Wojciech Karpiński 

Rozmowa z Leszkiem Kołakowskim

Rozmowa ukazała się wielokrotnie w wydawnictwach drugiego obiegu, po raz pierwszy w wydaniu: Nie wierzę w zwycięstwo totalitaryzmu... Wywiad z Leszkiem Kołakowskim, Warszawa: Głosy, 1983. Także w „Zeszytach Literackich” 1983 nr 2 i w tomie Leszek Kołakowski, Mądrość prawdziwa, Warszawa, Zeszyty Literackie, 2012

 

WOJCIECH KARPIŃSKI: Ukazała się nakładem „Aneksu” pana książka pod tytułem Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań. Ta książka, która powinna była ukazać się już bardzo dawno i zdaje się częściowo z pana winy ukazała się dopiero teraz, składa się z czterech części: Kłopoty z kulturą, Kłopoty z chrześcijaństwem, Kłopoty z socjalizmem oraz Kłopoty z Polską. Ale to, co interesuje słuchaczy i polskich czytelników, to są także pana kłopoty z Leszkiem Kołakowskim, to znaczy, jak pan dochodził do tego, kim pan jest obecnie — „jak się człowiek staje tym, kim jest” — jak napisał Nietzsche. Czy mógłby pan powiedzieć trochę o pańskich tradycjach rodzinnych: z jakiego domu się pan wywodzi, kim był dla pana pański ojciec, pańscy rodzice i czym była dla pana szkoła przedwojenna?


LESZEK KOŁAKOWSKI: Ojciec mój był urodzony w Sankt Petersburgu, był więc naturalnym biegiem rzeczy całkowicie dwujęzyczny. Był wnukiem powstańca, zesłańca z 1863 roku, został zamordowany przez Niemców na Pawiaku. Moja matka umarła, gdy byłem trzyletnim dzieckiem. Ojciec mój był publicystą, działaczem oświatowym i spółdzielczym, o zdecydowanie lewicowej orientacji i z pewnością bardzo wiele od niego wziąłem. Przynależał do tego typu polskich inteligentów lewicowych, nastawionych internacjonalistycznie, antyklerykalnie — ale nie antyreligijnie, powiedziałbym — z rozległymi zainteresowaniami w zakresie ekonomii politycznej, historii, filozofii, religioznawstwa. 

To nie znaczy, że tylko ten wpływ działał na mnie, kiedy byłem dzieckiem czy chłopcem. Babcia moja, która była osobą ogromnie pobożną, bardzo bolała nad tym, że byłem wychowywany w niereligijnym duchu. Nie byłem w ogóle ochrzczony, co było wielką rzadkością w Polsce przedwojennej i powodowało nawet rozmaite trudności; byłem m.in. wyrzucony ze szkoły z tego powodu; na pierwszej lekcji, kiedy poszedłem do szkoły, nauczycielka pytała po kolei wszystkie dzieci o ich dane personalne, między innymi o religię. I ja zostałem o to zapytany, miałem wtedy, zdaje się, dziewięć lat. Powiedziałem, że jestem bezwyznaniowy. Na co ona wpadła w furię i zaczęła krzyczeć coś w tym rodzaju: „Patrzcie no, wszyscy ludzie na świecie mają swoją religię, nawet Żydzi mają swoją religię, a tu się znalazł taki filozof i mówi, że on jest bezwyznaniowy!”. I rzeczywiście usunięto mnie z tej szkoły po kilku dniach. To tylko anegdotka. 

Niemniej w szkole stykałem się z tym, z czym wszystkie dzieci stykały się przed wojną (a ukończyłem sześć klas przedwojennej szkoły, czyli szkołę powszechną), to znaczy z ogólnym nastawieniem patriotycznym, z dużym naciskiem na znajomość, oczywiście w dostępnych nam granicach, historii polskiej, z kultem Piłsudskiego itd. — z taką standardową edukacją. Jednak muszę powiedzieć, że rzeczywiście byłem przedwcześnie przemądrzały, bo wcześnie zacząłem studiować rozmaite dzieła z zakresu filozofii, psychologii, ekonomii politycznej. Było to w czasie wojny, gdzieś od 1940 roku poczynając. Pamiętam niektóre pierwsze moje lektury filozoficzne — miałem wtedy trzynaście lat: parę dialogów Platona w przekładach Witwickiego, dwutomowe dzieło o wielkich filozofach Rudolfa Euckena, jakiś podręcznik psychologii, którego autora nie pamiętam, a nawet podręcznik psychiatrii; Ekonomia polityczna Karola Gide’a, wszystkie dzieła Zielińskiego o kulturze antycznej i oczywiście masę literatury pięknej, której czytałem niesłychanie dużo, bo miałem to szczęście, że w czasie okupacji nie chodziłem w ogóle do szkoły i wobec tego mogłem o wiele więcej czytać i uczyć się.


W. K.: To znaczy, że pan skończył sześć klas w ogóle?


L. K.: Nie. W czasie okupacji zdawałem egzaminy w ramach tajnego nauczania jako eksternista, z klasy do klasy. Ale nie chodziłem na żadne komplety ani do szkoły; szkół normalnych nie było przecież. Uczyłem się sam, okazjonalnie pobierając korepetycje, zwłaszcza z języków. Z ostatniego roku okupacji wspominam sobie z dużą wdzięcznością profesora Ziemeckiego, fizyka, który przypadkowo ukrywał się w tej samej miejscowości, gdzie ja mieszkałem, i któremu moja ciotka lekarka pomogła ukrywać się; on właśnie przez czas dłuższy mnie i mojemu bratu ciotecznemu dawał lekcje z matematyki i fizyki. A był to genialny pedagog; od niego też bardzo dużo się wtedy nauczyłem. Gdy mieszkałem w Warszawie w 1943 roku, czytałem poezje francuskie i niemieckie z pomocą Wandy Błeszyńskiej, matki Stanisława i Wacława Gajewskich.


W. K.: A jakie książki z literatury pięknej były wtedy dla pana ważne?


L. K.: Trudno by mi było to zrekonstruować. W ostatnim okresie wojny, oprócz oczywiście polskiej literatury romantycznej, którą wtedy jako młody człowiek rzeczywiście, mogę powiedzieć, bardzo dobrze i w dużych rozmiarach sobie przyswoiłem, no i oprócz standardowego zestawu klasyków polskiego powieściopisarstwa, pamiętam, że także przeczytałem Ferdydurke, która pewne wrażenie na mnie zrobiła, chociaż wątpię, żebym ją dobrze wówczas zrozumiał. Pamiętam także, że czytałem z ogromnym ukontentowaniem Prousta. Rozmaite i przypadkowe lektury czasami robiły na mnie wrażenie. Na przykład, pamiętam, czytałem z dużym zainteresowaniem liczne dzieła Maeterlincka. 


W. K.: Czy pisał pan wiersze?


L. K.: Tak, oczywiście, no — jak każdy. Masę. Dramaty także. 


W. K.: Powieści?


L. K.: Owszem, raz napisałem, ale nie ukończyłem. Tak jak wszyscy.

Kiedy mieszkałem w Warszawie w 1943 roku, chodziłem do takiej półlegalnej biblioteki na Wareckiej. To była biblioteka Instytutu Spółdzielczego, która jakoś przetrwała i była na wpół otwarta; mój ojciec miał tam kontakty, dzięki którym mogłem tam chodzić. Tam między innymi po raz pierwszy czytałem teksty Marksa. Niewiele, oczywiście: Manifest komunistyczny i coś tam jeszcze. Pamiętam, czytałem książki socjologiczne: Limanowskiego, Bystronia. Także bardzo mnie interesowała — dużo tego może nie było, ale to co istniało w polskich przekładach z ogromnym zainteresowaniem czytałem — religijna literatura Indii. Pamiętam jeszcze te teksty w polskich przekładach: Upaniszady, Dhammapadam i inne. Bardzo dużo czasu poświęciłem studiowaniu Nowego Testamentu. Próbowałem właśnie na Nowym Testamencie uczyć się greki. 


W. K.: A pisma konspiracyjne — czy dochodziły wówczas do pana?


L. K.: O, naturalnie, zwłaszcza kiedy mieszkałem w Warszawie, ale także w innych miejscowościach. Dużo ich wychodziło w Warszawie, a ja cały czas byłem w środowisku, gdzie ta literatura konspiracyjna była obecna; nieraz roznosiłem te pisma. To były pisma takie jak „Biuletyn Informacyjny”, ale okazjonalnie także bardziej publicystyczne. Nazwy mi już wyleciały z pamięci, ale pamiętam pisma PPS-owskie, a także PPR-owskie.

Żyłem w środowisku, gdzie cały czas konspiracja się odbywała. Mieszkając w Warszawie — a mieszkałem w kilku mieszkaniach — cały czas mieszkałem z Żydami, którzy się ukrywali; byłem w środowisku ludzi, którzy zajmowali się ratowaniem Żydów, dzieci żydowskich z getta; niektóre z tych mieszkań to były po prostu meliny konspiracyjne. 

Jako młody chłopiec nie brałem aktywnego udziału w konspiracji, ale ocierałem się o nią cały czas i ojciec mój był oczywiście czynnie zaangażowany w walkę konspiracyjną.


W. K.: Przejdźmy do roku 1945. Czy mógłby pan opowiedzieć, jakie były wówczas pana poglądy i dlaczego zbliżył się pan do PPR oraz jakie lektury i jacy ludzie ukształtowali wówczas pana widzenie świata? 


L. K.: Myślę, że pod tym względem dzieliłem zarówno przesądy, jak też nadzieje i złudzenia wielu młodych ludzi z inteligenckich domów, którzy weszli do ruchu komunistycznego. Mam na myśli ludzi wychowanych, najogólniej mówiąc, w tradycji lewicowej, niekoniecznie komunistycznej.

Komunizm przedstawiał mi się jako kontynuacja tej tradycji; zarazem dużą rolę odgrywała wyraźna niechęć do pewnej części polskiej tradycji kulturalnej, to znaczy do kołtuństwa polskiego, bigoterii, klerykalizmu. Komunizm — to było jak gdyby prowokacyjne wyzwanie wobec tej całej tradycji, której bardzo nie lubiłem, i ta odraza, jak myślę, odgrywała dużą rolę w moim przypadku. A były to rzeczy nie tylko z książek mi znane, ale niejednokrotnie w przykry sposób zauważane lub doświadczane, również w czasie okupacji hitlerowskiej. Dużą rolę odegrało także ogólne — chociaż nie bez restrykcji — nastawienie racjonalistyczne; wiara w to, że należy historyczne procesy obserwować tak, jak właśnie marksizm to poleca — w sposób niesentymentalny, niefantazjujący, ale uwzględniając całą ich realną brutalność. Z drugiej strony przekonanie, że komunizm, mianowicie w sowieckim wydaniu, okazał się najbardziej efektywną siłą w walce z faszyzmem, i wszelkiego rodzaju millenarystyczne iluzje, które wówczas dzieliłem.


W. K.: Poprzez jakie książki zbliżył się pan do ideologii komunistycznej? Kiedy pan przeczytał Marksa, Lenina, Stalina?


L. K.: Myślę, że w momencie, kiedy wstępowałem do PPR, gdzieś pod koniec 1945 roku, mój zasób lektur był niewielki. Coś tam czytałem, jakieś teksty Marksa, Kautsky’ego, może Stalina, ale nie mam w tej chwili w pamięci dokładnie, co mianowicie miałem za sobą, i może to nie jest takie ważne, bo nie te lektury chyba spowodowały ten akces w moim przypadku, a raczej ogólne nastawienie, jak powiadam, bardzo niechętne tej tradycji kulturalnej polskiej, o której wspomniałem i której komunizm, jak sobie wyobrażałem, był jaskrawym zaprzeczeniem. 


W. K.: Czy mógłby pan powiedzieć, dlaczego właśnie do PPR, a nie do PPS wtedy pan się zbliżył?


L. K.: Szczerze mówiąc, wydawało mi się to oczywiste, chociaż nie umiem zrekonstruować dobrze, dlaczego tak było, ani tej oczywistości uzasadnić. Ale wierzyłem w to, że jest potrzebna jakaś gruntowna i radykalna przemiana społeczna, jakieś zupełnie nowe fundamenty, których nie da się stworzyć w oparciu o dawną reformistyczną tradycję. 

Muszę jednak powiedzieć, że od początku mojego wstąpienia do partii — prawie od początku — miałem kłopoty. Nie żebym uchodził za politycznie niepewnego. Przeciwnie, raczej mnie krytykowano pod względem politycznym jako tak zwanego sekciarza, to znaczy kogoś, kto bardzo nie lubi — zresztą nie byłem w tym odosobniony, dzieliłem to z wieloma moimi kolegami — tej fałszywej patriotycznej frazeologii, którą PPR się wówczas posługiwała; kto by wolał, żeby partyjna ideologia była wypowiadana otwarcie, jawnie, jako ideologia komunistyczna, a nie półpatriotyczna, narodowa, zakłamana. 

Oczywiście ani ja, ani moi koledzy wówczas nie mieliśmy żadnych złudzeń co do wartości tej frazeologii. Nikt z nas nie wierzył w to, że partia na serio bierze swoje demokratyczne slogany. I pod tym względem mieliśmy oczywiście rację. Nikt z nas nie brał na serio całej otoczki frazeologicznej patriotyczno-demokratycznej i raczej niecierpliwiliśmy się tym, że zbyt długo się tym kłamstwem posługujemy.

Z drugiej strony jednakże byłem bardzo wcześnie krytykowany za rozmaite rewizjonistyczne swoje dewiacje. Pamiętam, że razem z dwoma kolegami z partii — a byłem aktywnym członkiem i działaczem PPR, ogromnie zaangażowanym w rozmaitego rodzaju działania — więc razem z dwoma kolegami (jednym z nich był Ryś Herczyński, obecnie siedzący w więzieniu; drugim był Janek Jarosławski, w tej chwili na emigracji w Niemczech) zostaliśmy oskarżeni o to, że wyśmiewaliśmy się z referatów Żdanowa na temat muzyki, literatury i filozofii; było to, jak pamiętam, w 1946 roku. Rzeczywiście była to prawda. Może nie byliśmy specjalnie mądrzy, jednak te rzeczy były tak piorunująco idiotyczne i prymitywne, że były dla nas nie do przyjęcia. Tak więc, pamiętam, od 1946 roku poczynając, odbywały się okazjonalnie zebrania partyjne poświęcone analizie moich rozmaitych ideologicznych dewiacji, w tę lub inną stronę idących.


W. K.: Z kim miał pan wówczas kontakt w partii? Jacy ludzie z partii byli dla pana wtedy ważni?


L. K.: Byłem w Łodzi, studiowałem na łódzkim uniwersytecie od końca 1945 roku; chodziłem czasami na zebrania prowadzone przez Stefana Żółkiewskiego w „Kuźnicy” (nawet pisywałem jakieś artykuliki do „Kuźnicy”; pamiętam, że napisałem o Anty-Dühringu Engelsa, gdy tylko ta książka się ukazała; o Kropotkinie coś pisałem, o jakiejś książce Garaudy’ego — takie rozmaite recenzje bądź artykuły drobne). Był więc Żółkiewski, który odgrywał dość dużą rolę w środowisku młodzieży akademickiej lewicowej, a zwłaszcza PPR-owskiej, wówczas nielicznej. Zjawiał się tam przy różnych okazjach Władysław Bieńkowski — to byli ci partyjni inteligenci, którzy umieli do nas mówić w sposób przekonujący.

Miałem też oczywiście kontakt z ludźmi z aparatu partyjnego. Sekretarzem Komitetu Łódzkiego był wtedy Ignacy Loga-Sowiński, drugim sekretarzem był Janek Grudziński, ojciec Ireny. Na zebraniach naszej komórki akademickiej w Łodzi zjawiał się także czasami towarzysz Moczar.


W. K.: A kim byli intelektualiści komunistyczni, z którymi miał pan kontakt później? Kto był dla pana ważnym nauczycielem, czy ja wiem — przewodnikiem?


L. K.: Z komunistów lub marksistów nikt. Nie mógłbym wymienić ani jednego nazwiska. Kroński był człowiekiem, z którym kontakt był dla mnie ważny, ale Kroński był marksistą w bardzo osobliwym sensie i bardzo odległym od standardów, które wówczas obowiązywały. Przez wiele lat nie chciano go przyjąć do partii z uwagi na jego dziwactwa światopoglądowe. 

Tak, wieloletni kontakt z Krońskim — a poznałem go w 1949 roku, gdy tylko przyjechał z Paryża — był dla mnie ważny. To była taka powikłana heglizująca teoria, która miała usprawiedliwić ten socjalizm takim, jakim był, w imię rozmaitych chytrości wielkiego historycznego rozumu. Ale to nie miało nic wspólnego z tak zwanym materializmem dialektycznym. Muszę wspomnieć o epizodzie, który był ważny w tych pierwszych latach, mianowicie o podróży swojej kilkumiesięcznej do Moskwy razem z grupą kolegów.

W 1950 roku kilkuosobowa grupa została wysłana przez Komitet Centralny PZPR do Moskwy na rodzaj przeszkolenia w mekce prawdziwej doktryny. Mieliśmy tam u źródła samego zaczerpnąć mądrości marksistowskiej. Był tam m.in. właśnie Tadeusz Kroński, Janek Jarosławski, o którym wspomniałem, Nina Assorodobraj, Emil Adler, mój przyjaciel miły, obecnie także emigrant w Niemczech, germanista, specjalista od Herdera, w Getyndze mieszka. I kilka innych osób; w sumie nas było chyba siedmioro czy ośmioro. Tam przez kilka miesięcy słuchaliśmy sześć albo osiem godzin dziennie rozmaitych wykładów specjalnie dla nas przygotowywanych, przez wszystkie swietiła — luminarzy sowieckiej nauki — na tematy ideologiczne, tzn. materializm dialektyczny, materializm historyczny, historia WKP(b), a także prawo sowieckie i rozmaite inne ważne ideologicznie tematy. Tadzio Kroński był tam potwornie przerażony i nieszczęśliwy — on w ogóle nie umiał po rosyjsku, nigdy się nie potrafił nauczyć, mówił, że on nie jest w stanie po prostu czytać tych krzesełek; „krzesełka” — to znaczy rosyjski alfabet; nie umiał tego opanować, nienawidził Rosji w ogóle, nazywał ich „Persami”, robiąc analogię do Greków i Persów, tak jak ja nigdy nie nienawidziłem, bo ja nigdy nie miałem nienawiści do Rosji jako takiej. Wręcz przeciwnie, miałem pewną sympatię do rosyjskiej kultury, do rosyjskiego języka, którego nie znam bardzo dobrze, ale jednak znam na tyle, że mogę bez trudności czytać i rozmawiać. 

Otóż tam mieliśmy ogromną ilość rozmaitych wykładów, seminariów, dyskusji specjalnie dla nas przygotowanych jako dla tej kadry, która miała po powrocie do Polski zorganizować specjalny instytut kadr partyjnych, by w przyszłości zastąpić burżuazyjną kadrę profesorską. Było to dość interesujące, ale ponure przeżycie. Nie można było ukryć tego, że ci wszyscy luminarze sowieckiej nauki, którzy tam wykładali — to były po prostu ciemne bawoły, ludzie o nieprawdopodobnie niskim poziomie umysłowym, którzy nie potrafili wymówić żadnego słowa ani żadnego nazwiska w obcym języku. Po prostu bałwany kompletne. Tego myśmy, przy najlepszej woli ideologicznej, nie mogli nie zauważyć. Pamiętam, że przed wykładami, które oni tam mieli do nas wygłaszać, a których treści nie znaliśmy, ale wiedzieliśmy z góry doskonale, co oni tam powiedzą — myśmy uzgadniali między sobą, jakie mianowicie pytania mamy im zadawać, żeby potrafili je zrozumieć. 

To było żałosne, groteskowe widowisko. Wprawdzie myśmy to sobie na różny sposób tłumaczyli: że ta destrukcja kulturalna, której niepodobna było nie dostrzec, jakoś jest historycznie uzasadniona, historycznie konieczna; że to jest godny pożałowania, ale jednak nieuchronny skutek tej wielkiej batalii dziejowej, która się toczy o nowe społeczeństwo; jednak zostawiało to w nas dość, powiedziałbym, dwuznaczny osad. Z tym że ci z nas, którzy jako tako, tak jak ja, chociaż nie świetnie, ale jednak mogli się porozumiewać i czytać po rosyjsku, byli przez cały czas cynicznie do całej tej sprawy nastawieni, ale jeszcze jakoś mniej to odczuwali. Natomiast Kroński — który po rosyjsku właściwie zupełnie nie umiał i który był, jak by to powiedzieć, smutnym błaznem — żył w stanie kompletnego terroru i nieszczęścia, mimo to nadal jednak tłumacząc sobie i nam, że jakieś wysokie historyczne konieczności w tym działają. 

To było, jak powiadam, w 1950 roku, a więc w latach stalinowskich. Wtedy właśnie, jak byliśmy w Moskwie, zaczęła się wojna koreańska i rozmaite inne rzeczy się zdarzyły. Byliśmy członkami partii i nadal usiłowaliśmy to sobie tłumaczyć rozmaitymi fałszywymi racjami; w sumie jednak był to dość istotny moment, w którym, powiedziałbym, coś się w naszej umysłowości stało. Chodziliśmy do teatrów w Moskwie i w Leningradzie, oglądaliśmy galerie sztuki, opery itd. Nie mogliśmy ukryć przed sobą, że nastąpiła jakaś potworna destrukcja kulturalna tego kraju, którego kulturę, oczywiście dość powierzchownie, ale jednak w jakimś stopniu znaliśmy. Mimo wszystko usiłowaliśmy to sobie, jak powiadam, wyjaśniać.

Rezultat był taki, że kiedy Stalin umarł i kiedy zaczęła się — a to dość szybko nastąpiło — pewnego rodzaju („odwilż” nie jest dobrym słowem i może głupim) akcja powolnego odwrotu od tego kultu — a w końcu ten kult to było coś tak groteskowego i absurdalnego, że nikt z nas tego na serio nie mógł brać, to były rzeczy tak śmieszne, że w tym sensie oczywiście myśmy nigdy nie przyjmowali stalinizmu — to myśmy to przywitali z ulgą i z pewną nadzieją, że jakaś reforma komunizmu z tego się wyłoni. A przecież odwrót od kultu Stalina zaczął się już latem 1953 roku, wkrótce po tym, jak Beria został zlikwidowany, i chociaż powolny, ten proces był przecież widoczny i w sowieckiej prasie, i w partyjnych oświadczeniach. Dla nas to było bardzo dobrze wróżącą zapowiedzią, że socjalistyczna ideologia pozbędzie się tych wszystkich absurdów, które myśmy przyjmowali bez entuzjazmu bynajmniej, ale jako rodzaj nieuchronności historycznej czy też koniecznego okłamywania mas.

Nie należy zapominać o tym, że to jest stała i charakterystyczna cecha komunistycznej mentalności: komuniści uważają się za ludzi szczególnie wtajemniczonych, mających dostęp do jakichś osobnych, niezwykłych źródeł mądrości, których masom powierzać nie można; mają doskonale wykształconą świadomość, że to, co się mówi tak zwanym „masom”, to nie jest prawda, ale jednak z konieczności trzeba tak głosić, ponieważ wyższe racje dziejowe za tym przemawiają. Ten groteskowy elitaryzm jest po prostu permanentną cechą mentalności komunistycznej i myśmy to także dzielili. To znaczy: myśmy nie wierzyli przecież naprawdę w te brednie stalinowskiej propagandy. Nikt z nas nigdy, o ile pamiętam, nie wierzył, że Bucharin był japońskim szpiegiem, a Trocki szpiegiem najpierw hitlerowskim, potem anglo-francuskim, potem znowu hitlerowskim. Oczywiście w to nie mogliśmy wierzyć; aczkolwiek byliśmy naiwni, to jednak nie do tego stopnia. Mimo to uważaliśmy, że jakieś tam racje w głoszeniu tych bzdur działają.

Podobnie jeśli chodzi o polską tradycję komunistyczną i polski komunizm: myśmy wiedzieli bardzo mało, to prawda, o historii polskiego komunizmu, historii Komunistycznej Partii Polski. Ludzie, których znaliśmy — a znaliśmy ich wielu — z przedwojennych komunistów, nie chcieli na te tematy z nami rozmawiać. Zaczęli rozmawiać dopiero mniej więcej w 1954 czy 1955 roku; dopiero wtedy zaczęli nam mówić trochę o tym, co się naprawdę działo. Przedtem nasza wiedza na ten temat była bardzo mglista i uboga. Mimo to też nie wierzyliśmy w to, że przywódcy KPP byli agentami „dwójki” czy coś w tym rodzaju, ale wierzyliśmy, że byli jakimiś tam odchyleńcami, których z dobrych powodów politycznych należało zniszczyć itd.

Dopiero, jak powiadam, w 1954 czy 1955 roku ci starzy komuniści, których znaliśmy, zaczęli opowiadać nam historie, których do tej pory byliśmy nieświadomi: na temat likwidacji KPP, łagrów sowieckich itd. Ta wiedza stopniowo narastała. Jak pamiętam, dopiero w 1955 roku Tadzio Kroński, a był on bliskim moim przyjacielem, z którym w przerażeniu, razem z Pawełkiem Beylinem, uciekaliśmy z tej szkoły partyjnej, z tego partyjnego instytutu na kawę, tu czy ówdzie, niedaleko ulicy Chopina, żeby troszeczkę odetchnąć po tych potwornościach, i z którym mówiliśmy bardzo szczerze — przecież Tadzio nie ukrywał swojej nienawiści do sowietyzmu, chociaż go w jakiś dziwny swój historiozoficzny sposób usprawiedliwiał — Tadzio Kroński dopiero w 1955 roku powiedział mi (bo się bał do tej pory po prostu), że on ma Orwella 1984 — przywiózł go z Paryża. Do tej chwili bał się nawet najbliższym ludziom tę książkę pożyczyć. Dopiero w 1955 roku mi tę książkę pożyczył i ja ją wtedy przeczytałem. W tymże roku przeczytałem Koestlera i rozmaite inne książki, Silone itd.

Mogę powiedzieć, że w 1955 roku, po niezliczonej ilości rozmaitych dyskusji, które mieliśmy w gronie kolegów, tak samo jak ja członków partii, mniej więcej z podobną ideologiczną orientacją, nikt z nas nie mógł się już nazwać komunistą w żadnym rozpoznawalnym sensie. Wtedy może nie wiedzieliśmy jeszcze bardzo dużo, ale wystarczająco dużo, żeby już złudzeń się pozbyć. Niemniej ani w 1955 roku, ani później myśmy, poza niektórymi wyjątkami, nie występowali z partii, uważając, że jednak partia jest jedynym forum, na którym można się jakoś politycznie wypowiadać w sposób mniej czy bardziej skuteczny, i że nie należy tej możliwości tracić. 

Kiedy Światło przemawiał [w Radio Wolna Europa], nie mieliśmy już specjalnych złudzeń i takie czy inne szczegóły nie mogły wybitnie wpłynąć na naszą orientację. Jak powiadam, w tych właśnie latach czytaliśmy Orwella, czytaliśmy Koestlera, czytaliśmy Camusa — rozmaite tego rodzaju książki, które rozważały te sprawy, jak by to powiedzieć — od wewnątrz. To była bardzo duża różnica. Dlatego że, wie pan, jest to, a raczej była — wątpię, czy to ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie — ale wtedy była to cecha komunistycznej mentalności, że informacje czy oceny pochodzące od wrogów nie robiły wrażenia.

W końcu zdarzało nam się również wcześniej słuchać Wolnej Europy czy czytać jakieś tak zwane wrogie publikacje — mieliśmy troszeczkę więcej tych możliwości niż inni — ale to nie robiło wrażenia, bo się zakładało po prostu, że to pochodzi od wroga, a wróg z definicji nie może mieć racji. Natomiast rzeczy pochodzące od ludzi, którzy bądź byli w tym ruchu komunistycznym, bądź przynajmniej na jakiejś lewicy, która rozumiała ten ruch lepiej i która umiała mówić żargonem tego ruchu czy pojmowała dobrze ten żargon — to było coś innego i to docierało do nas. Dlatego — chociaż nie chcę tu przeceniać naszej mądrości ówczesnej i być może nie jestem w stanie już tej sytuacji dokładnie odtworzyć — mam wrażenie, że wtedy mieliśmy świadomość, że trzeba mówić do tej partii językiem, do którego ona jest przyzwyczajona, i mówić, by tak rzec, od wewnątrz, ponieważ mówienie od zewnątrz jest nieskuteczne. 

Oczywiście, przyznaję, to nie było tylko to. Było również jeszcze jakieś przekonanie — czy resztki przekonania — że można jeszcze z tego ruchu coś uratować, że ruch może się odrodzić, że może wyzbyć się stalinowskiej zbrodniczej przeszłości, odzyskać swoje standardy intelektualne, odzyskać moralne wartości itd. — cały ten zespół, który się określało mianem rewizjonizmu w poststalinowskich latach. Nie jestem w stanie powiedzieć, jaki był udział rzeczywistych nadziei, a jaki był udział celowej mimikry. Było i jedno, i drugie, ale dokładnie tego oddzielić nie potrafię. W każdym razie powiedziałbym, że ludzie tacy jak ja sam czy też moi przyjaciele, powiedzmy Woroszylski czy inni mniej więcej tej samej formacji — myśmy już w 1955 roku nie uważali się za komunistów w żadnym znaczeniu, które mogłoby być uznane przez rządzącą partię. Niemniej myśmy uważali, że należy w tej partii pozostać, i rzeczywiście pozostaliśmy w tej partii przez czas dłuższy, chociaż próbując, mniej czy bardziej skutecznie — raczej mało skutecznie — jakoś w niej działać i do niej się odwoływać. 

Fakt, że odwoływaliśmy się do stereotypów, które w tej partii funkcjonowały, mógł mieć jakieś znaczenie, tzn. głos nasz był w jakimś stopniu słyszalny, jak nie był słyszalny w tym aparacie głos ludzi całkowicie na zewnątrz stojących. A to jest ważne nie teoretycznie, ale praktycznie, w tym mianowicie znaczeniu, że w tego typu totalitarnej strukturze aparat rządzący może nie liczyć się specjalnie z niezadowoleniem ludności, dopóki sam jest mocno w siodle osadzony i pozbawiony wątpliwości. Otóż krytyki tej partii pochodzące całkowicie z zewnątrz nie wywierają wrażenia na tym aparacie, podczas gdy krytyka wewnętrzna wtedy — oczywiście nie dzisiaj, dzisiaj ta ideologia jest przecież groteskowa i nieżywa, ale wtedy jeszcze miała pewne znaczenie, to znaczy aparat jakoś był związany z tą ideologią, jakoś w nią wierzył — mogła pewną rolę odgrywać. Bynajmniej nie przeceniam jej znaczenia, społeczne procesy, które się wtedy odbywały, i nienawiść do całego tego ustroju, żyjąca w społeczeństwie, odegrały decydującą rolę. Niemniej myślę, że jakaś cząstka naszej krytyki nie pozostała bez śladu, że w drobnym stopniu przyczyniliśmy się do rozkładu tego systemu przez rozkładanie jego ideologii w warunkach, kiedy aparat rządzący był jeszcze czuły na krytykę ideologiczną. 


W. K.: Pan był właśnie człowiekiem, który stwarzał język, jakim można było krytykować ówczesną ideologię i ówczesny system. I pańskie artykuły w „Nowej Kulturze” o tym, czym jest odpowiedzialność, czym jest determinizm, jak i pańskie prace naukowe o Spinozie, gdzie mówiło się o jednostce i jej roli — były czymś niezwykle ważnym w przygotowaniu Października i później w przetworzeniu Października. Czy mógłby pan coś więcej powiedzieć o tym, czym był dla pana i pańskich przyjaciół Październik i jakie wówczas były pańskie kontakty z ludźmi będącymi u władzy; mam przede wszystkim na myśli to, czy miał pan jakieś kontakty z Władysławem Gomułką, który w samym Październiku stał się tego Października symbolem, a później ideę Października rozmienił na drobne? 


L. K.: Z Gomułką osobiście żadnych kontaktów nie miałem, rozmawiałem z nim tylko jeden raz w życiu — to było w listopadzie, a może w grudniu 1957 roku, już ponad rok po Październiku. Przed Październikiem nigdy z nim nie rozmawiałem i, prawdę mówiąc, mogę sobie poczytać za chlubę, że nie miałem złudzeń na temat Października. To znaczy: ilekolwiek mogłem mieć złudzeń wcześniej na temat komunizmu, mogę o sobie powiedzieć bez obłudy, że nie dzieliłem fantazji narodowych związanych z październikowym przewrotem. 

Tak się przypadkiem złożyło, że w ciągu kilku tygodni poprzedzających to plenum październikowe i dojście do władzy Gomułki byłem w Paryżu. Dopiero z gazet francuskich dowiadywałem się o dramatycznych wydarzeniach w Polsce (mówię o paru ostatnich tygodniach poprzedzających te wydarzenia). Byłem tam z kilkoma kolegami, między innymi z Pawełkiem Beylinem, z Bronkiem Baczko i z innymi. Otóż w jednej sprawie nie miałem w każdym razie żadnych iluzji: co do tego, że Gomułka okaże się liberałem albo że zaprowadzi demokratyczny ustrój w Polsce. Niemniej, oczywiście, w warunkach, w których byliśmy, popierałem, tak jak i wszyscy inni, te zmiany. Ale być może fakt, że właśnie w ciągu tych paru ostatnich tygodni nie byłem w Polsce, jakoś na to wpłynął, że nie miałem udziału w powszechnym entuzjazmie iluzorycznym, który owładnął Polską. 

Znałem oczywiście pewnych ludzi z aparatu władzy, z tak zwanej grupy puławskiej, którzy ostatecznie odegrali dużą rolę w dojściu Gomułki do władzy i w przemianach w 1956 roku. Znałem ich, znam nadal, z niektórymi z nich jestem w dobrych stosunkach. 

Z Gomułką rozmawiałem, jak powiadam, raz jeden tylko, w KC, gdzieś w grudniu czy w listopadzie 1957 roku. Rozmowa odbyła się właściwie ani z mojej inicjatywy specjalnie, ani z Gomułki inicjatywy; zaaranżował ją Stefan Staszewski, mój dobry znajomy, który w tym momencie już nie był sekretarzem Komitetu Warszawskiego, tylko szefem PAP-u. Była to interesująca rozmowa; żadnych nie było tam sensacyjnych informacji oczywiście, niemniej zorientowałem się dość dobrze, ku czemu rozwój zmierza, ponieważ Gomułka w gruncie rzeczy w sposób dość otwarty mówił, na co się zanosi. Powiedział mi on mniej więcej na przykład taką rzecz: „Cóż wy sobie myślicie, że my nie wiemy, co się u was dzieje, co o mnie mówili wy tam, wszyscy intelektualiści, profesorowie, pisarze? Ja wiem dobrze, co oni o mnie mówili, jak ja siedziałem”. Na co ja mu powiedziałem: „To jest prawda, ale przecież wasi najbliżsi współpracownicy w Politbiurze mówili jeszcze gorsze rzeczy, jak wyście siedzieli, i oni w końcu byli w aparacie, a nie my”. On powiedział: „Tak, to prawda, ale teraz oni słuchają i robią, co trzeba”. A potem powiedział coś takiego: „A wy sobie myślicie, że jak my pozwalamy na to wszystko, co się teraz dzieje w Polsce — to był koniec 1957 roku, kiedy były jeszcze pewne marginesy rozmaitych swobód — to dlatego, że nam się to podoba? Nie — mówi — po prostu jeszcze nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego zlikwidować. Ale my będziemy stopniowo to wszystko likwidować i zobaczycie, że nam się to uda”. A o dziennikarzach powiedział wtedy: „A co do dziennikarzy, to ja wiem dobrze, co to są za ludzie. My się nie możemy bez nich obejść, oni są nam potrzebni, ale my chcemy, żeby oni pisali to, co my chcemy, żeby pisali, i zobaczycie, że będą pisali to, co my chcemy”. 

Miał zupełną rację, oczywiście. „A jak nie, to będziemy ich wyrzucać i już”.

Tak że nie pozostawiało to żadnych złudzeń co do przyszłości, co do kursu, który oni zamierzali podjąć. Były w tej rozmowie pewne absurdalne momenty. On na przykład powiedział: „A wyście pisali, że my mamy zerwać stosunki gospodarcze ze Związkiem Radzieckim”. Ja mówię: „Nic podobnego nie pisałem, przecież to jest nonsens; gdzieście to widzieli?”. „No, może nie tymi dokładnie słowy — powiedział — ale właściwie tak żeście pisali. Pisaliście, że Polacy są głupi, nie potrafią się sami rządzić, trzeba, żeby nimi Amerykanie rządzili”. Ja mówię: „To absurdy”. On: „No, może niedokładnie tak, ale o to chodziło”.

Widać było, że to jest człowiek niesłychanie ciasnego umysłu, niesłychanie prymitywny, bardzo mało rozumiejący poza samą sprawą władzy i techniki władzy. Powiedział mi m.in. taką rzecz: „No, my wiemy, co się tam mówi teraz u was. Ja wam nie muszę opowiadać, że my mamy aparat do tego i my wiemy, co się tam dzieje”. Na co ja mu powiedziałem: „Tak, ja wiem dobrze, że wy wiecie, sam ciągle dostaję listy zagraniczne odpieczętowane przez cenzurę”. A on mówi: „Tak, a dlaczego nie? A gdzie jest powiedziane, że nie mamy tego robić?”. Ja mówię: „No, jak to? W konstytucji jest powiedziane”. Na to on machnął ręką: „A tam, konstytucja. Wszędzie jest tak napisane, a wszyscy to robią”. 

W tym stylu była rozmowa. Jasne, że to był człowiek ogromnie prymitywny i niemądry, niemniej powiedziałbym, że tkwiły w nim jeszcze jakieś tam resztki starej komunistycznej świadomości. To znaczy — nie był to człowiek (na jego korzyść można tak powiedzieć), któremu zależało na własnym dobrobycie. Nie był chciwy na bogactwa czy luksus. Przeciwnie, miał ascetyczny styl, przechował resztki komunistycznej abnegacji przedwojennej, jakieś elementy ideologiczne, chociaż muszę powiedzieć, że wrażenie, jakie miałem z tej rozmowy, było takie, że on uważa, że właściwie wszyscy ludzie to jest bydło i świnie, ale w szczególności komuniści. I na tym opierał swoją technikę władzy.


W. K.: Czy mógłby pan po tak wyrazistych słowach powiedzieć, co pan sądzi ogólnie o roli Gomułki w historii Polski; o tych czternastu latach jego rządów? 


L. K.: Nie mam na ten temat niczego sensacyjnego do powiedzenia poza tym, co wszyscy chyba wiedzą. Był to człowiek w tym znaczeniu opatrznościowy, że jego obecność zapobiegła rozpadowi struktur politycznych w Polsce w 1956 roku, a tym samym sowieckiej inwazji — co do tego chyba nie ma wątpliwości. Był to po prostu historyczny przypadek; mogli go przecież zamordować. Nie zamordowali. Dlaczego? — są na ten temat rozmaite hipotezy, których nie będę roztrząsał, bo nie mam w tej sprawie własnego zdania ani dokumentacji przekonującej. Dokumenty dotyczące tej kwestii nie są wiarygodne. 

Jednak w sumie jego obecność była niesłychanie ważna; bez niego w 1956 roku — jako że nie było nikogo innego, kto mógłby zapewnić w Polsce pewien rodzaj spoistości czy nadziei — doszłoby zapewne do dezintegracji aparatu władzy, która była już daleko posunięta, a tym samym do sowieckiej inwazji. W tym sensie, niezależnie od jego charakterologicznych cech, jego prymitywizmu, małostkowości i nieuctwa — jest to człowiek, który odegrał historyczną rolę w powojennych dziejach.

Był on przedmiotem przetargu w 1956 roku między tak zwaną grupą puławską z jednej strony i natolińską z drugiej. W pierwszej fazie po dojściu jego do władzy grupa puławska, wydawało się, zyskała przewagę. Prawdą jest jednak, że Gomułka nigdy nie był naprawdę ich człowiekiem czy narzędziem. Ale nie był także narzędziem grupy natolińskiej — to mu trzeba przyznać. Miał wtedy pozycję, na skutek zbiegu dziwnych okoliczności, tak silną, że mógł nie identyfikować się z żadną frakcją. Ostatecznie całą grupę puławską, jednego po drugim, likwidował stopniowo, dość skutecznie i bez większych zakłóceń. 

Było to głupie, choć zrozumiałe — być może nie mogło być inaczej — że myśmy przez cały ten okres zaburzeń i wstrząsów wyraźnie popierali jedną frakcję partyjną przeciwko drugiej. Rychło wyszło na jaw, że ta partyjna frakcja, którą popieraliśmy, nie była żadną zorganizowaną siłą, że nie mieli oni ani odwagi, ani siły, ani charakteru nawet na tyle, żeby jakąkolwiek wewnętrzną solidarność zachować; że było tam tyle tchórzostwa, niepewności i głupoty, że popierać ich nie było warto. Przekonywaliśmy się raz za razem, że ktokolwiek z tej grupy był wykopany, cała reszta natychmiast zbiegała się, żeby mu jeszcze dołożyć, i tłumaczyła nam, że to jest taktycznie mądre, bo „jemu i tak nie pomożemy, ale za to my się umocnimy na swoich pozycjach”, tymczasem czekali już w swojej kolejce do likwidacji. Słowem, cała ta grupa puławska to była formacja, która nie tylko przegrała — bo to jeszcze samo przez się mogło być po prostu wynikiem historycznej niemożności — ale zawiodła wszystkie nadzieje także w sensie braku charakteru, idei i moralnej siły. 

Dzięki temu m.in. zobaczyliśmy w końcu, że jest rzeczą absurdalną w politycznych akcjach wiązać się z taką czy inną frakcją rządzącej partii. Zawsze są rozmaite frakcje czy kliki walczące o władzę, one mają zawsze swoje interesy, swoje klikowe sprawy, które nie mają nic wspólnego z tym, o co nam chodzi; chociaż więc jest dopuszczalne i możliwe popierać poszczególne projekty czy pojedyncze akcje, nigdy nie możemy się identyfikować z żadną frakcją ani popierać w całości jakiejkolwiek grupy wewnątrzpartyjnej przeciwko innej; to nas zawsze prowadzi do zguby. To była ważna nauka z 1956 roku, która została później zastosowana w całym ruchu opozycji polskiej.


W. K.: Co pan uważa za główną lekcję Października? Czy można było coś innego zrobić w Październiku, czy można było uratować Październik, czy też doprowadzić do tego, że schyłek Października byłby wolniejszy i mniej dramatyczny?


L. K.: To jest dość niepewna spekulacja. Nie jestem pewien, czy można było coś innego zrobić, biorąc pod uwagę zarówno rozmiar ówczesnych ogólnonarodowych iluzji związanych z Październikiem, jak stan świadomości wewnątrzpartyjnej w tym okresie. Ale oczywiście pewności w tych sprawach nie ma.

Przyznaję, że ja sam i moi koledzy uczestniczyliśmy również w rozmaitych iluzjach, chociaż nie w iluzjach dotyczących samego Gomułki. Nie bardzo sobie wyobrażam, żeby wydarzenia mogły się inaczej potoczyć, chociaż wiemy, że mogło być gorzej. Mogła być w końcu inwazja sowiecka, która, jak wiemy, wisiała na włosku: czołgi sowieckie były bardzo blisko i nikt nie wiedział — również Rosjanie sami — jak to się skończy; mogło się skończyć krwawą masakrą. Powtórzenie węgierskiego scenariusza w Polsce byłoby naprawdę nie powtórzeniem, bo miałoby zupełnie inne skutki — o ile możemy sobie na ten temat coś wyobrażać — niż na Węgrzech. W sumie zatem myślę, że to nie było tak źle mimo wszystkiego, co potem nastąpiło, mimo całej akcji stopniowego niszczenia wszystkich marginesów swobód, jakie w 1956 roku zostały wywalczone, mimo małostkowej mściwości i głupoty Gomułki. Nie było przecież żadnych zdobyczy Października, wręcz przeciwnie — wszystko, co zostało osiągnięte, zostało zdobyte przed Październikiem i to nie dlatego, że władza partyjna nawróciła się na idee demokratyczne, ale po prostu dlatego, że nie panowała nad sytuacją, że nikt wtedy nie był w stanie kontrolować procesów, które zachodziły.

Październik nie tylko nie był początkiem jakiejkolwiek odnowy, ale przeciwnie — był początkiem końca: to była ponowna stabilizacja aparatu władzy, którego celem było zlikwidowanie wszystkich marginesów swobód, które w 1955 i 1956 roku zostały osiągnięte. Z perspektywy historycznej to jest zupełnie wyraźne — nie było żadnych zdobyczy Października.


W. K.: Niemniej trzeba pamiętać, że wśród rzeczy, które się zdarzyły nie po Październiku, tylko właśnie w czasie Października, te dwie wielkie różnice, które dzieliły Polskę od innych „demoludów”, tzn. swoboda rolnictwa i swoboda Kościoła, wówczas zostały przez społeczeństwo wywalczone i jednym z pierwszych żądań ludności w czasie Października było wypuszczenie kardynała Wyszyńskiego, który był symbolem niezawisłości duchowej i myślowej Polski. 

Pan zawsze interesował się problemami religijnymi. Wspominał pan, że Nowy Testament był dla pana jedną z pierwszych formujących lektur; w latach 50. pisywał pan artykuły krytyczne wobec Kościoła; w późnych latach 50. i wczesnych 60. pracował pan nad wielką książką na temat form religijności w Europie XVII-wiecznej. Ta książka dla wielu ludzi z mojej generacji była bardzo ważna. Wiem, że wśród zarzutów, jakie panu oficjalnie stawiano, był nie tylko rewizjonizm, ale, później, i niewłaściwe kontakty, m.in. to, że miał się pan spotkać z kardynałem Wyszyńskim. W roku 1965, 1966 — w czasie kampanii nienawiści wokół polskiego Kościoła — kardynał Wyszyński był wrogiem nr 1 Gomułki. Czy mógłby pan powiedzieć coś o pana kontaktach z Kościołem, o pana stosunku do Kościoła od lat 50. do lat późniejszych? 


L. K.: Prawdą jest, że byłem aktywny w latach stalinowskich, tj. między rokiem 1950 a 1953 czy 1954, w zwalczaniu doktryn katolickich, zarówno katolickiej doktryny społecznej, jak filozofii tomistycznej. Pisałem na ten temat niejednokrotnie; to wywodziło się z fałszywie pojętej tradycji antyklerykalnej, której sens całkowicie się zmienił w międzyczasie. Pisałem w tych latach wiele rzeczy niemądrych — zupełnie się do tego przyznaję — nie tylko niemądrych, ale społecznie w ówczesnej sytuacji szkodliwych. Wyobrażałem sobie, że jest to kontynuacja antyklerykalnej tradycji, z którą się identyfikowałem, niemniej z biegiem czasu nastawienie to rewidowałem. 

Co do prymasa Wyszyńskiego, miałem z nim jedną tylko dłuższą rozmowę. Nie pamiętam, kiedy dokładnie to było. Wspólnie z przyjacielem moim Jankiem Strzeleckim byliśmy w Laskach, a Prymas był tam wówczas na wypoczynku czy medytacjach. Mieliśmy z nim dość długą i interesującą rozmowę. Zarówno ja, jak Janek Strzelecki byliśmy wtedy członkami partii. Przyznaję, że styl rozumowania i ogólne nastawienie Prymasa nie zrobiły na mnie wówczas budującego wrażenia. Wydawało mi się, iż jest to człowiek, który — co zresztą było zupełnie zrozumiałe — identyfikując się całkowicie z Kościołem jako instytucją, nie był w stanie przyswoić sobie konsekwencji zmian, jakie w międzyczasie zaszły.

Nie jestem w stanie odtworzyć w tej chwili tej rozmowy. Pamiętam tylko tyle, że w jakiś czas później wiadomość o tym, że taka rozmowa się odbyła, doszła do władz partyjnych, przy czym nie dzięki podsłuchom czy inwigilacji policyjnej, ale przez samego kardynała. Mniejsza o to. W rezultacie zostałem wezwany — jak powiadam, byłem wówczas jeszcze członkiem partii — przez Nr 2 PZPR, czyli Zenona Kliszkę, który wielką awanturę mi w tej sprawie urządził; a w kilka miesięcy później zostałem także wezwany do Komisji Kontroli Partyjnej i oskarżony o to, że spiskuję z kardynałem Wyszyńskim, reakcjonistą, poza plecami partii itd. To wszystko były rzeczy dosyć śmieszne, ale ponieważ byłem jeszcze członkiem partii, miało to pewne znaczenie. Nie miało to zresztą naprawdę szczególnych konsekwencji; nigdy już później kardynała Wyszyńskiego nie widziałem. 

Kardynał Wyszyński oczywiście odegrał olbrzymią rolę w powojennej historii Polski. To był człowiek, na którego barkach w różnych krytycznych momentach spoczywał właściwie los Polski. Był to człowiek jednakże z mentalności dosyć mi obcy. Całkowicie uznaję niezwykłe zasługi, jakie Wyszyński ma w naszych dziejach. Jestem pewien, że historia Polski wyglądałaby inaczej i o wiele gorzej, gdyby go nie było. Ale powiedziałbym tak: w całych dziejach polskiego Kościoła, poczynając w każdym razie od XVII wieku, była pewna dwuznaczność. Z jednej strony Kościół nasz był absolutnie niezastąpioną i fundamentalną siłą, dzięki której Polska mogła opierać się wrogom, opierać się rusyfikacji, germanizacji, kulturalnemu naciskowi zaborców. Bez tej gigantycznej siły, jaką stanowił katolicyzm polski, możemy śmiało powiedzieć, Polska nie mogłaby przetrwać; Polska zostałaby zniszczona. Kościół przechował nasz naród i naszą kulturę narodową. Z drugiej strony Kościół mógł tę rolę odegrać właśnie dzięki temu, że cechowała go pewna sztywność, nieustępliwość, brak giętkości, które sprzyjały zacofaniu naszej kultury. Innymi słowy, nie było tu jednoznacznego rozkładu złych i dobrych stron. Polska jako kultura przetrwała w wielkim stopniu dzięki Kościołowi, ale przetrwała dzięki temu, że ten Kościół był taki, jaki był, tzn. sztywny, sarmacki, nierozdzierany żadnymi wątpliwościami, kłopotami religijnymi, prosty, mało czuły intelektualnie, dość prymitywny. 

W tej chwili już trudno pytać o to, jak mogło być inaczej, co mogło być inaczej, poczynając od połowy XVII wieku, tzn. od momentu, kiedy ten kościelny sarmatyzm tak się utwierdził, kiedy intelektualna elita Polski, która wtedy była skupiona w unitarianizmie, została zniszczona, zmuszona do emigracji, skłoniona przymusem do konwersji czy rekonwersji itd. Przesadzając i prymitywizując, powiedziałbym tak: przetrwaliśmy dzięki ciemnocie naszego chrześcijaństwa.


W. K.Ale czy nie jest tak — też przesadzając i prymitywizując — że pan teraz należy do tych ludzi, którzy mają wiele wątpliwości, na pewno są za jak największym pogłębieniem intelektualnym Kościoła, ale są jednocześnie za twardą wersją chrześcijaństwa. Przecież pan w swoich artykułach wyraża bardzo wiele wątpliwości na temat przemian, które nastąpiły w Kościele katolickim po Soborze Watykańskim II. Więc chciałbym się dowiedzieć, jaki był pana stosunek do chrześcijaństwa, jak on się zmieniał od, powiedzmy, późnych lat 50.; jakie książki były dla pana ważne, z myślą o czym pisał pan zarówno pana wielką książkę o chrześcijaństwie XVII wieku, jak i później artykuły na temat obecnej sytuacji chrześcijaństwa? 


L. K.: Interesowałem się historią chrześcijaństwa i teologią od wczesnej młodości. Czytałem dzieła Gilsona, Maritaina, Mouniera, niektórych Ojców Kościoła. Mój stosunek do chrześcijaństwa ukształtował się w czasie wojny, wedle stereotypów, które — jakakolwiek była ich wartość historyczna — były o tyle realne, że działały w naszej kulturalnej tradycji. Ogólnie biorąc, była to niechęć do Polski sienkiewiczowskiej, jeśli tak można powiedzieć, do całej tej tradycji, która była pewnego rodzaju zbitką kulturalną i zbitką pojęciową w moim, ale nie tylko w moim, rzecz jasna, widzeniu. Reagowałem na Polskę sienkiewiczowsko-katolicką; ja od wczesnej młodości Sienkiewicza lekceważyłem, uważając jego prozę za natrętnie dydaktyczną i ideowo ogromnie płytką; moi pisarze to byli Żeromski i Conrad, i oczywiście literatura romantyczna i neoromantyczna, zarówno polska, jak francuska.

Była to, jak powiadam, nie całkiem spójna zbitka kulturalna, w której różne rzeczy się mieściły, a zawsze był w tym jakiś, charakterystyczny dla części inteligenckiej, młodzieńczy, głupi horacjański elitaryzm: odi profanum vulgus et arceo [nienawidzę ciemnego motłochu i unikam go]. To się czerpało z tych wszystkich źródeł, lepiej czy gorzej przyswojonych.  

Baudelaire’a jako młody chłopiec ogromnie lubiłem, na pamięć umiałem jego wiersze, pamiętam nawet, że gdy pojechałem maturę zdawać do Łodzi w 1945 roku, właśnie o Kwiatach zła pisałem francuskie wypracowanie.

Lubiłem też ogromnie Norwida. Norwida nauczył mnie czytać w czasie wojny mało znany pisarz katolicki, z którym często się spotykałem, bo mieszkaliśmy w tej samej miejscowości — Tadeusz Kordyasz. On miał wykształcenie teologiczne, poza tym miał dużo książek, z których korzystałem, i on do Norwida mnie zachęcił; pamiętam jeszcze ten tom Piniego, który jako praca edytorska miał, zdaje się, bardzo złą opinię; niemniej było to jedyne dostępne źródło. Poza tym Wyspiański i symboliści francuscy. Literatura skandynawska — ona też tu wchodziła; w Polsce było sporo jej tłumaczeń w Bibliotece Laureatów Nobla.

W tym wszystkim mieściła się jakby odraza do motłochu i do kultury ludowej połączona ze swego rodzaju cerebralną czy abstrakcyjną identyfikacją ze sprawą ludu, jak to często bywa. Żeromski też odegrał w tym dużą rolę. Polski katolicyzm był dla mnie po stronie tej tradycji, której nie lubiłem z uwagi głównie na jej organiczny związek z typem polskości, który był mi obcy.

W czasie okupacji jako młody chłopiec stykałem się z ludźmi najróżniejszymi, w tym z ludźmi wywodzącymi się z wolnomularstwa polskiego. Niektórzy z nich robili na mnie duże wrażenie. Nie wymieniam ich nazwisk, bo nie wiem, czyby sobie tego życzyli, chociaż nie żyją. Może jedno tylko: Jan Wolski, abramowszczyk, człowiek o ogromnej szlachetności i wielkiej sile duchowej. Te kontakty z liberalnie myślącą lub zdecydowanie antyklerykalną czy wolnomularską inteligencją kontrastowały z wrażeniami, jakie odbierałem właśnie z tej Polski, która wydawała mi się ciemna.

Nie umiałem dobrze rozróżniać elementów tych stereotypów, którymi wtedy operowałem. Sprawa antysemityzmu polskiego. To ogromnie przygnębiające wrażenie zawsze na mnie robiło w czasie okupacji, podczas zagłady Żydów; mam na myśli postawy, które wtedy spotykało się nieraz: „no, właściwie ten Hitler robi za nas brudną robotę”. Pamiętam dobrze to, co Miłosz opisał w wierszu o Giordano Bruno — tę karuzelę na placu Krasińskich. Ktoś tam później napisał, że jej wcale nie było, że Miłosz to sobie wymyślił. Otóż nie, była, ja ją dobrze pamiętam: w czasie powstania w getcie jeździłem codziennie do Śródmieścia (mieszkałem wtedy na Żoliborzu); pamiętam dobrze, że stała tam ta karuzela, bardzo blisko muru getta, które wtedy płonęło. Słychać było wybuchy, wiatr unosił strzępy papieru czy też ubrań, płonące niekiedy, ludzie na tej karuzeli bawili się nimi — czasami udawało im się złapać kawałek — w nastroju beztroski. Przypominam sobie, że takie rzeczy robiły na mnie wrażenie.

Otóż wszystko to było, jak powiadam, oparte na zbitkach źle skrojonych. Jakkolwiek nadal bardzo nie lubię wszelkiego fanatyzmu, również fanatyzmu katolickiego (który oczywiście w obecnych naszych warunkach żadnym nie jest niebezpieczeństwem, a który jakoś był zakorzeniony w tych znanych mi formach kulturalnych polskich), to jednak wydaje mi się, że miałem zupełnie mylne wyobrażenie o roli i o znaczeniu chrześcijaństwa w naszej kulturze. Nie myślę przy tym bynajmniej, a w każdym razie głównie, o politycznej roli, jaką Kościół odegrał czy po wojnie, czy kiedyś, ale raczej o jego moralnej funkcji, to znaczy nie potrafiłem docenić tego, co skądinąd było mi oczywiście znane, mianowicie tego prostego i uczciwego, niefanatycznego katolicyzmu, którym w końcu Polska, czy też znaczna część Polski, żyła; to znaczy nie umiałem docenić edukacyjnej i moralnej roli Kościoła i chrześcijaństwa. Te rozmaite zbitki, jak powiadam, działały w ten sposób, że istotnie zabrałem się do atakowania katolicyzmu i filozofii katolickiej z rozmaitych stron.

Pisałem różne rzeczy na ten temat, którymi doprawdy chlubić się nie mam powodu; jedyną korzyścią z tego było to, że w związku z tym dość dużo studiowałem literatury katolickiej i tradycji chrześcijańskiej i coś mi z tego oczywiście zostało. Nadal jednak powiedziałbym, że pewna część tej tradycji jest mi bliższa, a inna dalsza: jakikolwiek mam respekt dla takiej gigantycznej budowli intelektualnej, jaką skonstruował Tomasz z Akwinu, to jednak o wiele bliższy jest mi święty Augustyn, zwłaszcza wczesne jego pisma, czy Pascal niż scholastyczna tradycja.

To samo było, jeśli chodzi o stosunek do takich ludzi jak prymas Wyszyński, który reprezentował pewną konserwatywną i twardą część polskiego katolicyzmu, mniej mi sympatyczną, powiedziałbym, i bardzo instytucjonalnie zorientowaną. Niemniej i tu myślę, że nie miałem racji w jego ocenie o tyle, że znacznie później dopiero zdałem sobie sprawę z niesłychanej roli, jaką ten człowiek odegrał, i z tego, ile my mu wszyscy zawdzięczamy, bez względu na to, jak by można jego poszczególne posunięcia krytykować, bez względu na to, jaki by się miało stosunek do tej szczególnej formacji katolicyzmu, którą on reprezentował. Był on rzeczywiście, można powiedzieć bez obawy, jednym z opatrznościowych mężów w naszej historii.

W każdym razie stosunek mój do katolickiej tradycji oczywiście zmieniał się znacznie w ciągu tych lat. Z tym że jeśli pan mówi, że ja mam teraz sympatię do tego katolicyzmu — jakżeż pan to sformułował? — twardego, to ja bym to jednak zróżnicował. Ja nadal twierdziłbym, że chrześcijaństwo poniosło zbytecznie duże straty przez to, że nie potrafiło zareagować w porę i silnie na problemy społeczne, które w XIX wieku się pojawiły; zrobiło to ze znacznym opóźnieniem, pod presją i w sposób, którego naprawdę bym nie chciał aprobować. Ogromna jest droga, którą przebyła myśl katolicka, powiedzmy, od encyklik Leona XIII do Redemptor hominis Jana Pawła II (jeśli ktoś zechce przeczytać te teksty obok siebie, to niezawodnie dostrzeże ogromne zmiany).

Natomiast pewne przemiany posoborowe rzeczywiście mnie nieco zaniepokoiły czy też uderzyły jako niebezpieczne: nie bardzo lubię nadmiernie szybkie rezygnowanie z odziedziczonych form liturgicznych; wydaje mi się to sprawą drugorzędną, ale jednak jest dosyć ważne dla identyczności Kościoła. Przywiązanie do tradycji zewnętrznej uważam za dość istotne.

Poza tym ruch posoborowy wyzwolił w Kościele rozmaite prądy, peryferyjne być może, ale jednak niebezpieczne. Wyzwolił całą tę tendencję, która redukuje chrześcijaństwo do jakiejś ideologii politycznej, tak jak gdyby cała doktryna chrześcijańska sprowadzała się ostatecznie do uczestniczenia w ruchu zmierzającym do egalitaryzmu. Miałem okazję śledzić dużo objawów tego, pisałem nawet kiedyś o tym, jak spotkałem się z ojcem Cardonnier, francuskim dominikaninem, z którego wykładu dowiedziałem się, że — nie teraz dopiero, ale od samego początku — cała idea chrześcijaństwa sprowadzała się właściwie do tego, żeby brać udział w rewolucjach politycznych, że nic tam więcej nie ma. Jeżeli chrześcijaństwo tak jest zredukowane, jeżeli nie pamięta się bezustannie o tym, że w samym korzeniu chrześcijaństwa, jakim je znamy z Ewangelii i z Ojców Kościoła, w sposób niezbywalny i absolutny zawiera się relatywizacja wszystkich ziemskich wartości, myśl, że wszystkie sprawy doczesne nieuchronnie mają wartość tylko podrzędną — otóż jeżeli o tym się zapomina, to chrześcijaństwo przestaje być sobą w jakimkolwiek rozpoznawalnym sensie.

Niemniej wydaje mi się, że ogólny posoborowy ruch, zmiany posoborowe, były w jakimś stopniu nieuchronne; było również nieuchronne, iż spowodują one reakcje peryferyjne, które treść tradycyjną chrześcijaństwa zupełnie porzucą, ale można mieć nadzieję, że one okażą się — tak jak przy wszystkich takich zmianach bywało — zjawiskami marginalnymi, które nieuchronnie poza obrębem chrześcijaństwa się znajdą.


W. K.: Wróćmy do wydarzeń historycznych. W roku 1966 minęła dziesiąta rocznica wydarzeń październikowych. Odbył się wówczas na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego pana odczyt. Po tym odczycie miał pan bardzo poważne nieprzyjemności, został pan usunięty z partii, później wyrzucono z partii ludzi, którzy się za panem opowiedzieli; można uznać ten odczyt za początek, jeden z początków, przygotowań, które zakończyły się czy kulminowały w Marcu 1968 roku. Pana wyrzucenie z partii — to było chyba przygotowanie — jedno z przygotowań — do pogromu kultury polskiej w Marcu 1968 roku. Czy może pan opowiedzieć o szczegółach i tle tego odczytu w roku 1966?


L. K.: O ile pamiętam, poprosili mnie o ten odczyt studenci, wśród nich młody Adaś Michnik; był to odczyt, w którym próbowałem dać krótki bilans tych dziesięciu lat. Dosyć ten bilans był żałosny; nie starałem się oszczędzać nikogo i mówiłem tak, jak myślałem. Wobec tego, że byłem wtenczas jeszcze członkiem partii, było nieuchronne, że mnie wyrzucą, podobnie jak Krzysztofa Pomiana, który także tam przemawiał. Prawdę mówiąc, to, że wyrzucono mnie z partii, nie było niczym niezwykłym ani trudnym do przewidzenia. Byłem przecież krytykowany oficjalnie przez władze partyjne, począwszy od przemówienia Gomułki, chyba w maju 1957, jako tak zwany rewizjonista, a potem ataki na mnie były dość częste; byłem już wtedy kilkakrotnie wzywany do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej: jedna z wielu to była sprawa Kuronia i Modzelewskiego, którzy wtedy już siedzieli; byłem ich mężem zaufania na procesie, bo proces był tajny.

Było jasne, że ani ja, ani moi przyjaciele nie byliśmy już od dawna komunistami w żadnym sensie. Od lat pobyt nasz w partii, chociaż jakoś, słusznie czy niesłusznie, usprawiedliwialiśmy go względami politycznymi, nie był motywowany ideologicznie. To nie było niczym wyjątkowym, bo ostatecznie w tym czasie, w odróżnieniu od czasów stalinowskich, kiedy ta partia miała pewne spoiwo ideologiczne (po kilku latach od ponownego dojścia do władzy Gomułki bardzo mało już z tego zostało) — to była zupełnie inna partia, a ideologia odgrywała coraz mniejszą rolę, coraz mniej ludzi brało ją na serio.

Wtedy istotnie, po raz któryś z kolei, zostałem wezwany do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej, gdzie oświadczono mi, że z partii zostaję usunięty. W następstwie tego kilkunastu kolegów ze Związku Literatów, którzy w mojej obronie wystąpili, bądź zostało usuniętych, bądź sami z partii wystąpili. Mało kto został w partii z pisarzy polskich. Pamiętam, że wystąpili wtedy lub zostali usunięci: Stryjkowski, Woroszylski, Konwicki, obaj Brandysowie, Pomianowski, Wirpsza, Bocheński — nie mogę w tej chwili wszystkich sobie przypomnieć.


W. K.: Czy może pan powiedzieć, jak pan widzi obecnie Marzec 1968?


L. K.: Sądzę, że nie widzę go inaczej, aniżeli widziałem go wtedy, gdy się odbywał. Była to przecież obrzydliwa czarnosecinna napaść na kulturę narodową, na inteligencję polską, ale nie tylko na inteligencję i na tradycję kulturalną. Poza niszczycielstwem kulturalnym — czystki odbywały się przecież nie tylko na uniwersytetach, ale i w redakcjach pism, w domach wydawniczych itd. — ta napaść wyrządziła także ogromne szkody polskiej reputacji za granicą, ponieważ cała sprawa była przedstawiana w zachodniej prasie jako objaw tradycyjnego polskiego antysemityzmu. A im gorsza reputacja Polski na Zachodzie, tym lepiej dla Sowietów.

Cała ta antysemicka strona była w gruncie rzeczy instrumentem w rękach jednej frakcji partyjnej, która usiłowała wysadzić z siodła inną frakcję, a prawdziwymi obiektami marcowej hecy byli nie Żydzi i nie studenci, i nie profesorowie czy pisarze, tylko kierownictwo partyjne ówcześnie rządzące.

Był to pogrom, który szkody nam znaczne wyrządził. Niemniej muszę powiedzieć, że nawet wtedy nie uważałem tego za koniec świata. Byłem pewien, że przetrwamy te wydarzenia. Jakkolwiek przykro było oglądać ten ciemnogród partyjny triumfujący, ludzi przyzwoitych i umiejących coś — wyrzucanych, szkalowanych, obrzucanych błotem, zmuszanych do emigracji, i miernoty partyjne, donosicieli i lizusów zajmujących ich miejsce itd., jakkolwiek przykro było patrzeć na ten triumfujący obskurantyzm komunistyczny, to jednak, jak powiadam, byłem pewien, że przetrwamy te wydarzenia.


W. K.: Wydarzenia marcowe to jeszcze jeden z polskich paradoksów, bowiem będąc czymś okropnym, były jednocześnie ostatecznym zniszczeniem ideologii oficjalnej; można powiedzieć, że w pewnym sensie wynikiem czy rezultatem Marca, niechcianym przez władze, było pojawienie się tego zupełnie niezależnego intelektualnie młodego pokolenia, które później  po roku 1970  doszło do głosu.

W roku 1970 był już pan za granicą, ale pańska reakcja na to, co się w Polsce wydarzyło, na krew na polskich ulicach — najpierw w angielskich gazetach, a później w numerze „Kultury” z czerwca 1971 roku — była dla nas w kraju czymś bardzo pomocnym i niezwykle istotnym dla późniejszego rozwoju ruchów niezależnych w Polsce. Bardzo bym chciał, żeby pan przedstawił w kilku słowach tezy tego zasadniczego artykułu zatytułowanego Tezy o nadziei i beznadziejności — jak pan to widział wtedy i jak pan to widział później — argumenty przemawiające za nadzieją i argumenty mówiące przeciwko nadziei.


L. K.: W marcu 1968 roku zostałem wyrzucony z Uniwersytetu razem z grupą kolegów przez pana Jabłońskiego, ówczesnego ministra szkolnictwa wyższego, i po prostu przypadkowo tak się złożyło, że w tym samym czasie dostałem zaproszenie na profesurę w Montrealu, na którą wyjechałem, chociaż ciągnęło się to przez wiele miesięcy z różnymi paszportowymi kłopotami — jak zwykle w Polsce. Tak więc w czasie wydarzeń 1970 roku już mnie w Polsce nie było i znałem je tylko z relacji prasowych i ustnych. W pewnym momencie wydawało się, że wielu ludzi w Polsce, wśród nich bliscy moi koledzy, miało nadzieję, iż zmiana kierownictwa partyjnego, która nastąpiła, do czegoś dobrego jednak doprowadzi, że jakiś ograniczony, ale jednak realny, kredyt Gierkowi można dać.

1968 rok, jak pan słusznie powiedział, był w zasadzie końcem ideologicznego konfliktu wewnątrzpartyjnego, w tym sensie mianowicie, że reformizm czy rewizjonizm komunistyczny zupełnie stracił sens. Jeszcze w ramach historii tego rewizjonizmu można pomieścić to, co Jacek Kuroń i Karol Modzelewski robili w drugiej połowie 60. lat, ale już po 1968 roku wszystko to przestało być znaczące — nie było już nic do rewidowania, nastąpiło ostateczne oderwanie się od tych dawnych stereotypów politycznych, które jeszcze liczyły na to, że można pewne tendencje wewnątrz partii popierać przeciwko innym, bardziej liberalne przeciwko bardziej despotycznym itd. Również wtedy stało się jasne, że taka taktyka do niczego nie prowadzi, że nie można liczyć na żadną frakcję partyjną ani dawać się wikłać w wewnątrzfrakcyjne walki. Rzeczywiście, ma pan rację, że ruch młodzieżowy, który wyłonił się później w 70. latach, ruch młodzieży opozycyjnej, to był niezamierzony wynik marcowych wydarzeń i ostatecznego zerwania inteligencji polskiej z tym systemem władzy i jego ideologią.

Jeżeli pan pyta o ten artykuł, który napisałem w kilka miesięcy po wydarzeniach grudniowych i styczniowych i po zmianie ekipy, to, jak pamiętam, głównie starałem się rozważać w nim sprawę, czy i w jakim sensie komunizm jest reformowalny; moje argumenty zmierzały do podbudowania ogólnej konkluzji, którą tak chyba by można streścić: komunizm nie jest reformowalny w tym sensie, iżby miał jakieś wewnętrzne źródła czy mechanizmy, które pozwoliłyby mu zmieniać się w sposób naturalny i tracić swoją despotyczną i antykulturalną naturę, pozostawiony sam sobie ten system nie będzie wytwarzał niczego, jest niezdolny do samonaprawy, będzie dławił życie kulturalne, będzie się starał coraz bardziej wszystkie formy życia społecznego poddawać państwowej i policyjnej kontroli.

Niemniej jednak w innym sensie ten system jest reformowalny, w tym mianowicie, że presja społeczna i konieczności ekonomiczne mogą go zmuszać do zmian, które są w interesie społeczeństwa polskiego, i że jest rzeczą niebezpieczną lekceważyć zmiany cząstkowe, które są możliwe wewnątrz tego systemu. Jeżeli zajmujemy stanowisko streszczające się w haśle „wszystko lub nic”, to w gruncie rzeczy skazujemy się na to, że będziemy po stronie nic, ponieważ wszystkiego w widzialnej przyszłości, czy w dającym się określić scenariuszu wydarzeń, osiągnąć nie możemy. Stanowisko takie jest więc w gruncie rzeczy rezygnacją; wykonalny jest natomiast — tak mi się wydawało — program nacisków społecznych, które mogą być w jakimś stopniu skuteczne i mogą wymuszać na tym systemie, jakkolwiek niechętnie byłyby one dawane, zmiany, które są jednakże ważne dla trwania naszej kultury, dla ciągłości narodowej, dla ocalenia tego, na czym nam najbardziej zależy.

Chyba nadal bym to podtrzymywał, chociaż w tej chwili jesteśmy już w innej zupełnie sytuacji — po wprowadzeniu dyktatury militarnej z różnych stron dochodzą mnie z Polski odgłosy świadczące o tym, że wśród młodzieży są nastroje insurekcyjne; w przekonaniu moim nastroje te, aczkolwiek aż nadto zrozumiałe, mogą być niebezpieczne, mogą prowadzić do takiego typu eksplozywnych zachowań, które nam na dobre nie wyjdą. I mimo całego rozgoryczenia, które oczywiście musiało w Polsce w wyniku tej wojny przeciwko społeczeństwu nastąpić, mimo że zakamuflowane masy nienawiści są na pewno większe niż kiedykolwiek, nadal myślę, że taka generalna zasada chyba pozostaje w mocy: że nie mamy właściwie innej drogi przed sobą w najbliższej przyszłości jak nieeksplozywny opór, za pomocą którego trzeba będzie wydzierać rozmaite ustępstwa z tego zesztywniałego i chorego systemu.


W. K.: Może jednak, zanim będziemy mówili o tym, co jest obecnie i co będzie w przyszłości, jeszcze się trochę cofniemy. Chciałbym, żeby powiedział pan o pana udziale najpierw w Liście 59, a później przede wszystkim w Komitecie Obrony Robotników: w jakim stopniu można mówić, że KOR był przygotowaniem tych wielkich przemian, które znalazły taki wspaniały wyraz w Sierpniu 1980 i w miesiącach późniejszych?


L. K.: Jeżeli chodzi o List 59, to nie mam tu nic do powiedzenia; po prostu podpisałem go, kiedy poproszono mnie o to; byłem wtedy w New Haven. Natomiast co do KOR-u i jego roli, to nie jestem człowiekiem najbardziej powołanym do tego, żeby oceniać jego znaczenie. Byłem wprawdzie członkiem KOR-u, jedynym członkiem mieszkającym za granicą, ale przez to właśnie nie brałem udziału, rzecz jasna, w jego pracach. Starałem się tylko jakieś niewielkie możliwości wykorzystywać, żeby móc z zewnątrz pomagać, żeby tę sprawę jego na terenie innych krajów posuwać, upowszechniać informacje na jego temat czy jakieś kontakty nawiązywać, które mogłyby być pożyteczne itd.; nie działałem jednak w samym KOR-ze. Dlatego wahałbym się ze stanowczą odpowiedzią na to pytanie.

Wydaje mi się — a opieram to na rozmowach z ludźmi z Solidarności, nie z członkami KOR-u — że chociaż KOR oczywiście nie spowodował strajków, to jednak w sposobie, w jaki żądania robotników były formułowane i artykułowane, w tym, jak formował się ideowy wyraz ruchu robotniczego, wpływ KOR-u był wyraźny. Jak dużą rolę przypisać mu — tego doprawdy nie jestem w stanie powiedzieć.


W. K.: Przejdźmy do sprawy chyba najważniejszej: czym był dla pana osobiście Sierpień 1980 i powstanie Solidarności oraz jak pan ujmuje to, co się wydarzyło, te niezwykłe wypadki w Polsce, na tle historii ruchów społecznych w Europie XX wieku? 


L. K.: Wydaje mi się, że Solidarność była nowym zjawiskiem w historii. To nie był rzeczywiście po prostu ruch związkowy; było to coś znaczenie więcej. Był to wielki ruch obywatelski, w którym streściły się i doszły do wyrazu najważniejsze polskie aspiracje narodowe, w którym skrystalizowała się jak gdyby najlepsza część polskiej świadomości narodowej i społecznej. To nie był tylko ruch związkowy, ale nie była to jednak partia polityczna, bo Solidarność nie miała tego typu struktury, którą się zwykło z partiami wiązać. Ten ruch nie starał się budować programu politycznego ani nie chciał mieć żadnej wszechobejmującej ideologii czy generalnego programu. Jego działacze oczywiście byli inspirowani w znacznym stopniu chrześcijańską tradycją, ale jednak nie definiowali ruchu w kategoriach religijnych czy katolickich. Ruch miał charakter narodowy, ale jednak powstrzymywał się od wysuwania bezpośrednio żądań odnoszących się do suwerenności Polski. Było to nowe zjawisko, nowa forma życia społecznego, wynaleziona jak gdyby spontanicznie, niezaplanowana, niezaprogramowana, przez życie samo niejako wyłoniona.

Nie mógłbym prorokować, co by się stało, gdyby Solidarność funkcjonowała nadal w tej chwili tak, jak funkcjonowała do 13 grudnia. Było jasne, że są tam tendencje rozmaite, nieuchronne w tak wielkim ruchu, że były konflikty wewnętrzne. Było możliwe, że wyłonią się na tle tego ruchu formacje, które będą miały charakter mniej czy bardziej partii politycznych. Nie uważałbym konfliktów wewnątrz Solidarności za szczególnie niebezpieczne, jak długo podstawowa linia mogła być wspólna. W tej chwili oczywiście trudno coś prorokować, w każdym razie, jak widzimy, ruch oporu mimo dyktatury militarnej nie został złamany.


W. K.: Chciałbym zadać dwa pytania, które bez przerwy powracają i zawsze są przez cudzoziemców stawiane: czy Solidarność mogła zrobić coś innego? Z jednej strony mówi się, że Solidarność posunęła się za daleko, z drugiej strony, że się nie dość przygotowała na to uderzenie, czyli, że w tym sensie, posunęła się za blisko. 

A drugie pytanie: co zostało z dorobku Solidarności? 


L. K.: To, co ja mogę powiedzieć na ten temat, jest mówione z odległości; bezpośredni uczestnicy tego ruchu mogliby o wiele więcej i lepiej na ten temat powiedzieć. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że przez fakt, iż identyfikowałem się, rzecz jasna, z Solidarnością jako całością, ale nie byłem na miejscu, uważałem, że nie mam prawa publicznie krytykować posunięć Solidarności, nawet jeżeli sądziłem, że były jakieś błędne posunięcia — ostatecznie Solidarność nie była nieomylna; ale uważałem, że nie mam do tego prawa, podobnie jak nie mam prawa, siedząc w Londynie czy Chicago, czy gdziekolwiek, udzielać rad ludziom w Polsce, którzy w końcu wystawieni są na karabiny i pałki.

Natomiast jeżeli chodzi o pytanie, czy Solidarność posunęła się za daleko, mogę powtórzyć tylko to, co napisałem w jakimś artykule po zamachu grudniowym: oczywiście posunęła się za daleko przez sam fakt, że istniała. Od samego początku można było słusznie mówić, że to jest dla totalitarnego ustroju nie do przyjęcia: cokolwiek się robi w tym ustroju, wszelkie formy życia społecznego, gospodarczego, kulturalne czy polityczne, które powstają i chcą być od państwa niezależne, idą za daleko. Tym samym nie iść za daleko oznaczałoby po prostu godzić się biernie, bez żadnego oporu, na despotyzm i o czymś takim jak Solidarność nie myśleć. Słowem, formuła, że Solidarność posunęła się za daleko, wydaje mi się fałszywa i absurdalna; to nie znaczy, że muszę identyfikować się ze wszystkim, cokolwiek któryś z przywódców Solidarności powiedział.

Co do tego, czy Solidarność mogła była przygotować się lepiej na tego rodzaju wydarzenie, które nie było całkiem nieoczekiwane — przecież w ostatnim numerze pisma „Solidarność” mogliśmy przeczytać dość szczegółowy scenariusz przyszłych wydarzeń — nie umiem tego powiedzieć. Oczywiście wolelibyśmy, żeby Solidarność miała lepiej zorganizowany na wypadek puczu aparat konspiracyjnej komunikacji, który można by szybko uruchomić. Ale takie rzeczy łatwo się mówi ex post. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że był to masowy ruch, całkowicie jawny, w którym wszystko było na wierzchu, do którego poza tym policja nasyłała prowokatorów — nie jestem pewien, co można było zrobić, i nie chcę na to pytanie odpowiadać, ponieważ za mało mam wiedzy; trzeba, żeby przywódcy Solidarności na to pytanie odpowiedzieli. Być może mają odpowiedź.

Co z tego zostało? — myślę, że bardzo dużo i że to jest niezatarte, że rządzący Polską kaprale nie potrafią zniszczyć tego dorobku. Potrafili oczywiście przymusem i terrorem zniszczyć siatkę organizacyjną Solidarności, potrafili pozamykać ludzi, niektórych zmasakrować, innym dać wyroki, przerwać komunikację itd. Ale ze wszystkiego, co wiem z Polski, zarówno z kontaktów bezpośrednich, jak też z lektur i z prasy podziemnej, która do mnie dochodzi, wnioskuję, że duch oporu jest silny, że świadomość tego półtora roku, w ciągu którego Solidarność działała, nie została bynajmniej zatarta, że ten ogromny rozkwit godności społecznej, narodowej, ludzkiej, który zrodził się wśród Solidarności, nie może zostać zniszczony, że potencjał Solidarności jest nadal i że wojskowa dyktatura stworzyła taki przedział pomiędzy państwem a społeczeństwem, jakiego nigdy w dziejach Polski nie było; dlatego dziedzictwo Solidarności nie tylko istnieje w podziemnej, konspiracyjnej siatce, ale także w tej formie świadomości społecznej, w tej pamięci odzyskanej godności, która będzie zapleczem i podstawą całego dalszego rozwoju Polski.


W. K.: Chciałbym teraz przejść do zagadnień europejskich związanych z polityką światową. Chciałbym pana spytać obcesowo, jaki jest obecnie pana stosunek do socjalizmu jako siły politycznej, socjalizmu różnie rozumianego w Europie, tzn. jaki jest pański stosunek do socjaldemokracji zachodnioeuropejskiej oraz do ruchów w Europie Zachodniej, które powołują się na tradycję socjalistyczną? 


L. K.: Słowo „socjalizm” nie ma w tej chwili żadnego ogólnie przyjętego sensu. Kiedy się mówi „socjalizm”, nie wiadomo dokładnie, co się ma na myśli, chyba że ma się na myśli system, który sam się tak nazywa — system sowieckiego imperium. Ten socjalizm nie oznacza nic innego niż despotyzm sowiecki. Oczywiście, używają tego słowa ludzie, ruchy i partie, które bynajmniej z tym despotyzmem sowieckim się nie identyfikują, ale żadne ogólnie przyjęte jasne znaczenie słowa „socjalizm” nie istnieje. Słowo samo nie jest dla mnie istotne. Ja nadal uważam, że istnieje coś dobrego i godnego podtrzymania, coś wartościowego w tradycji myśli socjalistycznej, że świat nasz byłby uboższy, myślenie nasze o sprawach społecznych byłoby o wiele ciaśniejsze i mniej płodne, gdybyśmy tej tradycji nie mieli. Ale w tym znaczeniu, w jakim sam powiedziałbym o sobie, że w tej tradycji uczestniczę, socjalizm nie oznacza bynajmniej jakiegoś ustroju, który wszystkie sprawy miałby za nas załatwić, nie oznacza żadnego stanu społecznego doskonałego, nie oznacza określonej struktury gospodarczej czy politycznej, lecz raczej, powiedziałbym, pewien ruch kierowany wolą myślenia o losie ludzi upośledzonych i uciskanych, identyfikowanie się w ważnych konfliktach społecznych z uciskanymi i z nędzarzami; że to jest zatem nastawienie, wola, a nie program polityczny.   

Co do socjaldemokracji, powiedziałbym tak: wydaje mi się, że ideologie polityczne o charakterze mniej czy bardziej globalnym, które odziedziczyliśmy bądź z XIX wieku, bądź z epoki I wojny światowej — wszystkie właściwie dojrzały do upadku. One wprawdzie podtrzymują się wzajemnie przez własne swoje wrogości, kontynuują swoje istnienie w partiach politycznych, ale rozziew pomiędzy doktrynalną a praktyczną stroną życia politycznego jest tak znaczny, że te bloki ideologiczne przedstawiają się nam jako coraz mniej i mniej treściwe. Pełno jest sloganów na różnych odcinkach tego spectrum politycznego, które powtarza się tak, jakby miały sens określony, podczas gdy w rzeczywistości nic nie znaczą; cała mapa polityczna Europy jest przez to zamazana i myślę, że jakieś nowe podziały będą się wyłaniać i że być może będziemy w najbliższych dziesięcioleciach świadkami rozkładu istniejących struktur i powstawania zupełnie nowych układów, o których prorokować jednakże w tej chwili byłoby daremne.

Oczywiście w okolicznościach praktycznych, kiedy stajemy w obliczu konkretnych sytuacji politycznych, jesteśmy skłonni popierać tę raczej, a nie inną polityczną partię albo ruch. Ja mam pewną sympatię do tej socjaldemokracji brytyjskiej, która się wyłoniła w ciągu ostatnich lat, i gdybym był obywatelem brytyjskim, to prawdopodobnie bym na nich głosował. To nie znaczy, że uważam, iż oni mają jakiś doskonały i wszechobejmujący plan na załatwienie wszystkich spraw społecznych, bo go oczywiście nie mają. Ale cząstkowe poparcie udzielane tej czy innej partii politycznej nie oznacza, że człowiek identyfikuje się z takim czy innym globalnym programem, który przeważnie zresztą, jeżeli się bliżej przyjrzeć, składa się z bardzo nieokreślonych ogólników. Miewam kontakty z różnymi partiami socjalistycznymi czy socjaldemokratycznymi, z włoską partią socjalistyczną, ze szwedzką partią socjalistyczną, okazjonalnie z innymi także, w Niemczech, w Austrii czy gdzie indziej.

O dzisiejszych układach politycznych chyba mógłbym powiedzieć, że socjaldemokracja, o ile nie jest zakłamana przez polityczne machinacje w ten sposób, że zaciemnia swoją radykalną opozycję względem totalitarnego komunizmu, jest mi bliższa. Niestety, w Międzynarodówce Socjalistycznej obserwowaliśmy w ciągu ostatnich lat nieprzyjemne zmiany, które właśnie takie zaciemnienie spowodowały. Winni są temu różni ludzie, m.in. Brandt, Kreisky i Palme wśród liderów tej Międzynarodówki.

Te zmiany obserwowałem z pewnym niepokojem i znowu nie mogę żadnych wróżb poczynić co do ich dalszego rozwoju. Ale zawsze mnie bardzo niepokoi, jeżeli socjaldemokracja, w przeciwieństwie do całej tradycji, z której przecież wyrosła, nie potrafi w sposób bardzo wyraźny, bardzo jednoznaczny samookreślić się w opozycji do komunizmu, z którym przecież i przez swoją tradycję, i nawet przez swoje ideologiczne zasady nic wspólnego nie ma. Ale powtarzam raz jeszcze: w różnych tradycjach myśli politycznej, zarówno konserwatywnej, jak liberalnej, jak socjalistycznej, widzę rzeczy, z którymi jestem gotów się identyfikować, co nie znaczy oczywiście, bym miał gotową jakąś doktrynę, co miałaby być tego wszystkiego mieszaniną lub syntezą.


W. K.Kryzys dotychczasowych ideologii widoczny jest w świecie zachodnim i nie tylko zachodnim — wszędzie. Można zapewne powiedzieć, że właśnie Solidarność była jedną z pierwszych czy pierwszą próbą przezwyciężenia tradycyjnych podziałów na prawicę i lewicę.

Jedną z reakcji w świecie zachodnim na ten kryzys jest chęć powrotu — czy odrodzenia — dawnych form. Mam tutaj na myśli tak zwany ruch neokonserwatywny w Stanach Zjednoczonych. Co pan sądzi o tym ruchu i o krytyce społeczeństwa zachodniego przedstawionej przez takich ludzi jak Kristol czy Podhoretz?


L. K.: Wahałbym się na to stanowczo odpowiedzieć. To, co nazywa się konserwatyzmem w Ameryce, jest czymś innym niż to, co w Europie tym mianem zwykło się określać — w Stanach konserwatyzm jest przede wszystkim radykalnym liberalizmem ekonomicznym. Otóż myślę — z wszystkimi zastrzeżeniami co do tego, że nie jestem w stanie zająć wyraźnego stanowiska w obecnych debatach dotyczących polityki gospodarczej Reagana — że powrót do gospodarki czysto liberalnej jest już w tej chwili niewykonalny i że jakkolwiek dobre byłyby argumenty ekonomistów radykalnie liberalnych, jak Hayek czy Friedman, na rzecz tej doktryny (nie odmawiam wartości różnym tym argumentom), to zbyt daleko zaszły przemiany społeczne, aby można było liczyć na naprawę społeczeństwa przez samo działanie rynkowych mechanizmów; efekty społeczne krótko- czy długoterminowe będą zawsze to udaremniać. Nie wierzę po prostu w to, że doskonały liberalizm gospodarczy jest stosowalnym lekarstwem, nie wierzę w to, że bezkompromisowe rozwiązania są w ogóle możliwe, nie wierzę, że jest możliwe albo pożądania godne zlikwidować welfare state — słowem myślę, że świat nadal będzie brnął w rozmaitego rodzaju niewygodne, uciążliwe i dwuznaczne kompromisy.

Jeżeli chodzi o krytykę zachodniego społeczeństwa z punktu widzenia zaniku tradycyjnych cnót burżuazyjnych (jeśli tak można powiedzieć, bo nie były one wyłącznie burżuazyjne, rzecz jasna), jeżeli więc chodzi o krytykę, która zwraca uwagę na postępujący zanik poczucia odpowiedzialności, na brak woli w tych społeczeństwach — brak woli samoobrony — to myślę, że jest w niej wiele słusznego. Te społeczeństwa, zwłaszcza społeczeństwo amerykańskie, ukształtowały hedonistyczny system wartości, który jest naturalnie bardzo ryzykowny dla dalszego trwania tej cywilizacji i wielu z nas uderza olbrzymia przewaga motywacji chciwości w zachowaniach ludzkich, brak poczucia odpowiedzialności za sprawy ogólne, tendencja do tego, żeby każdego człowieka z osobna uważać za doskonałego, a społeczeństwo jako całość za okropne, bez względu na to, jakie argumenty by się za tym przytaczało; jest to społeczeństwo, w którym więcej niż kiedykolwiek istnieje ideologii specyficznie wyrażającej postawę rozkapryszonych dzieci. Owszem, uważam to za niebezpieczne.


W. K.: Jedną z najbardziej konsekwentnych, głośnych krytyk społeczeństwa zachodniego w ostatnich latach były wystąpienia Sołżenicyna. Chciałbym, żeby pan powiedział, co sądzi o Sołżenicynie jako wielkim krytyku komunizmu i co sądzi o Sołżenicynie jako krytyku świata zachodniego.


L. K.: Sołżenicyn dla mnie jest to przede wszystkim wielki świadek. Może największy w naszym stuleciu świadek dramatycznych i straszliwych wydarzeń związanych z rewolucją rosyjską i jej następstwami. Jest to oczywiście wielki pisarz.

Jego polityczne opinie różnie odbieram, bynajmniej nie zawsze trafiają mi do przekonania, w szczególności wtedy, kiedy kontrastując sowiecki despotyzm z carską Rosją, usiłuje tę carską przeszłość idealizować. To jest oczywiście stara słowianofilska tendencja, żeby tę Rosję, zwłaszcza wczesnych Romanowych, idealizować, ale Sołżenicyn w ogólności znajduje mnóstwo argumentów, które mają świadczyć o tym, że Rosja carska właściwie ekspansywna nie była, że wspierała rozwój kultury narodowej, wartości religijne itd. Co do tego — jak każdy Polak, pamiętający historię Polski od czasów Katarzyny do Mikołaja II — mam oczywiście jak największe wątpliwości. Chociaż zgadzam się z Sołżenicynem co do tego, że w opresywności swojej system sowiecki prześcignął carat nie tylko w ostatnich dziesięcioleciach jego istnienia, ale również z czasów Mikołaja I, i chociaż zgadzam się z tym, że kultura rosyjska jest tak samo niszczona, znikczemniona i deptana przez sowietyzm jak inne kultury narodów żyjących w imperium — w tych punktach myślę, że on ma rację — to nie prowadzi mnie to bynajmniej do idealizacji systemu, przeciwko któremu nasi przodkowie walczyli w warunkach strasznych, cierpieli śmierć, tortury i nikczemności; tego nikt z nas nie jest w stanie ani nie powinien zapomnieć. Pod tym względem rzeczywiście myślę, że Sołżenicyn ma skłonność do niedającej się ani przeze mnie, ani pewnie przez żadnego Polaka strawić idealizacji caratu.    

 Jeżeli chodzi o krytykę społeczeństwa zachodniego, to powiedziałbym, że ma on wiele racji w tej krytyce. Ale z drugiej strony jest on jak gdyby niezdolny zdać sobie sprawę z tego, że nie istnieje wolność, za którą się nie płaci, że wolność jest wartością, która nieuchronnie będzie powodowała społecznie nieprzyjemne skutki, że — słowem — nie można opowiadać się za wolnością i zarazem żądać, żeby pewnych niemiłych skutków wolności nie było. One być muszą. Nie mamy wyboru między światem doskonałym, gdzie jest wolność, a nie ma ani pornografii, ani możliwości rozpowszechniania absurdalnych czy społecznie szkodliwych idei, a światem, w którym żyjemy obecnie; pewne uciążliwe czy nieprzyjemne skutki demokracji trzeba znosić. Mam wrażenie, że Sołżenicyn nie chce tego przyjąć do wiadomości. Nie jest on zresztą człowiekiem przywiązanym szczególnie do wartości demokratycznych. Jest przywiązany do religijnej tradycji, nie jest z pewnością zwolennikiem despotycznego ustroju, myślę, że najchętniej widziałby w Rosji jakiś rodzaj łagodnej autokracji paternalistycznej, dostatecznie silnej, żeby trzymała w ryzach społeczną patologię, ale mimo to dostatecznie dobroczynnej, żeby nie dławiła życia kulturalnego. Czy i jak to jest możliwe, jest sprawą spekulacji, doświadczenia nie przemawiają za wykonalnością takiej utopii.


W. K.: Ta sprawa, czy Rosja i Związek Sowiecki to jest kontynuacja, czy też nastąpiła jakaś radykalna przerwa, była wielekroć dyskutowana. Przytaczano argumenty za tym, że tylko w Rosji mogła się pojawić taka forma; przytaczano inne argumenty, że jednak było coś takiego w ideologii komunistycznej i w partii leninowskiej, co umożliwiło powstanie nowego typu despotyzmu. Jak pan uważa? Czy mógłby pan rozwinąć pańskie poprzednie uwagi na ten temat? 


L. K.: Ta sprawa była, jak pan zauważył, wielokrotnie dyskutowana; ja czasem też wypowiadałem własne w tej kwestii zdanie. Niektórzy ludzie podkreślają bardzo silnie kontynuację, wymienię tu przede wszystkim Richarda Pipesa, który jest znakomitym znawcą historii Rosji przedrewolucyjnej i sowieckiej, widzi w sowietyzmie dalszy ciąg rosyjskiego despotyzmu, uważa, że jest nonsensem tłumaczyć sowietyzm przez idee, które powstały w mózgu niemieckiego emigranta żyjącego w Londynie sto kilkadziesiąt lat temu; stanowisko Sołżenicyna jest dokładnie odwrotne: sowietyzm jest produktem zbrodniczej doktryny marksistowskiej. Rosyjscy emigranci reagują ze zrozumiałym zniecierpliwieniem i niechęcią na tego rodzaju uwagi, jakie Pipes na ten temat wypowiadał.

Ja bym zajął w tej sprawie stanowisko bardziej umiarkowane. Powiedziałbym, że tradycja historyczna jest oczywiście bardzo oporna i może przetrwać nawet ogromne zmiany polityczne, ale uważałbym za mylne zarówno powiedzenie, że sowietyzm to nic innego jak przedłużenie carskiego imperium, jak też powiedzenie, że sowietyzm to nic innego jak wcielenie doktryny Marksa. Jest z pewnością kontynuacją imperium; imperium nie tylko pozostało, ale umocniło się i poszerzyło, lecz fakt, że przyjęło zupełnie inną zasadę legitymizacji władzy, nie może być zlekceważony. Fakt, że od legitymizacji o charakterze narodowo-rosyjsko-paternalistyczno-tradycjonalistyczno-religijnym przeszło do zasady legitymizacji, która jest internacjonalistyczna, progresistyczna, futurystycznie zorientowana, wojująco ateistyczna i materialistyczna — ten fakt jest bardzo znaczący, a nikt nie jest w stanie określić ilościowo, jaki jest udział jednego i drugiego czynnika, czyli, z jednej strony, tradycji narodowej i tatarskiej kultury politycznej oraz bizantyjskiego cezaropapizmu, a z drugiej strony przyswojonej sobie przez to imperium ideologii marksistowskiej. To nie jest już mieszanka, to jest nowa forma społeczna, której nie można zdefiniować ani w jeden, ani w drugi sposób.    

Mówiąc, że jest to nowa forma społeczna, nie chcę powiedzieć, że ma ona widoki na długowieczność. Nie, wcale tak nie myślę. Jest to imperium, które wprawdzie przetrwało i umocniło się, ponieważ jednak zmuszone było odrzucić dawne zasady legitymizacji, oparte na narodowości i religii, a przyjąć inne — przy czym te inne zasady zostały tak doszczętnie wypłukane z wszelkiego sensu i z wszelkiej wiary, że cała ta ideologia, która uprawomocnia sowietyzm, jest kompletnie martwa (a z drugiej strony do dawnego typu ideologii jawnie nacjonalistycznej wrócić niepodobna); ponieważ ponadto system ten okazał się potwornie i beznadziejnie nieudolny we wszystkich dziedzinach oprócz wojska i policji; ponieważ nie jest w stanie uporać się z klęskami gospodarczymi, które spowodował, ani z napięciami narodowymi, socjalnymi i intelektualnymi; ponieważ grożą mu również rosnące prawdopodobnie napięcia wewnątrz rządzącego establishmentu czy pomiędzy różnymi częściami tego establishmentu — myślę, że chociaż ten ustrój wydaje się nienaruszony w swojej trwałości (ale wydaje się tak przecież dzięki gigantycznej maszynerii kłamstwa, które ma na swoje usługi i dzięki któremu może wszystkie swoje słabości i wszystkie swoje porażki dość skutecznie, chociaż nie całkiem skutecznie, ukrywać), to nie można mu wróżyć trwałości.

Myślę, że jest to imperium w historycznej skali poronne czy też taka próba kontynuacji zasady imperialnej, która się ostatecznie nie powiedzie. Chciałbym oczywiście mieć odpowiedź na pytanie, kiedy mianowicie rozkład tego imperium — który się zaczął, a którego Polska jest jednym i to bardzo znaczącym przykładem — nastąpi.


W. K.: Tu jednak bardzo będę chciał pana docisnąć — chociaż rozumiem, że nie chce pan prorokować — ale zbliżamy się w tej rozmowie do pytania zasadniczego, a w kalendarzu zbliżamy się do roku 1984; to jakoś wyznacza perspektywy. W związku z tym nie chciałbym, żeby pan tutaj — nikt tego nie potrafi — podał datę upadku, ale chciałbym, żeby pan powiedział, jak pan widzi dalsze losy imperium i dalsze losy sowietyzmu czy też komunizmu. Różne są przecież możliwości, ponieważ to imperium jednak nie jest tak słabe, jeżeli tylko spojrzeć na mapę i zauważyć, że z upływem lat jego obszar się niestety poszerza…


L. K.: Byłoby oczywiście rzeczą bardzo lekkomyślną powiedzieć, że imperium to jest bardzo słabe. Bardzo słabe ono bynajmniej nie jest, jego gigantyczna maszyna militarna i policyjna, cała ta maszyneria ekspansji i ucisku, jest stosunkowo sprawna. Z drugiej strony powtórzyłbym, że ogromnym elementem siły tego imperium jest fakt, że ono jest widziane jako silne przez innych dzięki temu właśnie, że słabości jego, na skutek niesłychanie skutecznej blokady informacyjnej i aparatu do rozsiewania kłamstw, są ukrywane.

Myślę, że scenariusze jego rozkładu mogą być różne. Dziennikarz brytyjski Timothy Garton Ash, który zresztą Polskę odwiedzał niejednokrotnie, bardzo sympatyzował z Solidarnością i z całym ruchem społecznym w Polsce, próbował wysunąć teorię otomanizacji sowieckiego imperium. Miał na myśli stopniową autonomizację kolonii czy też peryferyjnych obszarów, na których Turcy jeszcze przez długi czas utrzymywali instrumenty kontroli w sprawach militarnych, bezpieczeństwa i polityki zagranicznej, a gdzie jednak proces autonomizacji wewnętrznej stopniowo się posuwał, tak że w końcu rozpad dokonał się pod wpływem wstrząsów stosunkowo słabych. Taka droga nie jest całkiem wykluczona przez znane nam historyczne okoliczności.

Niewątpliwie najbardziej niebezpiecznym scenariuszem byłby rozkład eksplozywny tego imperium, który groziłby niebezpieczeństwem wojny światowej, gdyż w momencie ostatecznego zagrożenia wewnętrznego imperium mogłoby się zdecydować na wywołanie wojny światowej jako ucieczki w katastrofę przed inną katastrofą; takie rzeczy się zdarzają, ale nigdy w historii nie niosły za sobą aż tak gigantycznego niebezpieczeństwa jak w tej chwili. Nie mówiąc już o tym, że nie życzyłbym sobie, żeby przemiany w Rosji zaczęły się od pogromu Żydów w Kijowie i masakry Rosjan w Taszkiencie; mam jednak na myśli przede wszystkim sprawę uniknięcia globalnej wojny. Dlatego myślę sobie, że orientacja, na której powinno nam najbardziej zależeć, to stopniowa dezintegracja totalitarnych instytucji, zarówno w samym Związku Sowieckim, jak w jego imperialnych przyległościach. Mimo porażki, jaką poniósł ruch polski — największy do tej pory wyłom w historii totalitaryzmu sowieckiego — nie sądzę, żeby cała potęga policyjno-wojskowa tego systemu była w stanie panować nad periodycznymi kryzysami, które nieuchronnie pojawiać się będą i które być może — to byłoby oczywiście najlepszą drogą dezintegracji — będą prowadzić do wydzierania stopniowych koncesji z tej na pozór zupełnie zastygłej jak kamień, martwej struktury politycznej.


W. K.: To byłaby odpowiedź na pytanie o możliwe drogi dekompozycji imperium. A jeżeli chodzi o dalsze losy sowietyzmu, tej doktryny, która legitymizuje władzę — jakie tutaj pan by scenariusze widział? To też jest bardzo ważne, bo inną możliwością rozpadu imperium, jaką różni publicyści widzą, jest rozpad, który jeżeli nie zacznie się od centrum, to w każdym razie będzie jakoś sankcjonowany czy umożliwiony przez rozluźnienie się centrum.


L. K.: W książce, którą czytałem kilka miesięcy temu, a napisanej przez Aleksandra Štromasa, Litwina, który kilka lat temu z Moskwy na Zachód wyemigrował i którego znam dobrze, autor stara się analizować konflikt między partokracją a technokracją w Rosji jako jeden z fundamentalnych konfliktów, przy czym — co jest szczególnie ważne — do technokracji zalicza armię. Chodzi tu o konflikt pomiędzy aparatem politycznym, czyli partyjnym, i aparatem wojskowym, który oczywiście jest zawsze potęgą i którego rola we wszystkich kryzysach wewnętrznych jest bardzo wielka, ale który nie pojawił się do tej pory jako siła o samodzielnych aspiracjach.    

Oczywiście, że jeżeli jest walka frakcyjna, to frakcja popierana przez armię ma wszystkie szanse wygrania; pamiętamy przecież, co się stało, gdy usunięto po raz pierwszy Chruszczowa. Przegłosowali go przeciwnicy w Biurze [Politycznym], a wtedy Chruszczow zwołał Komitet Centralny, zjawił się marszałek Żukow i powiedział, że towarzysz Chruszczow jest ogromnie zasłużonym komunistą, i to był koniec dyskusji; wiadomo było, że armia jest po stronie Chruszczowa. Ale zdaniem Štromasa armia może się stać samodzielnym ośrodkiem inicjatywy politycznej, co by zupełnie zmieniło sytuację.


W. K.: A czy mógłby pan powiedzieć, dlaczego dotąd nie nastąpił 18 Brumaire’a w Rosji? Trocki ileś tam lat temu miał nadzieję, że coś takiego nastąpi — taka bonapartystowska przemiana. To jednak nie nastąpiło.


L. K.: Tu muszę sprostować. Trocki nie tyle spodziewał się bonapartystowskiej zmiany, ile uważał, że ona już zaszła, że mianowicie Stalin jest tym Bonapartem, że nastąpiła kontrrewolucja, którą sobie modelował według porewolucyjnej historii Francji. Te wszystkie analogie miały oczywiście bardzo mały sens. Ale dlaczego nie nastąpił, jak pan mówi, 18 Brumaire’a? Nie wiem; być może to nie jest w ogólności w rosyjskiej tradycji. Ale oczywiście, z tego, że coś nie jest osadzone w tradycji, nie wynika, że nie może nastąpić; różne rzeczy sprzeczne z tradycją ciągle się na świecie dzieją. Ja nie twierdzę, że tak się stanie, nie mam danych, żeby tak twierdzić. Przytoczyłem tylko opinię z książki, która wydaje mi się dobrze napisana i podbudowana analizą rozmaitych szczegółów, ale sam nie podaję się za znawcę.

Podobną tezę o roli wojska w układach politycznych wysuwa Castoriadis. Problem polega na tym, że dyktatura wojskowa w Rosji, albo coś analogicznego do tego, co jest obecnie w Polsce, tylko że na skalę sowiecką, jest wprawdzie do pomyślenia, ale konsekwencje byłyby ogromnie niebezpieczne dla całego imperium, bo to znowu musiałoby zmienić zasadę legitymizacji władzy, czyli całą ideologię zrewidować. A ta ideologia, wszystko jedno, czy ktokolwiek w nią wierzy, czy nie wierzy, jest absolutnie niezbędnym instrumentem legitymizacji. Dlatego nie mógłbym przewidzieć skutków takiego procesu. Niemniej, gdyby się stać tak miało, że maszyna militarna stałaby się niezależnym ośrodkiem politycznego działania i wytworzyła samodzielną krystalizację politycznej akcji — to miałoby nieprzewidywalne w tej chwili skutki.

Ale to są spekulacje — wszystko przecież może się zupełnie inaczej potoczyć i mogą się stać rzeczy, które nam nawet do głowy nie przychodzą, ale trudno też, żebyśmy o takich sprawach nie myśleli. W sumie jednak nadal podtrzymywałbym — chociaż trudno jest nam, żyjącym teraz, a nie za sto lat, na te sprawy tak patrzeć — że ta forma kontynuacji dawnego imperium wyczerpuje swoje możliwości.


W. K.: Problem komunizmu i totalitaryzmu typu sowieckiego jest problemem zasadniczym, niemniej nie jedynym, przed jakim stoi świat. Zbliżamy się nie tylko do roku 1984, ale też do roku 2000, który można uznać za datę symboliczną, tak jak niegdyś rok tysięczny był za taką symboliczną datę uważany.

W roku 1978 został wyniesiony do najwyższej godności w Kościele katolickim Karol Wojtyła. To też było wydarzenie, które jakoś zmieniło dotychczasowy układ w świecie ideologicznym, myślenie o świecie. Jak pan widzi ten pontyfikat i jak pan widzi perspektywy, które otwierają się przed Europą na przełomie dwóch tysiącleci?


L. K.: To jest pytanie doprawdy o kosmicznych wymiarach i nie wiem, czy potrafię na nie odpowiedzieć. Ale mogę dać wyraz swoim własnym w tej sprawie poczuciom. Otóż powiedziałbym tak: w moim przekonaniu nasza cywilizacja jest w sposób organiczny zrośnięta z chrześcijańską tradycją. To znaczy, że nie mogłaby przetrwać, gdyby chrześcijaństwo miało obumrzeć — to byłby koniec tej cywilizacji. Niemniej, mimo rozmaitych wskaźników i statystyk, które wydają się świadczyć o słabnięciu chrześcijaństwa, są i inne objawy, które świadczą o jego nadal istniejącym bądź rosnącym wigorze.

Nikt nie zaprzeczy temu, że chrześcijaństwo i Kościół rzymski również jest w stanie znacznego socjalnego i intelektualnego wzburzenia, którego wyniki nie mogą być nam znane; że Kościół stoi w obliczu konfliktów wewnętrznych, że ma ogromne trudności z dostosowaniem języka swojego nauczania do świata współczesnego. Niemniej nie prorokuję bynajmniej upadku chrześcijaństwa, bynajmniej nie sądzę, że ono chyli się ku zagładzie, sądzę, że są w nim istotne siły odrodzenia wewnętrznego, że jest ono nadal trwałe, niezależnie od tego, jaki procent Francuzów przystępuje do komunii albo jaki procent dzieci chrzci się w Niemczech. Pontyfikat Jana Pawła II wydawał mi się także — zarówno jego początek, jak i dotychczasowy przebieg (już w tej chwili trzy i pół roku) — źródłem wielkiej otuchy. Nie tylko dlatego, że jest to Polak i człowiek doskonale zorientowany w sprawach świata komunistycznego. Również dlatego, że zarówno nieustępliwe przywiązanie do tradycji, jak odwaga zrywania z odziedziczonymi schematami są tak dobrze widoczne w jego działaniu. Łatwo jest ogólnikowo mówić o odróżnieniu w chrześcijaństwie niezmiennej substancji, corpus mysticum, od zmiennych form wyrazu i koniecznych adaptacjach do przemian cywilizacyjnych, ale niesłychanie trudno tę granicę zarysować w gmatwaninie tysięcy poszczególnych problemów społecznych i religijnych, a wydaje mi się, że Papież to właśnie wybornie potrafi. Zarzucają mu tradycjonalizm — jakby to było automatycznie skazą (nie wiadomo dlaczego; czy to, co sprzeczne z tradycją, jest automatycznie lepsze? — czy na świecie nie ma z definicji niczego oprócz postępu? — to mi się wydaje jaskrawym nonsensem). Ale będąc w Brazylii, rozmawiałem z księżmi, którzy pracują i żyją wśród najbardziej upośledzonych, wśród Indian, prowadzą ewangelizację i rozmaite społeczne akcje wśród najuboższych, ale nie są to ci wariaci polityczni, którzy redukują chrześcijaństwo do politycznego ruchu. Oni całkiem identyfikują się z tym, co Papież mówił na tematy społeczne, zarówno w Meksyku, jak i w Brazylii. Myślę, że jeżeli chodzi o Amerykę Łacińską, jest wielką sprawą dla Papieża, żeby uchronić samodzielność Kościoła w konfliktach społecznych, nie usuwając się zarazem od udziału w tych konfliktach. Jest to trudne, ale chyba możliwe i w tym kierunku, jak mi się wydaje, jego myśl i jego praca idzie.

Z drugiej strony jedną z podstawowych spraw, o których musi myśleć, jest oczywiście jedność Kościoła — troska o to, żeby konflikty polityczne czy społeczne nie doprowadziły do rozdarcia, nie przybrały dramatycznych form w tamtych krajach. Połączyć to wszystko jest niesłychanie trudno i nie zazdroszczę Papieżowi, że musi się z tym wszystkim zmagać, chociaż mam nadzieję, że potrafi uporać się z tym bezmiarem trudności.

Miałem okazję rozmawiać z Papieżem w kilka tygodni po jego wyborze, w Watykanie, na prywatnej audiencji. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, powiedziałem, że mu dziękuję za to, że zechciał porozmawiać ze mną, chociaż — jak powiedziałem — „Ojciec ma cały świat na głowie”. Na co Papież powiedział: „Każdy z nas ma cały świat na głowie”.


W. K.: Już kończąc naszą rozmowę, czy mógłby pan powiedzieć, jakie są według pana obecnie zasadnicze zagrożenia życia społecznego w Europie? I jakie są źródła nadziei w Europie, a zwłaszcza w Polsce? 


L. K.: Jakie są główne zagrożenia? Myślę, że jest ich bardzo wiele. Abstrahując już od groźby wojny globalnej, abstrahując także od możliwego podboju Europy przez sowietyzm — a nie będziemy teraz mówić o tym, jakie są szanse takich katastrof — podkreśliłbym niebezpieczeństwo wewnętrzne, o którym starałem się zresztą trochę pisać, a które określiłbym mianem postępującej infantylizacji społeczeństw zachodnioeuropejskich, infantylizacji, która wyraża się w dwóch sprzecznych żądaniach: chcemy coraz mniej państwa, bo to państwo za bardzo się wtrąca w nasze sprawy, coraz więcej reguluje, coraz więcej stara się nam narzucać, coraz więcej nas kontroluje, w coraz więcej form życia się wciska, a jednocześnie chcemy coraz więcej państwa, ponieważ chcemy mieć absolutne bezpieczeństwo, chcemy, żeby nam państwo załatwiało wszystkie nasze sprawy, chcemy, żeby było odpowiedzialne za wszystkie nasze troski i niepowodzenia; mamy skłonność do zwalania na państwo wszystkiego, co nam się złego przydarzy, wszystkich porażek.

Wysuwamy więc sprzeczne żądania, które mają charakter infantylny i które są niebezpieczne o tyle, że jedynym systemem, który obiecuje ludziom totalne bezpieczeństwo, jest totalitaryzm. Nie daje nam on naprawdę bezpieczeństwa w tym sensie, żebyśmy nie byli tam narażeni na najgorsze rzeczy, nie daje nam oczywiście ani warunków indywidualnego i osobowego rozwoju, ani możliwości kulturalnych, niemniej jest to system, który obiecuje, że wszystko weźmie na siebie, że nie będziemy się musieli w nim o nic troszczyć.

Ten infantylizm, który — mam wrażenie — jest dość rozpowszechniony, jest jak gdyby możliwym źródłem zgody na totalitarne przemiany. Niemniej nie rozpaczam w tej sprawie bynajmniej ani w desperację nie popadam, ponieważ wierzę w to, że kultura ludzka nie jest ostatecznie do zdławienia. Wierzę — krótko mówiąc — w to, że duch ludzki rzeczywiście ma w sobie wielką zdolność oporu przeciwko niszczącej presji despotycznych systemów, a zwłaszcza takiego despotycznego systemu jak sowiecki, który chce wszystko upaństwowić, włącznie z ludźmi i włącznie z ludzkimi myślami.

Aleksander Zinowiew w tym by się ze mną nie zgodził; on uważa, że społeczeństwo sowieckie zostało zupełnie zeszmacone i że rzeczywiście stworzono tam socjalistycznego człowieka, to znaczy martwą kukłę, niezdolną do oporu, niezdolną do myślenia; ja jednak myślę sobie, że tak nie jest. Krótkie rozluźnienie kulturalne, jakie nastąpiło w późnych latach 50. i przetrwało w jakimś stopniu we wczesnych latach 60., obudziło nagle do życia źródła kulturalne w Rosji, które, wydawałoby się, były już zupełnie wyschnięte i zniszczone. Nawet w Chinach — mówię o tym z drugiej ręki tylko, sam tych rzeczy nie znam — nawet w Chinach są objawy kulturalnego oporu godne zanotowania. Mamy liczne świadectwa dotyczące życia religijnego w Rosji; nie są one może spektakularne, ale świadczą o tym, że mimo niesłychanej brutalności i bezwzględności, z jaką zdeptano w Rosji wszelką religijną tradycję, tradycja ta przetrwała i uchroniła się. W warunkach jakiejkolwiek, niewielkiej nawet swobody wyszłaby na powierzchnię z ogromną siłą.

Nie wierzę w zwycięstwo totalitaryzmu, to znaczy po prostu w koniec cywilizacji i w koniec człowieka, bo przecież doskonałe społeczeństwo totalitarne byłoby społeczeństwem bez ludzi, społeczeństwem, w którym jednostki byłyby zupełnie wymienialne jak cegły w ścianie. Gdyby to nastąpiło, byłby to oczywiście koniec kultury i koniec człowieka, jakim go znamy. Nie wierzę jednak, że to nastąpi.


Chicago, czerwiec 1982

z LESZKIEM KOŁAKOWSKIM

rozmawiał WOJCIECH KARPIŃSKI