Vincent van Gogh
Autoportrety
Autoportrety
Jakim był w Paryżu, tego można się dowiedzieć od niego. Zamiast listów zostawił świadectwo inne, nie mniej wyjątkowe i przejmujące, choć trudniejsze do odczytania. W ciągu dwóch lat paryskiego pobytu powstało ponad dwadzieścia autoportretów. Jest to dokonanie niezwykłe w historii malarstwa. Dla porównania: Rembrandt, malarz szczególnie zainteresowany w utrwalaniu własnego wizerunku, stworzył w ciągu czterdziestu lat pracy twórczej około sześćdziesięciu autoportretów. Autoportrety van Gogha zdumiewają ilością, jakością — i zróżnicowaniem. Zmieniają się i pozy, i techniki malowania.
Przed nami pojawia się galeria van Goghów. Pierwszy: jeszcze holenderski w tonacji, ale już z wielkomiejska ubrany, w sztywnym kapeluszu, przed sztalugami. Drugi: ciemna, poważna twarz, z fajką w ustach; wciąż przeważa rdzawy brąz i prawie czarna zieleń. Trzeci: z gołą głową, twarz ulega rozjaśnieniu, lecz tło jeszcze mroczne. Czwarty: czoło i policzki bardziej nasycone światłem, rudy zarost staje się czerwony, a usta ciemnopomarańczowe, kładzenie farby w tle i na ubraniu drobnymi skontrastowanymi punktami. Piąty: szerokie, szkicowe maźnięcia, twarz znów wtopiona w tło, rdzawa farba zaznacza włosy i zarost, śmiało szkicuje kontur ucha i nosa, zarys oczu. Szósty: filcowy jasnoszary kapelusz z ciemnoszarą wstążką, tło szaroniebieskie, niebieski fontaź i niebieska linia wyznaczająca kontur szarej marynarki; mięsiście kładziona farba przypomina fale na lekko spienionym morzu; czerwień wchodzi nie tylko na zarost, lecz i na twarz; jedynie oczy błyszczą błękitem, którego refleksy błyskają na uchu i na rondzie kapelusza. Siódmy: na jasnożółtym tle, w jasnożółtym kubraku, w żółtym słomkowym kapeluszu, żółta twarz z ciemnozłocistym zarostem. I jeszcze inne, wciąż z tą samą, wciąż zmienną twarzą badawczo wpatrzoną w widza. I trzy ostatnie w tej serii (wszystkie trzy w Amsterdamie):
Pierwszy nazywam impresjonistycznym, bo van Gogh jest w nim „złamany Renoirem”: ciemnoniebieskie przeplatane jasnym tło, malowane szerokimi maźnięciami, zlewa się z prawie taką samą marynarką, ale twarz i kapelusz nasycone światłem, wyraźnie wydzielone; intensywnie żółty kapelusz, faliste kładzenie farby oddaje falistość ronda, złocista żółć rozświetla policzki i szyję.
Drugi nazywam pointylistycznym, bo van Gogh jest w nim „złamany Seuratem”: tło niebieskie natarczywie wzburzone rudymi punktami układającymi się w koncentryczne kręgi; światło na szarym kapeluszu oddane przez mozaikę zielonych, niebieskich, żółtych kresek we wszelkich odcieniach; kolorystyczne szaleństwo osiąga kulminację w twarzy; jej centrum, niepokojąco rozdwojone, to oczy: ciemne, jasne, otoczone czerwienią; od nich rozchodzą się rozwichrzone linie żółte, pomarańczowe, seledynowe, zielone, znakomicie modelujące linię policzków i nosa, oraz karminowe, zielone, żółte, tworzące zarost.
Trzeci nazywam van goghowskim: jest w nim w pełni sobą. Namalował go w ostatnich dniach pobytu w Paryżu, podpisał i — wyjątkowo — postawił datę roczną 88. Stanowi podsumowanie cyklu. Znów stoi przed sztalugami, jak na pierwszym autoportrecie, lecz głowę ma obnażoną. Twarz wyraźnie modelowana, przypomina rzeźbę, ale też pole z obrazów van Gogha: włosy są jak żółtoognisty łan dojrzałego zboża z czerwonymi makami, czoło i policzki pobrużdżone jak po orce. Kaftan niebieski, ożywiony drobnymi złocistymi plamami (lekcja postimpresjonizmu stosowana bez doktrynerstwa szkoły), przypomina rozgwieżdżone van goghowskie niebo. Żółte sztalugi, żółta paleta i żółte pędzle nie tylko współgrają z płowym zarostem i kontrastują z błękitem kurtki, bladą szarością tła i ziemistością dłoni, ale także triumfalnie zapowiadają „tę wysoką żółtą nutę”, którą — według jego własnych słów — osiągnie tego lata w najlepszych płótnach z Arles.
To wspaniały autoportret, zwieńczenie paryskiego pobytu. Kim jednak jest na tym płótnie, kim był wtedy? Obraz wymyka się jednoznacznemu ujęciu. Sam van Gogh pisał latem 1888 roku z Arles do siostry Wilhelminy, że starał się przedstawić na tym obrazie takim, jakim był wtedy w Paryżu: z zapadniętymi policzkami, zmęczony, źle odżywiony, z rozprzężonymi nerwami, jednym słowem ktoś, kto raczej przypomina nieboszczyka. Jego bratowa Joanna Bonger van Gogh we wspomnieniach pisze, że ten autoportret wydał się jej najlepszą podobizną Vincenta takiego, jakim go krótko znała: przy pierwszym widzeniu zaskoczył ją zdrowym wyglądem, opanowaniem, spokojną wiarą w siebie.
Wojciech Karpiński
Fragmenty książki Fajka van Gogha