Wojciech Karpiński
Stewart Gardner Museum
(Fragment książki Amerykańskie cienie)
11 października 1981, Boston
Przywitałem się z autoportretem dwudziestotrzyletniego Rembrandta. Nie pamiętałem, że jest tak nieprzyzwoicie młody. Znów patrzy na mnie ciemnymi kulami intensywnie mrocznych oczu. Światło wydobywa prawy policzek, ramiona spowite zielonoszarym aksamitem, przekreślone jaskrawym złotem łańcucha. Mieni się mysiosrebrna materia kapelusza ozdobionego złotem i kamieniem w kolorze zakrzepłej krwi. Brąz puszystych loków. Karmin ust ocieniony meszkiem młodzieńczego zarostu. Koloryt całości złotozielony tam nawet, gdzie panuje ginąca w mroku stalowa szarość. Powiedzieć, że dostrzegłem w młodzieńczych oczach rozpaczliwy chichot i przeszywającątrzeźwość starczego spojrzenia z kolońskiego autoportretu, gdy rozumiał już tyle, nie wszystko, ale tyle, powiedzieć tak, to zdeformować formułą moją reakcję, lecz ślad spojrzenia w spojrzeniu dociera przecież do mnie z ciemnokulistych młodzieńczych oczu.
Kiedy nie wytrzymywałem spojrzenia mojego Rembrandta, odwracałem się ku Vermeerowi. We wspaniałym wnętrzu trwa koncert. Złączenie wszystkich elementów, które przybliżają jego sztukę. Jest i ukośnie ukazana szachownica kamiennej posadzki, i leżąca na stole materia o rdzawo-błękitnym wzorze (vermeerowski błękit natychmiast skupia na sobie uwagę). Są i Vermeery potęgi drugiej, obrazy w obrazie. Na ścianie wisi pejzaż: kępa drzew i niebo wybuchające nowym odcieniem vermeerowskiego błękitu. Inny krajobraz na podniesionym wieku szpinetu, znów pasmo czułego błękitu. Stalowa biel kobiecej sukni. Chwila zatrzymana. Z całego malarstwa on jeden potrafił tak przedstawić mgnienie żywego czasu. Pomyśleć, że przez dwa stulecia Vermeer był uważany za jednego z wielu rodzajowych malarzy, i to tych gorszych, odartych z indywidualności. Dzisiaj jego osobowość narzuca się powszechnie. Jak nie wierzyć w formującą siłę estetycznych kanonów? Mimo nagromadzenia „vermeerowskich chwytów” nie zaliczyłbym bostońskiego Koncertu do moich wielkich Vermeerów. Obecność życia byłaby silniejsza, gdyby nie było w ogóle ludzkich postaci. Obrazy, instrumenty, podłoga narzucają się spojrzeniu; muzykującej trójki nie ma, nie zdołała zaistnieć tym spotęgowanym istnieniem, jakim obdarzone bywają postaci Vermeera. Z nowojorskiej Alegorii wiary usuwam egzaltowaną kobietę-symbol. Tutaj trudniej dokonać podobnego zabiegu.
Wracam spojrzeniem do Rembrandta. Pod autoportretem, z boku rzeźbionej komody dostrzegam zawieszony maleńki rysunek piórkiem, ledwie kilka centymetrów kwadratowych, autoportret naszkicowany cztery lata później niż obraz. Wąsy już po męsku dojrzałe, spojrzenie wyraziste. Brak jednak intensywnej nieokreśloności wczesnego dzieła. Zapomniałem o istnieniu tego rysunku. Przypomina (gdybym nie pamiętał) o innych obliczach, o niepełności każdego. Narzucająca się prawie zmysłowo nieokreśloność, zdecydowany portret niejasności rzutuje znieruchomiałą chwilę w przyszłość, która nie ma jednego oblicza. Każdy z późniejszych autoportretów jest dopełnieniem bostońskiego arcydzieła, żadnego nie potrafiłbym zatrzymać jako odpowiedzi na pytające spojrzenie kulistych oczu.
Piętro wyżej byk porywa Europę. Tycjan obnażył jej nogi i piersi. Biała materia, zmysłowo zaznaczone kontury bardziej podkreślają niż odsłaniają. Z tej samej ściany Filip IV Velázqueza bacznie przygląda się widzowi, czy nie zatrzymuje się zbyt długo przed tycjanowską nagością. Kto dzisiaj potrafi tak namalować ciało? Dziś więcej można odsłonić, co nie znaczy więcej pokazać. Błękitne góry, cieliste amorki płyną powietrzem, czerwona szarfa powiewa w dłoni omdlałej z rozkoszy Europy, szeroko otwarte ogromne oczy byka, wszystko to jest i sztuką, i artystyczną wizją zmysłów. Wracam na dół i przyglądam się autoportretowi wcale nie mądrzejszy. Z przeciwnej ściany wybija się, między hieratycznie dekoracyjnym Doktorem praw Zurbarana a męsko energicznym Hrabią Arundel Rubensa, Burza Rembrandta. Chrystus z apostołami na miotanej falami łodzi. Jezioro Genezaret przemieniło się w spienione morze. Śmiałość trójkątnej kompozycji, znikomość ludzkich postaci. Czy odwrócona ku widzowi drobna twarz to rzeczywiście jeszcze jeden autoportret Rembrandta? Chyba tak, ale autoportretem jest tu coś więcej, cały nastrój dzieła, ludzki niepokój wpisany w doskonałość kompozycji.
Wojciech Karpiński
Fragment książki Amerykańskie cienie