Wojciech Karpiński
Tło
(Wstęp do książki Od Mochnackiego do Piłsudskiego)
Książka Od Mochnackiego do Piłsudskiego ukazuje się pod tym tytułem i w tym kształcie po raz pierwszy, w ćwierć wieku od jej napisania.
W formie okaleczonej przez cenzurę wyszła nakładem Instytutu Wydawniczego Znak w Krakowie w 1974 roku jako Sylwetki polityczne XIX wieku. Dziś bez znajomości ówczesnego tła niełatwo pojąć, dlaczego prezentacja krótkich sylwetek z zeszłego stulecia mogła stać się wydarzeniem i dlaczego dopiero obecnie, po przeszło dwóch dziesięcioleciach, ukazuje się ich pełny tekst.
Książka powstała w Warszawie w latach 1971–72. Wszystkie szkice były składane do druku w „Tygodniku Powszechnym”. Dwie sylwetki — Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego — cenzura skonfiskowała w całości już w „Tygodniku”. Inne ukazywały się z ingerencjami cenzorskimi. Tom, noszący tytuł Od Mochnackiego do Piłsudskiego i podtytuł Sylwetki polityczne XIX wieku, składający się z dwudziestu szkiców i przedmowy prof. Henryka Wereszyckiego, najpierw czekał na zatwierdzenie przez ministerstwo w planie wydawniczym Znaku, następnie długo leżał w cenzurze, która w rezultacie skonfiskowała w całości pięć sylwetek: Adama Gurowskiego, Henryka Rzewuskiego, Bolesława Limanowskiego, Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego (a więc również trzy wydrukowane uprzednio w „Tygodniku”).Cenzorzy resztę, łącznie z przedmową Henryka Wereszyckiego, pocięli dotkliwiej niż w piśmie. Wykreślili rzecz jasna także tytuł. Konfiskacie uległa przeszło jedna czwarta tekstu.
Mimo cenzuralnych okaleczeń wzbudziła silne echo. Dyskutowano o niej w rozmowach prywatnych, a także w prasie. Była to dyskusja szyfrowana podwójnie, właściwie trudno ją sprowadzić do wyraźnych tez czy stanowisk; ich sformułowanie było wówczas niemożliwe nie tylko z powodu cenzury. W podtekście wypowiedzi dominowało zdziwienie, różnie nacechowane emocjonalnie, że taki głos, mówiący o sprawach poważnych i aktualnych, a nie posługujący się, nawet dla maskarady, marksistowskim żargonem, jest w ogóle możliwy. Przecież na temat polskiej myśli politycznej nie publikowano wówczas w zasadzie niczego, co nie byłoby naznaczone oficjalną sztampą ideologiczną.
Trzeba przypomnieć, że każdy tekst wydrukowany oficjalnie w Polsce do roku 1989 musiał być zatwierdzony przez cenzurę. O jej istnieniu zapomina się dziś zadziwiająco szybko, wówczas było ono pokryte całkowitym milczeniem: Stefan Kisielewski, mający w dziedzinie walki z polityczną kontrolą słowa doświadczenie chyba w Polsce największe, mawiał, że każdy jego tekst ukazujący się w kraju ma dwóch autorów, jego i cenzora, i o tym stałym towarzyszu swoich pisarskich wysiłków nie może publicznie nawet wspomnieć, bo zostanie to skonfiskowane. Nadzór cenzorski stanowił zasadniczy element komunistycznej kontroli nad społeczeństwem. Wytyczne dla kontrolerów ustalali partyjni ideolodzy. Wcielania w życie tych wytycznych pilnowali redaktorzy, wydawcy, recenzenci, publicyści. Nauki humanistyczne były silniej od innych dotknięte zdrętwieniem myśli. Historia należała do gałęzi podlegających szczególnej kontroli. Zakres ingerencji bywał zmienny w czasie.
Do roku 1948 ukazywały się jeszcze sporadycznie prace niezależnie myślących historyków i publicystów. Opublikowana w 1948 roku Historia polityczna Polski 1864–1918 Henryka Wereszyckiego, najlepsze opracowanie tego tematu, spotkała się z natychmiastowymi atakami stalinowskich aktywistów. Autora publicznie potępiano, książkę wycofywano z bibliotek. Kondemnata przetrwała śmierć dyktatora, cenzura do końca nie pozwalała na wznowienie tej książki, nadal widziano w niej zagrożenie dla oficjalnej wizji przeszłości. Po roku 1956 o pewnych dziedzinach można było mówić swobodniej. Historia najnowsza poddana była jednak kontroli bardzo długo. Dopiero na początku lat siedemdziesiątych pojawiły się, w minimalnych nakładach, książki podejmujące uczciwie tematy bliższe nam w czasie. Historia myśli politycznej jeszcze dłużej stanowiła tabu. Książek na ten temat wydawanych w kraju starałem się nie brać do ręki. Kiedy zaś musiałem zajrzeć do opracowań bądź źródeł, nieraz podpisanych świetnymi nazwiskami, napotykane cytaty z Marksa czy pokłony wobec władzy sowieckiej powodowały, że szybko książkę zamykałem.
Dwa wątki, zasadnicze dla współczesności, świeciły nieobecnością, bądź bywały gruntownie zafałszowane: stosunki z Rosją, czyli problem suwerenności narodowej, oraz problematyka społeczna i ideologiczna, czyli problem suwerenności politycznej. O przeszłości nie można się było dowiedzieć rzeczy interesujących. Nie ma się czemu dziwić, że tak prezentowana przeszłość wydawała się martwa.
Gdy pisaliśmy Sylwetki, postanowiliśmy opowiedzieć o tym, co w polskiej myśli politycznej XIX wieku jest nadal żywe. Byliśmy więc w sytuacji zarazem trudnej i uprzywilejowanej.
Byliśmy w sytuacji trudnej, bo cenzura starała się wykreślać wszelkie żywe treści; bo teren był prawie dziewiczy, wieloma postaciami nie zajmowano się nie tylko po wojnie, co można by wytłumaczyć ideologicznymi ograniczeniami, lecz także w okresie międzywojennym; bo musieliśmy zdobyć odpowiedni dystans, znaleźć język opisu wolny zarówno od marksistowskiego zdrewnienia, jak i od współczesnych żargonów.
Byliśmy jednak w sytuacji uprzywilejowanej, bo dotykaliśmy tematyki żywej. Polska myśl polityczna była terenem dziewiczym, nie musieliśmy więc przedzierać się przez dziesiątki opracowań, wystarczyło zwrócić się do źródeł. Istniał głód tej problematyki: aby przekazać treści dla nas istotne i trafić do — złaknionego — czytelnika, wystarczyło opowiedzieć kilka życiorysów przykładnych, portrety pomyłek i nadziei, przykłady błędów i sukcesów w poszukiwaniu sensownej swobody. Ideologiczna opresja i cenzura wyostrzyły słuch czytelników, zwłaszcza ówczesnych czytelników „Tygodnika Powszechnego”, na wszelkie aluzje i analogie.
Sprzyjał napisaniu tej książki w takiej właśnie formie także moment, w jakim powstawała, moment w naszych życiorysach. W tym miejscu muszę powiedzieć kilka słów o tym, kim wówczas byliśmy, skąd przychodziliśmy i jak tę książkę pisaliśmy. Przypominając powstawanie cyklu sylwetek Od Mochnackiego do Piłsudskiego mogę bez kłopotu poruszać się między liczbą pojedynczą a mnogą, bo jest to nasza wspólna książka, ale każdy pisał swoje szkice samodzielnie, bez uzgadniania czegokolwiek, bez ustalania „linii”, „programu”, bez dyskutowania „tez”. Najczęściej czytaliśmy wzajemne teksty dopiero wydrukowane w „Tygodniku”. Nie było żadnych sporów ideologicznych, konfliktu ambicji. Książka powstawała „z marszu”. Każdy pisał o tym, czym się interesował. Plan całości ulegał zmianom w trakcie pisania. Nie chodziło nam o „wyczerpanie tematu”, o przedstawienie „najważniejszych” myślicieli, chcieliśmy pokazać na charakterystycznych przykładach problemy nam bliskie, nadal żywe, a przemilczane.
Mogliśmy pisać książkę w ten właśnie sposób, bo szukaliśmy wtedy własnej drogi, byliśmy w podobnej sytuacji, wywodziliśmy się z podobnej tradycji, przeszliśmy przez podobne doświadczenia, staliśmy wobec podobnych wyzwań, a jednocześnie byliśmy już uformowani, odmienni temperamentami i aprobujący te różnice. Poznaliśmy się i zaprzyjaźniliśmy w tej samej klasie liceum Reytana w Warszawie. Łączyły nas zainteresowania i poglądy. Oficjalna ideologia była nam obca. Dla nas obu wydarzenia marcowe 1968 roku i ich konsekwencje stanowiły szok i przyniosły utwierdzenie we wcześniej uformowanych postawach. W momencie powstawania Sylwetek byliśmy jeszcze przed trzydziestką. Niedawno napisaliśmy doktoraty. Z powodów politycznych nie pozwolono nam zostać na uniwersytecie. Znaleźliśmy się poza oficjalnym układem, byliśmy przez to mniej podlegli mechanizmom ideologicznej kontroli, zwróciliśmy się więc otwarcie ku sprawom, które nas dotyczą i przejmują.
W tym zwrocie ku przeszłości, który był szukaniem miejsca w teraźniejszości, szukaniem swobodnej i sensownej wspólnoty, towarzystwa, społeczności, szukaniem dróg ku przyszłości, w tym wychodzeniu z peerelowskiego osamotnienia i zuniformizowania, pomagało nam wiele osób: ci, którzy podobnie jak my szukali w kraju po omacku miejsca dla siebie i własnego głosu, własnej genealogii i własnych perspektyw, ci, którzy niedawno wyjechali na emigrację, ci, którzy byli na Zachodzie od dawna i których znaliśmy z lektur, a także z krótkich, lecz jakże dla nas istotnych spotkań. Nie miejsce tu na wyliczanie pełnej Księgi Przyjaciół, lecz wspomnieć o tych serdecznych więzach trzeba, bo to dzięki nim mogliśmy napisać Sylwetki. Ta Księga rysuje się cieniem na kartach naszej książki — i trwa w pamięci odczytywana co dnia (by strawestować Gombrowicza trawestującego Szekspira).
A jednak chciałbym tu wymienić z nazwiska jedną osobę, Henryka Krzeczkowskiego. Na szarym tle tamtych dni uderzał barwnością, błyskotliwością, wielością twarzy, radosną swobodą i powagą. Talenty swoje poświęcił tłumaczeniu i pisaniu, lecz swoją prawdziwą niezwykłość i wybitność okazywał w przyjaźni, w rozmowie, w szczodrobliwości wobec innych. To on namawiał nas do współpracy z „Tygodnikiem”,to on zachęcał do kontynuowania cyklu.
Zasadniczy dług wdzięczności mamy wobec redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Rzecz niby wiadoma i oczywista: jedno było takie miejsce między Łabą a Oceanem Spokojnym. A przecież stworzenie i utrzymanie tego miejsca przez lata nie było oczywistością, lecz wynikiem uporu, mądrości i odwagi grupy niezwykłych ludzi. Dzięki nim, ich przyjaźni, mieliśmy dokąd pisać. Ciemne pokoje na Wiślnej zapisują się w pamięci jasnym blaskiem.
Szukaliśmy indywidualnego i sensownego spojrzenia w rodzimą przeszłość. Łatwiej było to zrobić we dwójkę. I korzystaliśmy chętnie z doświadczenia innych. Było rzeczą oczywistą, że sylwetkę Słowackiego nakreśliła Małgorzata Dziewulska. I było dla nas bardzo ważne, że przedmowę napisał Henryk Wereszycki, symbol polskiej historiografii niepodległej.
Pisaliśmy we dwóch teksty samodzielne, tworzące jednak całość. Ta paradoksalna jedność w różnorodności ułatwiała i była ułatwiana przez to, o czym i po co pisaliśmy. Szukaliśmy wtedy — powiem to własnymi słowami, lecz jestem przekonany, że formułuję tu bliską nam obu postawę — własnego głosu, który byłby suwerenny, niezależny (to nas interesowało: suwerenność myśli, tradycji, suwerenność kraju znajdującego się w podwójnej zależności, od narzuconej obcej ideologii i od obcego mocarstwa).
W tym momencie naszego rozwoju i rozwoju społeczeństwa nas otaczającego szukaliśmy tego głosu w tradycji myśli politycznej. Zwróciliśmy się do polskiej tradycji. Była najbliższa, a mimo to, a raczej właśnie dlatego, była szczególnie zaniedbana. Te białe plamy w społecznej pamięci wynikały i z owej podwójnej zależności, i z mód intelektualnych panujących wtedy na świecie i w rodzimym powiecie. Bardziej interesowano się kulinarnymi zwyczajami pierwotnych plemion południowoamerykańskich i zasadami pokrewieństwa panującymi na wyspach Polinezji niż polskimi publicystami mówiącymi o sprawach nadal dotkliwie aktualnych.
A przecież zajmowaliśmy się myślą polityczną nie tylko polską. I zapewne dlatego była ona dla nas żywa, że żywa była dla nas myśl europejska (i amerykańska), zwłaszcza gdy dotykała związków społeczeństwa i jednostki, problemu władzy i wolności. Interesowaliśmy się zagadnieniem wolności od Greków przez Machiavellego, Monteskiusza, Tocqueville’a (pisaliśmy o nim, Marcin Król przełożył jego klasyczne dzieło O demokracji w Ameryce) po Orwella, Rauschninga, Heisenberga, Hayeka, Arendt, Chiaromontego. W momencie pisania Od Mochnackiego do Piłsudskiego wiedzieliśmy jednak, że u polskich myślicieli i publicystów zeszłego wieku możemy znaleźć rozważania szczególnie bliskie naszej współczesności.
Przygotowując teraz w Paryżu posłowie do pełnego wydania sylwetek Od Mochnackiego do Piłsudskiego przeszukałem notatki z tamtego czasu. Chciałem przypomnieć sobie, jak formował się nasz wybór. Mgliście pamiętałem o dalszych projektach. Znalazłem dwie listy sylwetek, zapewne z połowy i końca 1971 roku, jeszcze ulegające zmianom, niepełne, z pomysłami, nie zrealizowanymi, na przyszłość. Znalazłem też późniejszy projekt cyklu o myślicielach politycznych od Monteskiusza po Maxa Webera.
Zupełnie o nim zapomniałem. Lista obejmuje ponad trzydzieści nazwisk.Przy niektórych, nielicznych, napisałem M bądź W, jako wskazówkę, kto z nas mógłby opracować ten temat. U dołu postawiłem datę: 4 grudnia 1974. Zadziwiła mnie ta rzadka u mnie pedanteria, i jakże się teraz przydała. Udało mi się odnaleźć kalendarzyk z tamtego roku. Zajrzałem pod napisaną na kartce datę. Wiele wydarzeń związanych z publikacją Sylwetek i z tamtym czasem wyłoniło się z pamięci.
Otóż ledwie dwa dni wcześniej wróciłem z Zachodu. Podróż trwała od lipca. Przed tygodniem byłem po raz pierwszy w Amsterdamie, w Hadze, w Haarlemie, oglądałem po raz pierwszy tamtejsze Vermeery, Rembrandty, Halsy. Niecały miesiąc wcześniej w Paryżu dostałem pierwsze egzemplarze Sylwetek przywiezione z Warszawy przez Małgorzatę Szpakowską, która właśnie wyjechała na Zachód po raz pierwszy od procesu i więzienia w sprawie „taterników”, oskarżanych o kontakty z „Kulturą” i upowszechnianie nieocenzurowanych polskich książek. 9 listopada wręczyłem Sylwetki Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu, dyrektorowi Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, którego wówczas poznałem. Spytał, czy miałbym jakiegoś wymarzonego recenzenta. Powiedziałem, że byłoby dla nas zaszczytnym wyróżnieniem, gdyby zrobił to Adam Ciołkosz. Tak się też stało (i gdy po kilku latach zjawiłem się w Londynie, mogłem podziękować Adamowi Ciołkoszowi za recenzję: był chory, mówił z wysiłkiem, ale nalegał, bym został dłużej i go wysłuchał; zależało mu, aby opowiedzieć o wadze, jaką przywiązuje do historii polskiej myśli politycznej; czuł, że to były jego ostatnie godziny). 15 listopada 1974 miałem odczyt o Sylwetkach w powstałym niedawno Centre du Dialogue Księży Pallotynów w Paryżu prowadzonym przez niezapomnianego o. Józefa Sadzika.
Przyszło zdumiewająco dużo młodzieży. Zaskoczyło mnie ich zainteresowanie polską myślą polityczną XIX wieku; nie wiedzieli o niej nic, ale przeczuwali, że można w niej znaleźć przesłanie ważne także dla nich, na dziś, na jutro. Do Paryża przyjechałem pod sam koniec października z Włoch, mieszkałem w Maisons-Laffitte w domu „Kultury”. W kalendarzyku odnalazłem literki JK przy dniach na początku listopada. Zamknąłem się wtedy w domku gościnnym w Maisons-Laffitte i na starej maszynie do pisania wystukiwałem szkic o Janie Kucharzewskim — O duchu bezprawia, wydrukowany w „Kulturze” w grudniu 1974 roku pod pseudonimem Kazimierz Opaliński. Po tej podróży, wspaniałej, gdy dane mi było także po raz pierwszy zobaczyć wiele miast włoskich i objechać Sycylię, a w Rzymie, korzystając z biblioteki Nicoli Chiaromontego napisałem dwa teksty do „Twórczości”: o Hannie Arendt i o Izajaszu Berlinie, będące dalszym ciągiem przedstawionych w Sylwetkach poszukiwań patronów pozwalających żyć sensowniej i swobodniej, po tej podróży wróciłem naładowany energią, stąd może projekt cyklu o myślicielach politycznych naszkicowany zaraz po powrocie?
Czyżby jednak pokonała nas smutna oficjalna Warszawa i szarość tamtych dni? Nie mógłbym tak powiedzieć. Gdy przeglądałem kalendarzyk, chcąc przypomnieć sobie kontekst planów snutych w Warszawie 4 grudnia 1974 roku, spotkała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Spostrzegłem, że zakreśliłem następnego dnia, 5 grudnia, imieniny Kryspina. Nie, żadnego Kryspina nigdy nie znałem. Ale to w dzień świętego Kryspina u Szekspira Henryk V wygłasza przed bitwą wspaniałą mowę do żołnierzy, wielką pochwałę wierności sobie, walki o słuszną sprawę, wolności i przyjaźni. A więc aż tak był mi wtedy bliski fragment o „małej, ale szczęsnej garstce braci” („we few, we happy few, we band of brothers”), że obchodziłem dzień świętego Kryspina jako prywatne święto? Cenzura, propaganda, jałowość i kłamliwość oficjalnej doktryny, brak swobody i perspektyw, na pewno był to ciemny horyzont tamtego czasu, ale rodziła się wówczas możliwość obrony i uświetnienia własnej niezależności, stworzenia własnego świata, który trzeba było sobie z pewnym wysiłkiem budować, zmagając się z dokuczliwymi utrudnieniami. Jak jednak ten swobodny świat był potrzebny tym, którzy do niego wędrowali, tym, którzy starali się go dla siebie zbudować!
Jak cudownie się w nim oddychało! Jak, mimo wszystko, potrafiło być w nim barwnie i radośnie, mimo wszystko, mimo drętwej mowy dokoła, mimo oficjalnej szarości, martwoty! Zachowuję wdzięczność dla ludzi, książek, obrazów, pejzaży, dzięki którym świat wydawał się swobodniejszy i rozleglejszy, bliższy, kryjący w sobie wiele zakątków. Po to pisaliśmy Od Mochnackiego do Piłsudskiego, aby swój świat rozszerzyć i uczynić własnym. Po to czytaliśmy polskich autorów XIX wieku, aby oddychać swobodnie i czuć się suwerennie, tu i teraz, gdzie byliśmy, w latach siedemdziesiątych, w Warszawie. Mam nadzieję, że po ćwierćwieczu trochę tego upojenia sensowną swobodą, tego oczarowania różnorodnością świata, tej radości z odzyskanych przodków odnaleźć można na kartach naszej książki. I może przyda się ona innym, którzy w odmiennych warunkach wyruszą w podobną podróż ku własnym źródłom — czeka ona przecież każdego niezależnie myślącego człowieka.
Paryż, wrzesień 1996
Wojciech Karpiński