Wojciech Karpiński
Aleksander Wat - Klucz i hak
(Fragment tomu Książki zbójeckie)
Gdyby Aleksander Wat był jedynie wyjątkowo oryginalnym obserwatorem i analitykiem cywilizacji stalinowskiej, wówczas, mówiąc słowami Kazimierza Wierzyńskiego, „gdy świat wyjdzie z kataklizmu zwanego Sowietami”, bądź gdy kataklizm przyjmie inną formę, teksty Wata stałyby się jedynie martwym dokumentem. To im nie grozi. Stanowią coś więcej niż zapis mentalności epoki. Nie tylko jego wiersze, także eseje — rozważania, filozoficzno‑poetyckie naszepty, strzępy refleksji, głęboko przemyślane, a wyrzucane z siebie z impetem i bólem — są poetyckim oglądem i osądem świata. W nich także objawia się moc werbalatorska, siła inkantacji słownej. To ona każe słowom brać na siebie coraz to nowe ciężary, aż docierają do nas wymęczone, przetworzone — przejmujące.
Właśnie w Moim wieku Wat wyznaje, że dotyk słów był dla niego tym, czym dotyk ziemi dla Anteusza. Filtrował z nich poezję. To w więzieniu uświadomił sobie, że jest poetą w samej swej esencji. Nie dlatego, że pisze wiersze (robił to rzadko). Nie dlatego, że zakochany był w poezji, ani dlatego, iżby chciał stworzyć z życia dzieło sztuki. Nie. Dlatego, że to była jego droga, jego sposób postrzegania świata. Nie czynił tego na sposób filozoficzny. W czasie studiów przekonał się o złudności poznania uniwersalnego. Nie czynił tego na sposób religijny; nawet w mistycznych ekstazach, wyznaje, był religijnie bierny, pozwalał się unosić fali, nie zdobywał nieba szturmem.
Był poetą nienawidzącym polityki i zafascynowanym polityką. Wspomina w Moim wieku: „[...] pisanie o materiach politycznych jest dla mnie udręką, a fatalnością moją, że muszę się wypowiedzieć. [...] Nauczyłem się odróżniać politykę jako Los zbiorowy od politycznych instrumentów. Machiavelli pokazał mi Politykę pod innym niebem. Pod gwiazdami, których z naszych tiurm nie widzieliśmy nigdy. «Polityka jest losem». W 1808, na zjeździe królów w Erfurcie, w salonie Am Erker, z którego widać rokokową Hauptwachę, zabawkową, jak ówczesne księstewka niemieckie, kiedy Goethe zachwalał Wolterowskiego Mahometa jako Schicksalstragoedie, cesarz Napoleon przerwał mu: «Tragedia losu? To należy do epok zamierzchłych. Politik ist das Schicksal»”. Cóż znaczy polityka jako los poety? Wata dręczyło pytanie o źródło zła. Szukał odpowiedzi ogólnych i szczegółowych. Cofał się w przeszłość — aż do zerwania jabłka, do czynu Kaina. I kierował się ku konkretowi jednostkowego doświadczenia historycznego, ku osobistym bólom i błędom. Czynił to jako poeta, to znaczy ktoś szczególnie uwrażliwiony na materię języka.
Budował własną tkankę słów, zarazem intymnie jego i zakorzenioną w tradycji, nie tylko polskiej. W języku zamknięty jest klucz do Wata, klucz do jego dzieła i jego klucz do zrozumienia polityki. Gdzie umieścić go na mapie literackiej? Wat z pewnym wyrzutem wspomina, że Miłosz zareagował na jego młodzieńczy tom słowem „secesja”. Obaj mają rację. Dzieło Wata każe myśleć o Młodej Polsce nie takiej, jaką była, lecz o takiej, jaką mogłaby być, gdyby wypracowała język naprawdę odważny i nośny. Jak zdarza się u pisarzy wyczulonych na użycie słowa, Wat sam wskazuje powinowactwa. Nie jest bezpośrednio z linii „przezroczystych” jak Kochanowski, Mickiewicz, Miłosz, Herbert, lecz z tych, którzy widomie szamotali się z językiem, niczym Jakub z Aniołem, próbowali go sprowadzić na swoje szlaki lub dawali mu się ponosić w nieznane — jak Sęp Szarzyński, ksiądz Baka, późny Słowacki, Norwid. Ta linia w dwudziestym wieku dała literaturze polskiej trzech poetów, odmiennych od siebie, niepowtarzalnych, niebezpiecznych jako wzór dla naśladowców, ale fascynujących: Leśmian, Wat, Białoszewski.
Także szkice, zapiski, rozmowy są tekstami Wata poety, należy o tym pamiętać, aby odczytać z tych palimpsestów nakładające się warstwy znaczeń. Zresztą Wat poeta nie daje o sobie zapomnieć. Styl jego wypowiedzi uderza: zdyszany, skrótowy, przechodzący w różne języki, spolszczający beztrosko obce wyrazy, sięgający po słowa uczone lub zaskakujący kolokwialnym zwrotem; odrzuca albo fascynuje. Może tylko tak, głosem wyrywanym z wnętrzności, z rozbolałego mózgu, można było wyrazić wiedzę o sobie i świecie, o sobie rzuconym w świat katastrof dwudziestego wieku, o zmaganiach ze słowem i z losem?
Dostrzegał własną siłę i słabości, często nadawał obu formę skrajną. O tym wiedział także. Nazwał się kiedyś typem maniakalno‑depresyjnym. Znaczy to tyle, że nigdy nie był letni. Na pewno. Nawet wówczas, gdy bronił umiarkowania: jak w nagłym ataku na świętego Pawła, furiackim, wspaniałym. Dostrzegł w Szawle‑Pawle własną karykaturę i dokonywał na nim egzorcyzmów: czynił odpowiedzialnym za wszystko, za żydostwo i odejście od żydostwa, za otwartość i doktrynerstwo, za wierność i odstępstwa, za utopie i za politykę, aż po dzień dzisiejszy. Przy całej odmienności stylu jest coś w tej diatrybie z Nietzscheańskich pieniactw. Obaj z różnych powodów widzą w świętym Pawle niebezpiecznego — bo szczęśliwego — rywala w walce o względy historii‑przeznaczenia: „Oderwał od żydostwa szczyt jego esencji żydowskiej i obtłukiwał się z nim po rozpustnych Koryntach, skurwionych Koryntach, po zasofistykowanych azjatyckich Efezach. Fanatyczny, wszędobylski, obywatel rzymski i niszczyciel, dywersant Rzymu, stokrotnie kompromisowy w imię fanatyzmu doktrynalnego, rabiniczny. Gdyby nie święty Paweł, kto wie, jaki bieg miałaby historia ludzkości. Być może w Imperium zapanowałby mitraizm, być może Imperium nie byłoby zniszczone do szczętu przez pogańskich Gotów, Sarmatów. Żydostwo nawróciłoby się na swoją przecież religię, na religię swojej religii, kość z kości, odcedzoną od swojej drugiej skorumpowanej przez historię natury i z tym chrześcijaństwem żydowskim przyszłoby do pogan i nawróciłoby ich i nie byłoby ani palenia heretyków, ani utrzymania i prolongacji serii niewolnictw, ani wytępienia Katarów, ani samych Katarów, ani wojen kozackich, ani zimnej wojny, ani samych bolszewików — może sprawdziłoby się proroctwo Izajasza?”
Silna językowa oryginalność stwarza możliwość wychodzenia poza dotychczasowy sposób widzenia, otwiera nowe bramy, ale często wciąga w pułapki manieryzmu i dziwactwa, przez te bramy przejść może tylko autor. To są zagrożenia na terenie polszczyzny dobrze znane. Język gubi swoje łożysko. Eksperymenty przestają wówczas być czytelne. Wat nie zagubił punktu odniesienia, choć poczynał sobie śmiało. Dlaczego? Miał silny zmysł przyswajania. Widać to w jego spolszczeniach, w jego cytatach obcojęzycznych, nietłumaczonych, a znakomicie inkrustujących tekst. Ale przyczyna leży głębiej. W historycznym uwrażliwieniu. We wzięciu na siebie dziedzictwa i polskiego, i żydowskiego. Świętemu Pawłowi robił awanturę jak komuś z rodziny. Czuł się za niego odpowiedzialny. Język Wata jakkolwiek swobodny i osobisty, nie traci kontaktu z silnym nurtem mowy, bo tym nurtem jest dla Wata Stary Testament i Ewangelie, i historycy rzymscy, i filozofia niemiecka.
Czytelnicy jego wierszy pamiętają te utożsamienia‑nienawiści. Siłę historycznego uwrażliwienia Wata doskonale odsłania rzymski zapis z Moraliów: „Mając przejść Bramę Tytusa, której piękno z dalszej odległości, na tle nieba, obok samotnych kolumn Kastora i Polluksa, wstrząsnęło moim sercem — zaparłem się w ziemię jak osioł i: o barbarzyńca! — splunąłem nagłą ogarnięty nienawiścią. Dopiero w chwili następnej przyjrzałem się wewnętrznej płaskorzeźbie, na której przodkowie moi skuci kajdanami, pędzeni w niewolę, niosą menorę jerozolimską, a śród nich, jedna z pierwszych, twarz mego ojca!...”.
Sięgał daleko pamięcią, dlatego mógł więcej unieść w mowie. W jego dziele twórczo rozbrzmiewają „hebrajskie melodie”. Pisał o sobie: „Nigdy nie czułem się Polako‑Żydem czy Żydo‑Polakiem. Nie znosiłem Metysów. Zawsze czułem się i Żydem‑Żydem, i Polakiem‑Polakiem (jak by się powiedziało po francusku). Jednocześnie trudne do wytłumaczenia, ale prawdziwe. Zawsze byłem dumny (o ile wolno w ogóle być dumnym z przynależności do tej czy innej grupy ludzkiej), że jestem Polakiem, że jestem Żydem. A także zrozpaczony: że jestem Polakiem, że jestem Żydem. Fura nieszczęść!”. Człowiek tak rozdarty i tak przywiązany czuł boleśnie wszelkie podziały, ograniczenia, odgraniczenia. Potrzebował ich i raniły go. Tropił je w świecie i w sobie. Szukał języka dla ich wyrażenia.
Chciał dać świadectwo jak Tytus Liwiusz, nie jak święty Augustyn; napisać kronikę, nie wyznania. Rozumiał jednocześnie, że dla niego droga ku świadectwu wiedzie przez wyznania. Powiedział w Moim wieku: „Zamąciły się te dwa podstawowe style mówienia o czasach. Św. Augustyn z Liwiuszem. Jeżeli się jeszcze bierze na przykład takiego Machiavellego, jego rozważania nad Tytusem, to się ma szaloną przyjemność intelektualną, niesłychanie czystą linię rozumowania i myślenia. Nic ze św. Augustyna. No tak. Ale od czasu Rousseau znowu jesteśmy w kręgu zamącania historii przez autobiografię. Czy to nie jest jedna z cech naszej choroby? Zamącanie historii biografią. Czy to nie jest grzechem?”
Augustyn z Liwiuszem to jeszcze jedna para więźniów w celi jego mózgu, jak Żyd i Polak, jak zrozpaczony Tomasz a Kempis i euforyczny Maurice Chevalier, których konfliktową obecność rozpoznaje we wspaniałym fragmencie Dziennika bez samogłosek. Sztuka kontrapunktu, oddaleń i przybliżeń, zmiennej perspektywy, wzmacniała siłę słowa i sprzyjała jego plastyczności. Z tamtych dwóch na pewno bliżej był Augustyna, Augustyna, który stracił wiarę, a raczej odchodził od kolejnych wiar, do końca rozdarty. Wobec Augustyna też dokona egzorcyzmów; oskarży go o niegdysiejsze własne złudzenia: „Nie mogę poznać samego siebie, ergo sum. Dzieje się tu jak w lustrze Alicji z krainy czarów: im bliższy jestem (w szczegółach) własnego obrazu, tym jestem od niego dalszy. Potwierdzają to wszystkie wyznania, poczynając od św. Augustyna. Nie trzeba szczegółowej analizy, aby od razu wyczuć zasadniczy fałsz, zbawienną autoiluzję — na św. Augustynie będą się wzorować samokrytyki komunistów. W tym większym blasku jest moje uczestnictwo w chwale, im nikczemniejszy byłem poza tą chwałą” (Dziennik bez samogłosek).
Wchłaniał w siebie coraz to nowe punkty widzenia, różnorakie lektury, liczne języki, aby nadać swej mowie zarazem siłę, pojemność i precyzyjność. Nie precyzyjność gładkiego wywodu czy logicznego rozumowania; nie bał się sprzeczności, nie unikał chropowatości stylu — poszukiwał precyzji w oddawaniu wewnętrznych doświadczeń i przemyśleń. Do tego był mu potrzebny specjalny język. Język poety. Nie jako polityk ani jako historyk zbliżał się do wydarzeń, lecz jako poeta właśnie. W tej perspektywie należy odczytywać jego eseje. Ta perspektywa pozwoliła mu podejść do zjawiska, jakim jest komunistyczna teoria i praktyka, w sposób nowatorski i twórczy.
Nowatorski ton uderzył mnie z całą silą w szkicu Klucz i hak opublikowanym przez „Kulturę” latem 1963 roku. Zdawał się stanowić wyzwanie dla wielbiciela Gombrowicza: również tak można pisać, meandrycznie, zawikłanie, uciekając od środka wywodów i wciąż rzucając na to centrum nowe błyski światła z najbardziej nieoczekiwanych miejsc. Oszalały barok, niepohamowana secesja jako narzędzie rozpoznania „rzeczywistości tak trywialnej i doktryny tak prostackiej, zaprzeczanej nadto przez ogół faktów i coraz to demaskującej się krwią i uciskiem. I to wszystko na jedno słowo honoru, na jeden zakład do nieoznaczonej przyszłości, zakład, który moralnie i intelektualnie jest już dawno przegrany”. Wat własnymi tekstami ukazuje, jak rewelacyjna jest jego droga, droga Augustyna, dla zrozumienia triumfów tej trywialnej rzeczywistości.
Jego teza podstawowa jest jasna: klucz — to doktryna, a ściśle mówiąc jej aspiracje do władzy nad słowami, hak — to terror stosowany jako narzędzie pedagogiki społecznej. Ale siła wywodów Wata leży również w drobnych obserwacjach, w nowatorskim i celnym nazwaniu, w zastrzeżeniach, które są rozszerzeniem punktu widzenia. Celem Wielkiego Terroru było nie tylko ubezwłasnowolnienie mas, ale także ich, jak to Wat nazywa, opatrując słowo copyrightem, ubezwłasnomyślenie — komunistyczna reedukacja, produkcja człowieka nowego typu o upaństwowionym sumieniu. Ten cel, zastrzega się autor, nie był w pełni osiągnięty nawet u szczytu stalinizmu. „Oczywiście, generalizacje są tylko generalizacjami. Sam autor i w więzieniach, i na wolności spotykał ludzi bohatersko odpornych na te czary”. Z tego punktu widzenia Wat przygląda się produktom socrealizmu. Nie traktuje ich jako literatury pięknej, nie szuka w nich świadectwa o rzeczywistości, społecznej czy indywidualnej, lecz o nadrzeczywistości. Sarkazmy są łatwe dzisiaj, trudniej zobaczyć drugie i trzecie dno tej literatury, odkryć świat stalinowskiej semantyki. Te związki stara się Wat wytropić. Jego analizy przywodzą na myśl rozważania Alaina Klemperera o języku Trzeciej Rzeszy, Orwellowską nowomowę, analizy Alaina Besançona. Wat wśród badaczy zajmuje miejsce własne, miejsce myśliciela i poety.
Śledzi kierunki i metody „semantycznego wywłaszczenia”: znieprawienie pewnych nazw ogólnych, słów takich jak Wolność, Kultura, Socjalizm, Pokój. To fakty dziś znane powszechnie (albo prawie). Po rozbiciu tradycyjnych związków między słowem i rzeczą przychodziła kolej na budowę nowych. Inaczej groziłby rodzaj „entropii lingwistycznej”, afazji; to pisarze mieli za zadanie przywrócić słowom, już spreparowanym, ich dawne „aureole” uczuciowe. Wat widzi analogie z niegdysiejszymi ideokracjami, korzysta z nich dla udramatycznienia wywodów, ale traktuje je jak analogie właśnie, ostrzega przed błędem utożsamienia: „Pospolitym błędem sowietologii jest traktowanie świata bolszewickiego jako dalszego ciągu czegoś, np. dziejów imperialnych czy mechaniki rządzenia Rosji, ruchów socjalistycznych, plebejskich czy mesjanistycznych, ciągu rewolucyj, nurtu cezaropapizmu itd., itd.”.
Gdy pamięta się o celach i rozróżnieniach, rozważania szczegółowe nabierają własnego blasku. Wat dostrzega „słowa mrugające”, przypowieści różnie przez różnych odbierane; daremne było szukanie „determinizmów nikczemnienia” czy przytomnienia. Wat uczy rozluźnienia wyobraźni semantycznej: przygląda się nie tylko tekstom, ale i tym, którzy je czytają — na najwyższym i najniższym poziomie. Podróże Guliwera stać się mogą satyrą na nonsensy gospodarki scentralizowanej, dla jednych Moby Dick Melville’a będzie lekcją o daremności wysiłków, dla innych Stary człowiek i morze Hemingwaya uwzniośli pragnienie oporu. Aluzje żyją własnym życiem. Opowiada Wat: „W 1949 w Zakopanem kino dostało Hamleta z Olivierem na trzy dni. Kierownik musiał wyświetlać go przez trzy doby, z najodleglejszych wiosek nadciągały rodziny ze starcami i dziećmi. «Co wam się tak podoba? Przepych dworu królewskiego?» — spytałem znajomego górala. «Jaki przepych? Bodajby się nawzajem powyrzynali!»”.
Hiperbolizm, powiększanie szczegółów, bywa nie tylko figurą retoryczną, lecz zabiegiem poznawczym, oglądany fragment, jak pod mikroskopem, uczy o całości organizmu. To, co małe, nędzne (również w sensie moralnym), informuje o tym, co potężne (w sensie socjopolitycznym). Pierwszą zasadę stalinizmu ujmuje Wat w słowa: „gdzie dwóch was się zbierze, tam ja będę między wami”. W tej demonicznej wersji Dobrej Nowiny miejsce Syna Bożego zajmuje uświęcony męczennik‑donosiciel, Pawlik Morozow. „Wynikała z tego owa piramida szpiegostwa i szpiclostwa, która — jak wiadomo — dociera od najniższych dołów społecznych do szczytów hierarchii. [...] Są to siatki przeplatające organizm społeczny. Niepomiernie wyższa, filozoficznie i społecznie donioślejsza, jest inna implikacja działania tej zasady. Brat jest bratem, mąż — mężem, sąsiad — sąsiadem, kolega — kolegą, syn — synem nie wprost, nie bezpośrednio, ale poprzez partię, to znaczy poprzez wcielenie Stalina. Ten system Trzeciego Obecnego znalazł swój symbol w osobie Pawlika Morozowa, który doniósł na swoich rodziców, spowodował ich egzekucję i, sam zabity przez dziadka, króluje w całej pedagogice sowieckiej”.
Poetycko napięty język Wata (przeskoki myśli, przenośnie, gorączka stylistyczna, drzazgi wielojęzycznych cytatów) ludziom nieprzywykłym do tego tonu wydawać się mógł „nieekonomiczny”, histeryczny. Dzisiaj widać, że w wielu przypadkach Wat dosięgał na skróty tego, czego trzeźwi analitycy zdołali dopatrzyć się po latach. Nie popadał w złudzenia „nowej klasy” ani „nowego kolektywu”. Można w jego pismach śledzić polemikę avant la lettre z uczniami Dżilasa, z tezami Zinowiewa. „Proces kolektywizowania ogółu został doprowadzony do niszczenia wszelkich ustalających się kolektywów — główne to było zadanie stalinowskiego terroru, w odróżnieniu od rewolucyjnego — i do zastępowania ich efemerycznymi pseudokolektywami, gdzie zamiast solidarności panuje niezgoda, nieufność, zoologiczne współzawodnictwo o przeżycie. Podobnie jak proces postępującej biurokratyzacji życia (funkcjonalizacji) został doprowadzony do niszczenia w zarodku możliwości powstania i utrwalania się klasy biurokratów — to był sens naczelny czystek”.
Bacznie zwrócił uwagę na pasożytniczy charakter aparatu władzy: istnieje społeczeństwo poddane treningowi skurczów i rozkurczów, „ideologicznej czujności” i „liberalizacji”; istnieją oficjalne instytucje administracyjne; istnieją przede wszystkim „pasożytnicze przeploty” kontrolujące organizm, policja polityczna i jej centrum. Jako ideał podawana jest wizja Ziemi Obiecanej, niedosiężnej. W imię tej wizji dokonuje się eliminacji ludzi, którzy dostrzegają rozziew między utopią a rzeczywistością. „Stalinowski dobór nie‑naturalny zdołał [...] wyhodować rasę o grubej skórze, stalowych nerwach i «białych oczach», fantastycznej zdolności adaptacji do wszystkiego. To oni, a nie sentymentalni humanitaryści, rządzą obecnie Rosją.
Nad tym wszystkim unosi się duch Stalina. Stalin fascynuje Wata. Brutalnością, brzydotą, skutecznością, fanatyzmem i trzeźwością. Stalin zaciążył nad jego życiem, omotał, oniemił, wrzucił do więzień i wrzucił w choroby. Pytanie o pierwszeństwo, o rolę Lenina, jest na tym tle mniej istotne; jeden wynika z drugiego, ale to Gruzin patronował rozkwitowi systemu. Jego portret wciąż szkicuje Wat w kolejnych ujęciach‑przyrównaniach. „Mimo kompleksów i resentymentów, które umiał zresztą kontrolować, był to umysł zadziwiająco jasny, zdrowy — istny (plugawy) Tytan logiki. Jak twierdzi przy innej okazji psychiatra Henri Ey, maniacy nie tworzą wielkich imperiów. Maniak Hitler nie jest tu wyjątkiem, bo i jego imperium było efemeryczne, i wcielał on napady zbiorowego obłąkania, które co pewien czas zdawały się nawiedzać Germanów. Czego nie można powiedzieć o narodzie rosyjskim, bo nawet jego rewolucja w największym swoim rozpętaniu była uwarunkowana kompletnym przegniciem starego reżymu. A Stalin dlatego właśnie, że sam był zimnym kalkulatorem, umiał tak skutecznie wzbudzać i organizować wśród swoich poddanych zbiorowe manie (np. szpiegomanię). Rzecz znana z demonologii: wedle zgodnych zeznań czarownic diabeł-inkub jest zawsze wstrząsająco zimny” (Klucz i hak).
„Boimy się szałów dionizyjskich po dionizyjskich masakrach hitleryzmu. Co prawda nie mniej krwawe były masakry lenino‑stalinowskie — ale te były z inspiracji apollińskiej, żeby użyć rozróżnienia nietzscheańskiego, do którego zresztą odwołują się dzisiejsi etnologowie. Dziobaty, szkaradny Stalin Apollonem! Co w tym zestawieniu gorszącego? Zapomina się, że Apollo żywcem darł skórę z Marsjasza, a kto czyta Pismo Święte, wie, że zapowiedziało ono w Apollinie ducha ciemności” (Kartki na wietrze).
„Sowieccy Faustowie sprzedawali dusze za «trwaj, chwilo, jesteś piękna», za chwilę sakralnego uczestnictwa w sakralnej władzy, w biesiadach totemicznych, za charyzmat władzy, który każdemu temperamentowi politycznemu zastępuje ekstazę i ekstatyczne orgie. [...] Nie ufajmy pozorom. Ten funkcjonariusz, szara eminencja, ukryty w strzeżonym gabinecie, wiecznie ponury wobec swoich, abnegat i purytanin, niedostępny i z góry wrogi dla obcych — to orgiasta, z tych najniebezpieczniejszych. Podobnie największymi alkoholikami są ci, którzy piją «w singletona». Jeżeli zatem wspominam Fausta, to żeby wskazać, że bolszewikiem, i w ogóle totalistą, może być tylko natura faustowska, którą dążąc niepohamowanie i za cenę potępienia wiecznego do celu, nie o cel dba, ale o drogę do niego właśnie niebezpieczną, i która w pryncypiach świadomości jest demonicznie czysta, tzn. skierowana wyłącznie ku szczęściu jako teoretycznie najwyższej wartości” (Dziewięć uwag do portretu Józefa Stalina).
„Był wielkim myślicielem. Cóż z tego, że prostakiem, i że jego myślenie było odrażająco prostackie. Wielkość myślenia nie mierzy się jego wzniosłością, ale globalną konsekwencją, energią i trwałością jej wpływu na ludzi i wypadki” (Dziewięć uwag...).
„Demonizuję Stalina? — i owszem. Format zjawiska wymaga stosownego formatu jego widzenia. Najtrzeźwiejszy z geniuszów, Goethe, z lubością używa słowa das Daemonische, pełno go w jego pismach i w rozmowach z Eckermannem, rozumiał je jako coś, co nie może być wytłumaczone rozumowo. Trudno dziś wierzyć w istnienie Boga, zapewne, ale trudniej nie wierzyć w istnienie diabła. Diabła w historii” (Klucz i hak).
Staliniada Wata, właśnie dlatego, że ujmowana w optyce poetyckiej, nie odnosi się tylko do zamkniętej formacji historycznej. Sięga szerzej: ku związkom słowa i rzeczy, ku człowiekowi, każdemu. „Każdy z nas nosi w sobie mikro‑Stalina”. Wat twierdzi, że istotą poezji w wieku dwudziestym jest to, co kiedyś było uznawane za istotę filozofii: zdziwienie. Ostre podziały są, raz jeszcze, zbyteczne. W każdym razie jego fascynacja Stalinem wynika z zadziwienia kondycją ludzką: jak można mieć tak „białe oczy”, dokonać na sobie „lobotomii języka”? A znaczy to: wycięcie podziału na prawdę i fałsz, podważenie jednostkowego sumienia.
Na tym polega, wedle Wata, atrakcyjność komunizmu: w miejsce wahań, rozterek, niepewności dostarcza zamknięty system jasnych odpowiedzi. A cena: wycięcie języka, pozbawienie się własnego głosu. Czy Wat demonizuje zjawisko dziejowe i problem egzystencjalny? Zapewne tak, lecz był tego świadomy. Do niego samego można odnieść sąd, który wypowiedział pod adresem Borysa Pasternaka w Czytając Terca: „Osobliwością wielkich pisarzy jest chyba to, że trafiając w samo sedno egzystencji i esencji swego społeczeństwa i swoich czasów — przez fatalność demonii i dramatyzmu własnego ducha — zniekształcają postać rzeczy widomą, mitologizują związki i motywacje”.
Zasadniczym pytaniem jest — czy to podejście do siebie i świata jest płodne poetycko i odkrywcze poznawczo? Zarówno w odniesieniu do poezji, jak i do esejów Wata narzuca się odpowiedź: tak. Jego język cechowało to, co sam uznawał za najcenniejsze w materii poetyckiej: energia słowa, libido widzenia. Zachwyt światem, naturą, urodą wyprowadzał go ze stanu niemoty. Demonologię komunizmu zamierzał Wat poprzedzić jego teratologią: opisem brzydactw, katalogiem spotwornień. Ale nawet wówczas w jego opisach uderza siła spojrzenia, impet myśli. Dzięki temu wyrywa się — na moment — z uścisków zła i bólu.
Zło społeczne i ból osobisty złączyły się w jego wyobraźni. Pisał w Dzienniku bez samogłosek: „Moja choroba także jest secesyjna, jest demoniczna w najbardziej wulgarnym znaczeniu tego słowa. Moja choroba — uszkodzenie w okolicy tajemniczego dla medycyny dotąd wzgórka thalamusowego”. Choroba powodowała nawroty nieludzkiego bólu. Wat wciąż odsuwał myśl o samobójstwie; ten wątek, przejmujący, powraca w jego zapiskach. Komunikaty z pola bitwy, w której wygraną może być tylko sposób walki, świadomość jej potrzeby. Mało znam w literaturze polskiej równie intensywnych świadectw tych zmagań jak dwie notatki Wata z Kartek na wietrze zapisane w ostatnich tygodniach życia. Jedna dotyczy demonów polityki, druga — biologii: „Siłę Leninowi dała redukcja wszystkiego do najprostszego pytania: kto kogo? Reszta jest nieistotna”. „Ostatnie moje pole bitwy: wiersz przeciw bólowi fizycznemu. Albo: inteligencja przeciw bólowi? Kto kogo?”. To zdanie rzuca światło na całe dzieło, a dzieło — na to zdanie.
1987
Wojciech Karpiński
Fragment tomu Książki zbójeckie