Wojciech Karpiński
Strawiński Hockneya
(Fragment książki Amerykańskie cienie)
3 grudnia 1981, Nowy Jork
Na premierę składanki trzech utworów Strawińskiego czekałem z niecierpliwością. Ciekawy byłem przede wszystkim dekoracji Hockneya. Chciałem się także przyjrzeć premierowemu nastrojowi. Metropolitan Opera wytwarza elektryzującą atmosferę. Napięcie przed podniesieniem kurtyny, zwłaszcza gdy następuje to po raz pierwszy, brawa po jej opadnięciu, a podczas spektaklu przymierzanie oczekiwań do wrażeń, wszystko to stanowi ważny element teatralnej magii.
Rok temu w tym samym gmachu odbyła się premiera innej składanki, Parady, również w dekoracjach Hockneya i w reżyserii Johna Dextera, trzech krótkich utworów francuskich z początku wieku: balet Erika Satiego oraz opery Poulenca i Ravela. Składanki — i to różnych autorów, różnych rodzajów — rzadko odnoszą sukces. Parada spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem. Czytałem wiele recenzji, oglądałem reprodukcje dekoracji Hockneya, rzeczywiście znakomitych. Była to parada lekkości, swobody. Czy muzyka Strawińskiego, mierząca wyżej, potężniejsza, nie przytłoczy sceny, dekoracji, śpiewaków, baletu?
Na wieczór Strawińskiego, uczczenie setnej rocznicy urodzin, wybrano balet Święto wiosny,krótką operę Le Rossignol (śpiewaną po rosyjsku) i operę-oratorium Oedipus Rex (śpiewaną po łacinie). Kto wystawia te utwory, przywołuje cień Diagilewa, całą rewolucję w teatrze, w sztuce po prostu, związaną z jego imieniem. Skład i kolejność nowojorskiego wieczoru nie są przypadkowe. Ostre zmiany widzenia: gwałtowny pogański mit inicjacyjny, delikatna przypowieść chińska, grecko-współczesna parabola. Jaką wyznaczyć linię od maksymalnej energii Święta wiosny przez wyszukanie Słowika do podniosłej tragedii Króla Edypa?Sukces wieczoru zależał od znalezienia wspólnego mianownika, który nie zniszczyłby oryginalności trzech elementów. Zrobił to Hockney.
Nie naśladował ani symbolicznego bogactwa Roericha, ani chińskiej ornamentyki Aleksandra Benois. Znalazł również własne rozwiązanie dla plastycznej ascetyczności i braku dekoracji w Edypie. Wszystkie trzy sztuki dotyczą mitu, więc rozgrywają się w maskach. W Święcie wiosny twarze są pomalowane, w chińskiej bajce wycięte z tektury i unoszone nad głowami, w Edypie protagoniści nakładają stylizowane maski, gdy mają wypowiadać swoje kwestie. Święto wiosny jako wizja ruchu, koła zacieśniającego się, kuszącego zmiennymi barwami, rozerwanego. Drastyczna przypowieść dionizyjska o głosie natury, o krwi, pragnieniu, inicjacji, śmierci, znalazła w kolorach Hockneya świetne dopełnienie. Ani ilustrację, ani komentarz, właśnie dopełnienie. Choreografia mniej mi się podobała niż zmienna gra świateł. Zawrotnie trudne zadanie. Grozi pokusa symbolizmu bądź (daremnego) weryzmu. Programowy, można by powiedzieć ideologiczny erotyzm Święta wiosny paradoksalnie utrudnia wydobycie erotycznego klimatu. Brakowało dystansu, niedopowiedzenia, gry napięć. Przed laty widziałem w Operze Paryskiej Święto wiosny bodajże w choreografii Béjarta. Bardziej wydobyła ekstatyczny charakter wiosenno-zmysłowego tańca. W obecnym przedstawieniu dekoracje i cała plastyczna strona silniej narzucała się wyobraźni.
Słowik oparty jest na baśni Andersena o cesarzu, mieszkającym w pałacu tak cennym i kunsztownym, jakby był z błękitnej chińskiej porcelany. Takie są dekoracje Hockneya: białobłękitne. Tylko mechaniczny japoński słowik, mający w drugiej odsłonie zastąpić śpiew prawdziwego, razi złotem piór, czerwienią dziobu i rubinowymi błyskami szklanych oczu. W wywiadzie dla „New York Times’a” Hockney opowiadał, że przez dwa tygodnie chodził do zbiorów porcelany w Victoria and Albert Museum szukając kolorystycznej inspiracji. Natalia Makarowa tańcząca partię Słowika i Anthony Dowell jako Rybak, po raz pierwszy występujący w Metropolitan, byli znakomici.
Najbardziej podobała mi się inscenizacja Króla Edypa. Widziałem go kiedyś w Warszawie. Łaciński tekst, nowoczesny patos znudziły mnie śmiertelnie. Dotąd pamiętam uczucie podniosłej, zakurzonej, pretensjonalnej pustki. Może przez kontrast teraz miłe zaskoczenie. Libretto według Sofoklesa napisali Jean Cocteau i Strawiński, na łacinę przetłumaczył je Jean Daniélou, przyszły kardynał. Tragedia rozgrywa się na nagiej scenie. Narrator, ubrany w smoking, komentuje akcję w języku zrozumiałym dla widza. Hockney dochował wierności tym sugestiom, aleje wspaniale przetworzył. Na scenie namalował krwawoczerwony krąg i postawił czerwoną ścianę. Przez dwa trójkątne wgłębienia, dwie bramy, przechodzą z głębi postaci biorące udział w danym momencie akcji. Światło modeluje różne odcienie czerwieni. W końcowej scenie Edyp nakłada odmienną maskę. Reflektor powoli wydobywa ją z ciemności. Z oczu spływają jaskrawo czerwone ogniste języki. Muzyka towarzyszy oczyszczeniu. Intensywna, trzymająca w napięciu, uderzająca w finale dramatyczną prostotą.
Kurtyna opadła. Na niej niebieskie, zielone i czerwone koło, takiż perspektywicznie ukazany prostokąt i napis „Igor Stravinsky. 1882”. Kiedy wśród braw ukazał się olbrzymi zespół wykonawców wszystkich trzech sztuk, ułożył się w skomplikowany, lecz harmonijny ornament jakby z wczesnych płócien Hockneya: zielone tuniki ze Święta wiosny,błękitni mandaryni, greccy władcy w smokingach, dyrygent we fraku oraz Hockney i reżyser w czarnych, wyszukanie spokojnych garniturach.
Wojciech Karpiński
Fragment książki Amerykańskie cienie