedstawiające samotnego mężczyznę wisi w Kröller-Müller najczęściej obok jednej z wersji Siewcy według Milleta. Dobre sąsiedztwo, przez kontrast. Na tamtym obrazie Vincent naśladując Milleta starał się zilustrować zawsze mu bliskie słowa Pisma o ziarnie, które musi zamrzeć, aby wydać plon. „Jaki siewca! jaki plon!”, pisał w tym czasie do Bernarda w nieśmiałym podziwie, mówiąc o postaci Chrystusa. Ostrzegał jednak, że tradycyjny temat religijny jest dla współczesnych malarzy wyzwaniem zbyt trudnym. Sam powracał wszakże wielekroć do postaci Siewcy, kopiował ją od Milleta, przetwarzał na własną modłę. Była to przecież fascynacja całego życia: naśladowanie Chrystusa. Ale powaga tematu, wiedział to, paraliżowała jego sztukę, także gdy podpierał się cudzą wyobraźnią. Obrazy takie jak Siewca są tylko kopiami pięknych przekonań i odczuć.

To, czego van Gogh nie zdołał wyrazić w Siewcy, płótnie będącym ledwie zakamuflowaną ilustracją ewangelicznej przypowieści, ujął przejmująco i delikatnie w obrazie, w którym ponad przepływającym nurtem czasu z prostotą i odwagą patrzy na zwykłe życie. U progu wieczności, jak niektóre martwe natury i pejzaże van Gogha, wydaje mi się dziełem głęboko metafizycznym. Nie da się zamknąć w konfesyjne czy filozoficzne schematy.

U progu wieczności stanowi portret van Gogha jako człowieka i artysty. Czerpiąc inspirację z siebie, z siebie przyglądającego się kiedyś ludzkiej biedzie i ludzkim nadziejom, przekazuje na płótnie trwanie i zmienność, lekcję Północy i szok Południa. Natura przeciwstawiona chrześcijaństwu? Żywy Chrystus przeciwstawiony skostniałemu Kościołowi? Nowa sztuka zrywająca więzy tradycji artystycznej? Japoński egzotyzm jako broń w walce z europejskim akademizmem? Protestancka Północ kuszona przez słońce Południa? To puste schematy i pozorne przeciwieństwa wobec U progu wieczności, dzieła cudownie prostego, a jednocześnie będącego podsumowaniem całej burzliwej drogi artystycznej. Od rysunku wykonanego u jej progu, w Hadze, po obraz malowany już u progu śmierci, w prowansalskim szpitalu dla wariatów, van Gogh okazuje się zmienny i wierny sobie w metamorfozach. Portret człowieka siedzącego na krześle i kryjącego twarz w zaciśniętych dłoniach nie stanowi biernej kopii dawnych fascynacji, buntów, zmagań, nadziei, a przecież są one obecne, ujęte w innym języku, w podobnych liniach, w innym kolorycie. Utrwalona jest dawna miłość, dawny lęk, dawne nadzieje — i sztuka, dawna i nowa zarazem, która nie narzuca jednoznacznych definicji i symboli, ale pokazuje coś, co jest zmienne i trwałe, odkrywcze i odwieczne, bliskie, zaczerpnięte stąd, spod powiek, ze snów i jawy każdego z nas — i odległe, z Północy bądź Południa, z czyjegoś przeżycia, z czyichś nadziei, z czyjejś rozpaczy, z jego, van Gogha, pamięci i wyobraźni, z jego sztuki.


Wojciech Karpiński

Fragment książki Fajka van Gogha