Wojciech Karpiński

Spotkanie z Kotem Jeleńskim

(Szkic z książki Herb wygnania)


null

Wyraźnie widzę świetlisty dzień, choć nie pamiętam, jaka była wówczas pogoda. Przyszedłem na boulevard Haussmann do biura Kongresu Wolności Kultury. Powiedziałem sekretarce, że jestem umówiony z panem Jeleńskim. Co pewien czas przebiegali korytarzem zaaferowani urzędnicy. Wkrótce pojawił się szczupły wysoki mężczyzna w tweedowej marynarce. Miał wąskie usta, wyraźny, ale cofnięty podbródek, głowę trzymał odchyloną do tyłu, jak piękny ptak. „Zaraz pójdziemy na kawę”, powiedział i natychmiast zniknął. Wrócił po chwili. Wyszliśmy naprzeciwko do kawiarni Le Préfet.

Rozmowa toczyła się błyskawicznie, przerywana śmiechem. Stąd wrażenie świetlistości, towarzyszące również wszystkim późniejszym spotkaniom, nawet tym mniej radosnym. Struna światła.Uderzał szybką, lotną inteligencją, ale czułem dystans. Nie ten, oczywisty, złączony z różnicą błyskotliwości i wiedzy, lecz bardziej zasadniczy, wywołany przeświadczeniem, że widzę tylko jedną z wielu twarzy, które trudno złożyć w całość.

Siedzieliśmy w kawiarni naprzeciw domu, gdzie Proust niegdyś w męczarniach tworzył swoje arcydzieło. Kot (tak go nazywałem w myślach, jak wszyscy, choć dopiero po kilkunastu latach mieliśmy, listownie, nad Atlantykiem, przejść na ty) poruszał tematy, które mnie, dwudziestoletniego studenta, poleconego mu przez Zygmunta Hertza, powinny interesować. Pamiętam, jak w przenikliwe, lecz nie zgryźliwe formuły ujmował twórczość głośnego wówczas pisarza krajowego, który, podejrzewałem, był nam obu obojętny. Po chwili przez jego promieniejące oczy przepłynęła mgła znużenia. Przechodził do innego tematu dotykanego równie swobodnie, równie błyskotliwie. Podbijał szybkością myśli i trafnością słowa. Czymś więcej.

Z miejsca zostałem oczarowany. Ani on nie starał się mnie specjalnie ująć, ani ja nie ulegałem wówczas łatwo zachwytom. Przeciwnie, nawet milczące wyrażenie uznania przychodziło mi trudno. A jednak już po chwili zrozumiałem wagę tego spotkania dla mnie. Moje wrażenie da się ująć jednym klarownym zdaniem: po raz pierwszy w życiu widziałem nowoczesnego i swobodnego Polaka. Uzasadnienie tego przeświadczenia wymaga szerszych komentarzy i nie potrafię ich sformułować równie jasno.

Oczywiście, to nie tylko rozmowa, ta czy późniejsze, wywołała takie wrażenie. Wiedziałem, kogo spotykam. Znałem z „Kultury” jego teksty. Szkic Bohaterskie niebohaterstwo Gombrowicza (1957) stanowił olśniewającą konfrontację dwóch inteligencji, jednej, wyzywającej, zaborczej, nastrojonej na genialność, autora Dziennika, i drugiej, naturalnej, trafnej i szybkiej, krytyka. Esej O kilku sprzecznościach sztuki nowoczesnej ukazał się właśnie wówczas, we wrześniu 1963. Ta błyskotliwa bajka o współczesnym artyście pomagała mi zrozumieć nowoczesność i uczyła dystansu do niej. Potrzebowałem tej lekcji. Tego spojrzenia na współczesność i na przeszłość. Szukałem go w innych wypowiedziach Jeleńskiego.

Jego pisarstwo było mi szczególnie bliskie, gdy dotykał spraw polskich i gdy czynił to po polsku. W świetnej plejadzie eseistów skupionych wokół „Kultury” jego teksty świeciły własnym blaskiem. Gdy napomykałem, że widzę w nim jednego z nielicznych autentycznych pisarzy współczesnej Polski, że jest w nim wola rzeczywistości, której brak krajowym twórcom, że jego polszczyzna ma dźwięk słowa naturalnego i trwałego, zakorzenionego i lotnego — wzruszał ze śmiechem ramionami i zmieniał temat. Krępowało go takie widzenie jego osoby. Miałem wrażenie, że nie tylko skromność nim powodowała. Uciekał przed nadmiernymi obowiązkami, biorąc na siebie, po drodze, obowiązki drobne i nużące. Jakieś tłumaczenie, jakąś recenzję wydawniczą. Jakąś rozmowę.

Pisał po polsku wspaniale. Jak? Tak jak mówił, zarazem naturalnie, barwnie i precyzyjnie. Tak jak opowiadał w czasie naszych krótkich spotkań, wtedy, w kawiarni, gdy zaraz spieszył się gdzieś dalej, czy potem, zawsze „między drzwiami”. Raz nawet dosłownie: spotkanie w holu Kongresu, błyskawiczna rozmowa, potem taksówką (zdążył w niej opowiedzieć historyjkę o Emeryku Czapskim) na avenue de l’Opéra do drzwi redakcji „Preuves”, gdzie był już z kimś umówiony. Szybkie spacery po ulicach Paryża od jego biura czy domu ku jakiejś kawiarni. W jednej ręce trzymał książkę i plik gazet angielskich, francuskich, włoskich, drugą gestykulował, w pewnej chwili zatrzymywał się dla podkreślenia opowieści, w półobrocie chwytał mnie za rękę powyżej łokcia i cudownie naśladował któregoś ze znajomych czy jakąś postać. Miał dar imitacji. Mówił wówczas jak pretensjonalny urzędnik przedwojennego MSZ albo kapral z polskiego wojska we Francji, albo jak paryski intelektualista, albo jak któryś z przyjaciół: Zygmunt Hertz, Józef Czapski. Ku zdumieniu przechodniów buczał lub piał falsetem, machał ręką i po krótkim zachłyśnięciu się wybuchał kaskadą śmiechu.

Nasze spotkania podczas moich przyjazdów do Paryża były krótkie, zbyt krótkie dla mnie, chciałem z niego jak najwięcej wyciągnąć, ale też go nie znudzić. Nasza rozmowa przebiegała „na cztery tempa”. Pytałem najpierw, co dzieje się w zachodnim życiu intelektualnym, o nowe książki, wystawy. Był znakomicie poinformowany. Wyczuwał ducha czasów z wyprzedzeniem. Wiedziałem, że autorzy przez niego wspomniani będą modni za rok, a malarze za parę lat. Jakbym od mistrza Fiora dowiadywał się o najnowszych paryskich fasonach. Inna sprawa, że z czasem do tych książek zaglądałem z mniejszą gorliwością. Zawsze jednak starałem się zapamiętać wspomnianych przez niego malarzy, starych i nowych.

Potem wypytywałem o książki ważne dla niego kiedyś, o mody wczorajsze czy przedwczorajsze, o jego oksfordzkie czy rzymskie lektury. Tym sugestiom przysłuchiwałem się uważnie. Znał mój podziw dla Evelyna Waugh, więc podsuwał mi Ronalda Firbanka, barona Corvo, Larbauda, Paula Moranda, Djunę Barnes.

null

Trzecim etapem rozmowy był Gombrowicz i Miłosz, przede wszystkim Gombrowicz, który prowadził nas ku finalnej czwartej części: ku jego wspomnieniom rodzinnym, ku sprawom polskim. W początkach znajomości wyraźnie rozdzielaliśmy role, ja szarżując podkreślałem „konserwatyzm”, on przyjmował rolę „lewicowca”, czyli wyrozumiałego dla tych, którzy w okresie stalinowskim czy później zachowywali się mało godziwie. Jego tolerancja sięgała daleko, udawałem zgorszenie, ale wiedziałem, że istnieje granica tej wyrozumiałości, że on sam nie uległ nigdy heglowskim zaślepieniom.

Rozumiałem coś więcej, coś sięgającego poza żartobliwą rozmowę, choć może dającego się tylko tak właśnie, lekkomyślnie, zza mgieł ironii, wyrazić. Gdy opowiadał o rodzicach, o ich znajomych, o swych przodkach, o polskich artystach kilku generacji aż po jego i moich rówieśników, stawał się prawdziwie ożywiony, mówił najciekawiej i najswobodniej. Potrafił ich charakteryzować jednym celnym i zaskakującym obrazem, porównywać, sądzić, usprawiedliwiać, ale zawsze z przejęciem, z błyskiem zainteresowania w oku. Podchodził do nich ze zrozumieniem i z dystansem. Swobodnie. I mówił swobodnie.

Takim go zobaczyłem przy pierwszym spotkaniu w kawiarni na bulwarze Haussmanna, takim pozostał do końca. Takim widzę go nadal. Śmieje się, zmienia temat, już biegnie myślą dalej, opowiada o ostatnim filmie, o nowych teoriach w genetyce, oburza się na francuskich prawicowców, wspomina jakąś ciotkę, która łączyła go z Gombrowiczem, kpi ze sklerotycznych cech ziemiańskiej polszczyzny. Naturalny i nieuchwytny, obecny w wielu płaszczyznach i nie dający się zredukować do żadnej z nich. Jakież to było promienne doświadczenie dla mnie, w roku 1963, że ktoś taki w ogóle istnieje, że taka wersja polskości jest możliwa.

Żeby zrozumieć moją reakcję, trzeba go zobaczyć, barwnego ptaka, na ówczesnym tle. W kraju jałowa niby-europejskość „Przeglądu Kulturalnego”, kłamliwe błyski rewizjonizmu, dławiąca nuda oficjalnej publicystyki i literatury, biedny i zastrachany neopozytywizm „Tygodnika Powszechnego”. Na emigracji nawet u najwybitniejszych bolesny skurcz, wewnętrzne urazy, szamotanina, uczucie porażenia i niespełnienia. Rozmowy w kraju były dla mnie formą niemoty, rozmowy z emigrantami „wariacjami na jeden temat”. W najlepszym razie spotykałem osobowości poszatkowane, składające się z nie kontaktujących ze sobą komórek: polityka, religia, obyczaje, literatura. A tutaj nagle ktoś, kto swobodnie i dyskretnie porusza się po terenach, po których chce się poruszać — zarazem nowoczesny, rozluźniony i tkwiący w polskim żywiole. Jaka ulga!

I zaraz pytanie: jak to możliwe, dlaczego on? Jeżeli spotykałem kogoś nowoczesnego, zwróconego ku światu, to bywał zamknięty w jakiejś teorii, omotany przez ducha czasu. Jeżeli zdobywał wewnętrzną swobodę, to zwykle pozostawał obojętny na nowe prądy w sztuce czy myśli, nie interesował się współczesnym światem. A polskie obciążenia i polskie zawężenia czyniły płodne złączenie tych cech czymś zupełnie nieprawdopodobnym. Dlaczego więc Kot ożywiał się, gdy mówiliśmy o sprawach polskich? Dlaczego teksty naprawdę ważne pisał po polsku i o literaturze polskiej? Zadawałem mu to pytanie bezpośrednio, zadawałem jego rozproszonym esejom. Zbywał swoje szkice lekceważąco. Uważał, że należy „do wielkiego zastępu piszących, a nie do garstki pisarzy”. Dla mnie był znakomitym pisarzem, jednym z najważniejszych.

Może tylko tak mogło zrealizować się dzieło i spełnić osobowość: lekko, jakby od niechcenia, w wyniku „zbiegu okoliczności”, jako wypadkowa konfliktowych dążeń? Kot wyjechał z Polski mając lat siedemnaście, w grudniu 1939, ale i przedtem długie okresy spędzał za granicą, u rodziców przebywających na placówkach dyplomatycznych. Do przedszkola chodził w Wiedniu, rok spędził w internacie u dominikanów w Szwajcarii. Był wszystkiego w Polsce, jak kiedyś obliczył, niespełna 12 lat. W szkicu Czwórjęzyczne kłopoty nakreślił swą genealogię lingwistyczną: „Z czterema językami łączy mnie bliski stosunek: polskim, włoskim, francuskim i angielskim. Po niemiecku mówię nieźle, ale pozostał to dla mnie język obcy. [...] Należę do ostatniego pokolenia Polaków ze środowiska ziemiańsko-inteligenckiego, które nie pamięta, że się po francusku kiedykolwiek uczyło. Pierwsze lata dzieciństwa spędziłem u babki, to jest wśród ludzi rozmawiających ze sobą częściej po francusku niż po polsku”.

Studia odbył w Saint-Andrews i w Oksfordzie. Po wojnie zamieszkiwał w Neapolu, Rzymie, Paryżu. W pracy posługiwał się włoskim, francuskim, angielskim. Jego domowym językiem był włoski. Książki opublikował w pięciu językach (po polsku najpóźniej). Kosmopolita w najpiękniejszym sensie słowa. Związany z włoską malarką Leonor Fini, obracał się w międzynarodowych kręgach artystycznych. Przez pracę w Kongresie Wolności Kultury i w redakcji „Preuves” uczestniczył w intelektualnym życiu Paryża. A jednak jego teksty pisane po polsku mają większą wagę, są żywsze, bardziej śmiałe. Dlaczego? To jedna z jego sprzeczności, a raczej wieloznaczności, które czyniły go barwnym: kosmopolita i zarazem najbaczniejszy krytyk polskiej literatury współczesnej, znakomity polski eseista.

null

Obracał się w wielu kręgach towarzyskich, społecznych. Jak znajdował czas na wiązanie nici porozumień? Dar mimikry dużo ułatwiał, ale też stanowił obciążenie. Wszyscy w „świecie” go znali, znał wszystkich. Czy go doceniano? Wątpię. Zdarzało mi się spotykać, na własną rękę, jego amerykańskich, francuskich, włoskich przyjaciół, wykrzykiwali: „ależ tak, Kot, czarujący, taki dobrze wychowany, taki inteligentny”. Uważali go za sympatycznego światowca. Zapewnienia, że w polszczyźnie ma ciężar inny, że jest, moim zdaniem, jednym z najwybitniejszych polskich pisarzy, przyjmowali z uśmiechem, z jakim słucha się wiadomości o odległych egzotycznych zwyczajach. Gdy w paru wypadkach znajomość przeradzała się w przyjaźń, mój podziw dla Kota spotykał się z nutą zdziwienia: „zgoda, bardzo miły, ale to przecież elegancki salonowiec”. Trwałem przy swoim, co wywoływało najpierw próby sprawdzania, czy czar trwa, czy nie wyrosłem z młodzieńczych entuzjazmów, w końcu z pewną rezygnacją akceptowano moje dziwactwo, zapewne jedną z polskich oryginalności.

Czy wiedział, że bywa tak postrzegany? Wydaje mi się, że tak. Przyjmował liberalno-salonową konwencję, była mu najwygodniejsza. Interesowało go życie. „Idee”, „ideologie” stanowiły dla niego żywioł w znacznym stopniu fikcyjny. Przywiązywał wagę do kilku wyborów kształtujących zachowanie. Im pozostawał wierny. I było coś w polskiej kulturze „lekkiego”, „niepoważnego”, „niedojrzałego”, co pozwalało mu pełniej realizować i wyrażać tę postawę, niż mógłby to czynić w ramach kultur „rozgrzanych”, „dojrzałych”. Napisał kiedyś: „Zbyt dużo znałem lewicowych rewolucjonistów, którzy byli reakcyjnymi mężami i kochankami, zapobiegliwymi chomikami w życiu codziennym, gorliwych katolików wpatrzonych we własny pępek, nawet — choć rzadziej — tolerancyjnych faszystów, żeby wierzyć, że jakiekolwiek «idee» mają wiele wpływu na nasze postępowanie. Nie mówię oczywiście o systemach władzy, które się nimi legitymują, gdyż tajna policja, cenzura, całkowita kontrola rynku pracy uniemożliwiają właśnie «średnie temperatury» i zmuszają ludzi do wyboru między degradującym oportunizmem i odważnym oporem, na który zdobyć się mogą — na dłuższą metę — tylko nieliczne jednostki”.

Umiał łączyć lekkość i upór nie tylko w życiu towarzyskim. Podobną wielostronność, wzmagającą bogactwo i barwność jego osobowości, dostrzegałem w jego stosunku do czasu. Wsłuchiwał się z zainteresowaniem w ducha czasu, w mody i prądy intelektualne, uważał się za lewicowca, krytycznie przyglądał się przeszłości. Ale z jakim zainteresowaniem ku niej patrzył! Nie zrywał z nią więzów. Miał słuch na nawarstwiające się języki grup społecznych, co stanowi o soczystości prozy, a co w polszczyźnie bywa rzadkie. Jeszcze jeden paradoks — on, lewicowiec, kosmopolita, był dla mnie jednym z ostatnich polskich pisarzy ziemiańskich: jak Iwaszkiewicz, Iłłakowiczówna, Gombrowicz, Miłosz. Bardziej rozluźniony niż Stempowski, o szerszych horyzontach niż Cat Mackiewicz, Wacław Zbyszewski czy Ksawery Pruszyński, zbliżony był chyba najbardziej do Józefa Czapskiego. I do Gombrowicza. Przecież całym sobą realizował w życiu Gombrowiczowski postulat: uczynić z anachronicznej postaci polskiego szlachcica wzór postawy nowoczesnej, rozluźnionej, wybierającej „średnie temperatury”.

U niego słuch na polską przeszłość łączył się nie z zamknięciem w resentymentach, lecz z otwarciem ku teraźniejszości i przyszłości — Polski, oglądanej z daleka, i Zachodu, w którego życiu uczestniczył. Znów płodne i wymykające się jednoznacznym formułom złączenie tolerancji i wierności. Nie sądził ostro tych, którzy znaleźli się w warunkach, jakich on nie zaznał, ale wiedział, gdzie jest jego miejsce i po której stronie się opowiada. O tych sprawach też nie lubił mówić zbyt pryncypialnie.

Był w tym podobny do Zygmunta Hertza, z którym łączyła go bliska przyjaźń, może dlatego we wspomnieniu o nim powiedział pośrednio dużo o sobie: „Polską skłonność do werbalnego idealizmu określa Miłosz w Ogrodzie nauk jako «pobożne pienia na pokładzie okrętu, we wnętrzu którego przewozi się niewolników». Idiosynkrazja Zygmunta Hertza do górnolotnych deklaracji, jego przekonanie o samolubnych pobudkach ludzkiej natury stanowiły podobne, lecz do góry nogami odwrócone przeciwieństwo między jego hobbesowską niemal «filozofią» i franciszkańskim sercem: w jego przypadku nasuwa się porównanie do pirackiej karaweli z czarnym sztandarem na maszcie, wiozącej pod pokładem ładunek darów dla głodnych i uciemiężonych. [...] Zasadniczą wagę miały dla niego stosunki międzyludzkie, ich obserwacja, zdolność ich harmonizowania. Niczego się bardziej nie obawiał w życiu jak «nudy». Nigdy nie traktował swego wyboru jako poświęcenia. [...] Polski przedwojennej Zygmunt nie idealizował i podobnie jak ja dziwił się i niepokoił zbyt daleko idącą rehabilitacją Dwudziestolecia przez najlepsze elementy młodego pokolenia w Kraju. [...] W przeciwieństwie do wielu innych emigrantów, Zygmunt nigdy się nie oburzał na «niebohaterskie» zachowanie takich czy innych rodaków w kraju w najgorszym stalinowskim okresie. Miał dość wyobraźni na to, by wiedzieć, że jedynie osobiste doświadczenie — którego nam brak — mogłoby nam dać prawo do sądów. Zygmunt miał przy tym bardzo żywe i naturalne poczucie czasu historycznego. Kiedy mówiliśmy czasem o wojennych przeżyciach «jakby to było wczoraj», wybuchał śmiechem: przecież dla młodych to czasy przedhistoryczne — tak jakbyśmy w roku 1939 słuchali wspomnień o roku 1905!”.

Myślę, że przeżycia wojenne były ważnym elementem kształtującym osobowość Kota. Nigdy mi o nich bezpośrednio nie opowiadał. Pewne sfery pozostawiał w cieniu. Nie dowiedziałem się, za co dostał Krzyż Walecznych i inne odznaczenia, jak przebiegał jego udział w kampanii francuskiej w roku 1940 i w walkach Pierwszej Dywizji Pancernej w latach 1944–45. Czasem wspominał jakieś zabawne perypetie osobiste czy też ciekawe lektury w czołgu. Ale podkreślał otwartą i demokratyczną atmosferę w Dywizji i czuł się solidarny z ówczesnymi dążeniami. Bliska mu była ta wolna Polska czasu wojny. I znów: w przeciwieństwie do większości Polaków nie zachował resentymentu do aliantów. Cenił pamięć braterstwa broni. Klęskę polskich nadziei przyjął jako klęskę.

Emigrację wybrał świadomie, bez wahań. Tak siebie postrzegał, tak go widziałem. Może rozświetlą to dwie migawki. Opowiadał mi Kot, jak hrabia Carlo Sforza, wielka postać włoskiej i europejskiej polityki pierwszej połowy XX wieku, minister spraw zagranicznych Włoch na początku lat dwudziestych, emigrant w czasach faszystowskich i znów minister po wojnie, złączony więzami bliskiej przyjaźni z matką Kota, zaraz po wojnie namawiał go w Rzymie do wstąpienia do służby dyplomatycznej „nowej” Polski. Włoski minister gwarantował mu wysokie stanowisko i przekonywał, że jest to jedyna realna droga wywierania wpływu na stan rzeczy w Polsce. Były to czasy mikołajczykowskich złudzeń czy nadziei. Kot wysłuchał grzecznie argumentów i odmówił.

Druga migawka: redakcja „Twórczości” w Warszawie, połowa lat siedemdziesiątych. Dziwnie barwna oaza: Jarosław Iwaszkiewicz za ciężkim biurkiem, obok Anka Baranowska, dobry duch redakcji, skryta za ciemnymi okularami, gestykulujący Andrzej Kijowski, Jerzy Lisowski, Zdzisław Najder, Anna Kamieńska. Iwaszkiewicz z rozbawieniem wysłuchał perory Andrzeja Kijowskiego i już rozluźniony opowiadał o ostatnim pobycie w Paryżu. Wspominał z podziwem Kota. W pewnej chwili powiedział: „jaka szkoda, że go tu nie ma z nami”. Odczułem wewnętrzne żachnięcie. Choć tak Kota lubiłem i brakowało mi częstszych z nim spotkań, nie miałem wątpliwości — jego miejsce jest w Paryżu. Także z punktu widzenia tych, którzy mieszkają w Warszawie czy w Krakowie.

Tak go traktowały kolejne pokolenia polskich artystów i intelektualistów od połowy lat pięćdziesiątych. Znów napotykam jego twarz czarującą, lecz trudną do zrozumienia: on, artysta bez Damoklesowego miecza ambicji, człowiek żyjący chwilą, kpiący w słowach z obowiązków, urzędów, godności, stał się jednoosobową instytucją o jakże szerokim zakresie działania, Ambasadorem Polskiej Swobodnej Kultury w Paryżu i w Świecie. W tej funkcji był powszechnie uznawany. To jego wcielenie było najłatwiej uchwytne. Ale mało ludzi zdaje sobie sprawę, do jakiego stopnia stał się instytucją w wyniku własnych wysiłków, nie wskutek decyzji jakichś „międzynarodowych sił” czy „wpływowych organizacji”.

W pewnym okresie był przez komunistyczną propagandę ukazywany jako ważny agent osi Waszyngton–Bonn–Tel Awiw, przekazujący dyrektywy Giedroyciowi i „Kulturze”, lansujący, w osobach Gombrowicza czy Miłosza, „literaturę małej emigracji”, która bez tych protez nie utrzymałaby się przy życiu ani przez chwilę, „wyprowadzający polską kulturę za granicę”. Ta wizja miewała praktyczne konsekwencje, na niej w znacznej mierze opierał się akt oskarżenia w „procesie taterników” i związane z nim wyroki. To oczywiste wymysły.

Ale mylili się także ci, niezależnie myślący, którzy uważali, że Kot znajduje dla swoich wysiłków zrozumienie wpływowych czynników na Zachodzie. Sam żywiłem długo podobne złudzenia. Sądziłem, że miało miejsce wspaniałe naturalne zgranie interesów. Znane europejskie domy wydawnicze czy poważne amerykańskie fundacje mogły się zgłaszać do człowieka zorientowanego w zachodniej sytuacji, mądrego, bezinteresownego, o wyjątkowym rozeznaniu w polskim współczesnym życiu intelektualnym. Ich korzyści z takiego układu były oczywiste. Korzyści wynoszone przez Kota trudniej ująć w słowa, ale sprowadzały się — tak — do wypełnionego obowiązku.

null

A jednak sprawy wyglądały mniej sielankowo. Nie tylko w Paryżu, w którym królowali Aragon i Elza, nikt nie chciał słyszeć o jakimś Gombrowiczu. Kot z litości nie wymieniał nazwisk licznych wydawców i krytyków, którzy odrzucali Ferdydurke. Dopiero entuzjazm François Bondy’ego i blok Gombrowiczowski w „Preuves” spowodowały, że Maurice Nadeau opublikował książkę. Nawet w Kongresie Wolności Kultury zainteresowanie sprawami polskimi Kot musiał narzucać. Gdy Senat Berlina Zachodniego i Fundacja Forda postanowiły zaprosić grono znakomitych twórców do tego miasta, zwrócono się do Nicolasa Nabokova, kompozytora, szarej eminencji Kongresu, o zaproponowanie listy kandydatów. Nabokov poszedł poradzić się Kota. Ten wypisał nazwiska takie jak Borges, Beckett, Butor i gdzieś tam, w środku, nie na pierwszych miejscach, umieścił Gombrowicza. „Ach, Polacy, Polacy, westchnął Nabokov, zawsze tacy sami, zawsze chcecie wepchnąć jednego ze swoich. Kto to jest ten pan Gombrowicz?”. Nie wiedział, nie chciał wiedzieć albo zapomniał. A potem niemądry Ludwik Hieronim Morstin zamieszczał listy otwarte, a niesławnej pamięci publicyści pisali o zdradzie Gombrowicza, o jego uczestnictwie w niemiecko-amerykańskim spisku. Pobożne życzenia.

Cóż mówić o paryskich wydawcach, którzy traktowali Kota z protekcjonalną sympatią jako wprawdzie miłego, ale zawsze emigranta, o działaczach Kongresu przejętych własnymi sprawami. Już później, w latach osiemdziesiątych, gdy zainteresowanie Polską naprawdę się ożywiło, oglądałem rozmowy Kota z biurokratami amerykańskich fundacji, dla których ideałem było UNESCO i „międzynarodowa wymiana kulturalna” robiona przez urzędników dla urzędników, politycznie i duchowo aseptyczna. Jak potrafił być gładki i sympatyczny, delikatnie prostować błędy, nie zrażać się impertynencją, mieszaniną arogancji, nieuctwa i głupoty. Czasem wydawało mi się, że jest coś karygodnego w marnowaniu takiego człowieka, takiej inteligencji i wrażliwości, do tej papierowej fikcji, ale czasem widziałem, jak pod jego wpływem ci sierżanci od polityki kulturalnej miękli, jak zaczynali coś rozumieć i robić coś pożytecznego, obliczonego na dalszą metę, nie na bezpośrednie sprawozdania urzędów. A jeżeli jeszcze zostawali zaproszeni na drinka do pięknego salonu na rue de La Vrillière, jeżeli zobaczyli obrazy, meble, domyślali się sytuacji towarzyskiej, niezależności finansowej, wówczas na pewien przynajmniej czas ich stosunek do kultury krajów Europy Wschodniej ulegał zmianie.

To prawda, niekiedy Kot umiał podbić od razu, bądź spotykał wyjątkową osobowość, otwartą i zainteresowaną, wtedy zyskiwaliśmy wiernego sojusznika. Ale czy ważne instytucje francuskie, angielskie, amerykańskie, niemieckie, których zadaniem i obowiązkiem jest pomoc kulturze, kulturze rodzimej i kulturze międzynarodowej, potrafiły wykorzystać szansę, jaką było istnienie tego człowieka? Nie.

Załatwiał z zupełną bezinteresownością stypendia, pomagał w znalezieniu wydawców, pisywał recenzje wewnętrzne. Dlaczego? Bo tak chciał. Myślę, że grał w nim, wpisany w geny i w wychowanie, nakaz służby. Niechętnie przyjąłby podniosłe słowo, ale odpowiada ono, jak sądzę, także jego własnym odczuciom. Spytałem go kiedyś: „No dobrze, zdałeś maturę na wiosnę 1939. Nikt nie mógł przewidzieć dokładnie terminu wojny. Na jakie studia zamierzałeś pójść?”. Odpowiedział, że nigdy o tym nie było mowy, ale w jego środowisku „kariera dyplomatyczna” wydawała się czymś dziedzicznym i oczywistym. W zmienionych warunkach kontynuował tę tradycję w najpiękniejszy sposób. Buntując się przeciw zasklepieniu i śmiesznostkom zamożnego ziemiaństwa, tej „półtora szlachty”, z której się wywodził, pozostał wierny, także w życiu zawodowym, temu, co w tej warstwie było najlepszego. Można ująć jedną z jego twarzy jako pełnienie na międzynarodowym gruncie (przeważnie na rzecz polskiej kultury) tego, co należy do powinności ludzi traktujących przywileje rodu, urzędu, inteligencji jako rodzaj obligacji, z których trzeba się wywiązać.

Dar organizacyjny uważał za coś naturalnego: złożyć podanie do fundacji, napisać, obojętnie w jakim języku, sprawozdanie, porozmawiać z przedstawicielem. Ze zdumiewającą łatwością przychodziło mu poruszać się w tych rejonach. Miał w sobie coś z Hermesa, pośrednika, tłumacza języków nie tylko narodowych, również urzędowych. Nie bardzo rozumiał, że może to stanowić dla kogoś problem. Doświadczyłem tego, gdy po moim zamieszkaniu w Paryżu usiłował wciągnąć mnie w tego typu działalność. Mimo swojej inteligencji nie zrozumiał od razu, że ktoś może patrzeć się na jego krzątaninę z mieszaniną podziwu, osłupienia i przerażenia. Dla mnie uczestnictwo nawet w drobnej części jego prac było po prostu torturą. Po pewnym czasie w swojej dobroci to zrozumiał i ograniczał zakres mojej męki.

A przecież u niego to propolskie flibustierostwo charytatywne, ta wolnostrzelecka wielkoduszna i delikatna działalność organizacyjna była tylko marginesem obowiązków zawodowych. To także zdumiewało: najinteligentniejszy człowiek, jakiego dane mi było poznać, chodzi codziennie do biura, nie zawsze na osiem godzin, ale codziennie. Był to chyba świadomy wybór. Wiem, że proponowano mu karierę uniwersytecką w Oksfordzie, że mógł poświęcić się pisaniu, tłumaczeniu, wydawaniu, urządzaniu wystaw. Potrzebował widocznie zorganizowanych zewnętrznych ram, dzielenia dnia na wiele warstw, jednoczesnego poruszania się w wielu planach. W latach 1948–51 pracował najpierw w Neapolu w IRO (Międzynarodowej Organizacji do spraw Uchodźców), następnie w Rzymie w departamencie ekonomicznym FAO (Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Żywności i Rolnictwa). Po przeniesieniu się do Paryża był członkiem sekretariatu Kongresu Wolności Kultury, zajmował się koordynowaniem międzynarodowych seminariów, współredagował „Preuves”, gdy był to najżywszy francuski miesięcznik.

To wówczas, wykorzystując swe kontakty w świecie, przy pomocy różnych znanych intelektualistów (Ignazio Silone, Daniel Bell, Pierre Emmanuel, François Bondy) stworzył Komitet Pomocy Twórcom z Europy Wschodniej, który następnie przemienił się w Fundację Europejską dla Intelektualnej Samopomocy. Utrzymać tę instytucję przy życiu, zwłaszcza na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, nie było na Zachodzie sprawą łatwą. W dużej mierze wysiłkom Kota (i energii Annette Laborey) przypisać należy, że Fundacja przetrwała i spełnia ważną rolę do dziś. Wielu z jej pomocy korzystało, ja wśród nich. We wdzięcznej pamięci zachowałem zdumiewający takt w postępowaniu. Nikt nie domagał się długich podań, uzasadnień, rozwiniętych (i zawsze fikcyjnych) planów badań, nikt nie żądał potem skomplikowanych (i fikcyjnych, i przeszkadzających w prawdziwej pracy) sprawozdań. Takie stypendium było lekcją niezależności i swobody. Zapamiętałem tę lekcję.

Fundacja była tylko drobnym fragmentem organizacyjnego życia Kota, choć dla wielu ludzi z Europy Wschodniej — nie tylko Polaków — fragmentem ważnym. W latach 1973–76 był dyrektorem administracyjnym Centre Royaumont pour une Science de l’Homme, którym kierował jego przyjaciel, Jacques Monod. Kot tam także zajmował się „pośrednictwem”: tłumaczył programy badawcze, formułowane przez naukowców, na język zrozumiały — i interesujący — dla fundacji mających finansować te prace nad budową mostów między kulturą i naturą, biologią, genetyką, socjologią, filozofią. Odczytywanie, łamanie, budowanie kodów to przecież była istota jego talentów: w pracy i w życiu.

Od 1976 roku był doradcą w INA (Institut National de l’Audiovisuel). Zajmował się publikacjami Instytutu, śledził fachową prasę zagraniczną (głównie amerykańską) na tematy radia i telewizji i sporządzał z tych lektur sprawozdania. Kierował serią programów dla telewizji francuskiej „Regards entendus”, będących konfrontacją dzieł sztuki z ważnymi tekstami na ich temat (Rilke — o Cézannie, Cocteau — o de Chirico, Paulhan — o kubizmie, Bataille — o Lascaux, Leiris — o Baconie, Leymarie — o Balthusie).

Tłumaczył — w szerokim sensie słowa. Przekładał na polski wielu autorów z różnych języków. Na francuski Gombrowicza, Miłosza; jego najbardziej znane osiągnięcia w tej dziedzinie to Trans-Atlantyk i Antologia poezji polskiej. Przekładał na język słów obrazy Leonor Fini, rysunki Bellmera. Przede wszystkim tłumaczył z polskiego na polski. Tym jest przecież praca twórczego krytyka. Jego wersje Gombrowicza i Miłosza pozostaną na trwałe w polskiej literaturze XX wieku. Miłosza oglądał jakby z dystansu, przebierał go w zmienne stroje formuł zaczerpniętych z ducha epoki; z Gombrowiczem potrafił się twórczo i rozumiejąco utożsamić.

null

Dla światowego uznania Gombrowicza uczynił najwięcej. Biegał do wydawców, tłumaczył, publikował dłuższe studia i krótkie noty. Gombrowicz słał do niego lakoniczne listy niczym Napoleon do Murata: tego krytyka wciągnąć, tu zaatakować, tę nagrodę mieć na oku. Kot był zadowolony z tej roli. „Tancerz mecenasa Gombrowicza”, żartowałem. Śmiał się i nie negował. Rozumiałem doskonale fascynację wielkim pisarzem, trudniej było zrozumieć to bezinteresowne zaprzężenie się w służbę czyjemuś dziełu u osobowości tak bogatej i aktywnej. Porozumienie między Kotem a Gombrowiczem było obustronne i powody do wdzięczności obustronne. To Gombrowicz nakreślił portret Kota nie tylko piękny i przejmujący, ale też zdumiewający przenikliwością. Potrzebowałem czasu, aby dotarł do mnie sens jego kolejnych warstw. Zza mgły wynurza się twarz znana i zaskakująca. W któryś z poniedziałków Gombrowicz zanotował:

„Jeleński... kto to? Pojawił się na moim horyzoncie, hen w Paryżu, i walczy o mnie... od dawna, może nigdy, nie zdarzyła mi się afirmacja tak zdecydowana i zarazem bezinteresowna tego, czym jestem, tego, co piszę. Tu nie wystarcza sama tylko chłonność, chwytność, takie współbrzmienie może się wydarzyć tylko na gruncie pokrewieństwa natur. Użera się o mnie z polską emigracją. Wykorzystuje wszystkie atuty swojej sytuacji paryskiej i rosnącego osobistego prestiżu w intelektualnym beau-mondzie, żeby mnie popchnąć. Biega do wydawców z moimi tekstami. Zdobył mi już kilku popleczników, wcale nie tanich. Uznanie, zgoda, podziw nawet... to ostatecznie rozumiem (homo sum)...ale ta pracowitość? to, że podziw nie ogranicza się do podziwu?...

Nie uważam za dziwne, że on z taką łatwością wchłania i przyswaja sobie moją łatwość... on cały jest łatwy, nie piętrzy się, jak rzeka na przeszkodzie, płynie wartko w tajnym porozumieniu ze swoim łożyskiem, nie druzgocze, przenika, przecieka, modeluje się wedle przeszkód... on nieomal tańczy z trudnościami. Otóż ja po trosze też jestem tancerzem i mnie ta perwersja (żeby «łatwo» podejść do tego, co «trudne») jest bardzo właściwa, mniemam, że to jeden z fundamentów mego literackiego uzdolnienia. Ale co mnie dziwi, to iż Jeleński przedostał się także do mojej trudności, ostrości, nasze stosunki na pewno nie sprowadzają się do tańca jedynie i on rozumie mnie, jak bardzo niewielu, właśnie w tym, gdzie jestem najboleśniejszy. Mój kontakt z nim to wyłącznie listy, nigdy na oczy go nie widziałem, i nawet te listy są przeważnie pospieszne, rzeczowe — a jednak wiem na pewno, że w naszym stosunku nie ma nic z ckliwego cackania się duchowego, że to stosunek surowy, ostry, napięty, i w samym rdzeniu swoim śmiertelnie poważny.

Nieraz kojarzę Jeleńskiego (który jest podobno gładkim salonowcem) z proletariacką prostotą żołnierza... to jest, mam wrażenie, że w nim łatwość jest łatwością w obliczu walki, śmierci... że obaj jesteśmy jak żołnierze w okopach, zarazem lekkomyślni i tragiczni”.

Podkreślony przez Gombrowicza „taniec z trudnościami” od razu wydał mi się oczywisty. Taka postawa, z ducha Nietzschego, jakby z Wiedzy radosnej czy Jutrzenki, ale bez Nietzscheańskich spazmów, bliska była im obu. „Proletariacka prostota żołnierza”, „jak żołnierze w okopach”, „lekkomyślni i tragiczni” — cóż za znakomite, myślałem, artystyczne ujęcie tego, co ostre i bolesne. Proletariackość wydała mi się określeniem tym świetniejszym, że odległym. Jego celność zrozumiałem podczas jednej z ostatnich rozmów z Kotem.

Było to jesienią 1986 roku. Jedliśmy kolację w restauracji Au Pied de la Biche obok jego domu. Wróciłem właśnie z wakacji, podczas których odczytałem raz jeszcze Zbiegi okoliczności. Znów uderzyła mnie ich artystyczna świetność i zupełny brak literackich ambicji ich autora. Skromność bywa zapewne zaletą piękną i płodną, ale brak ambicji często prowadzi do duchowego paraliżu, jeszcze częściej jest maską, za którą kryją się ambicje skryte. W wypadku Kota, któremu przyglądałem się z fascynacją od lat ponad dwudziestu, wiedziałem — takich ambicji nie ma. Zapytałem go wprost, jak on tłumaczy swój przypadek. Gdyby był artystą czystej intuicji, poetą czy malarzem tworzącym „z bożej łaski” dzieła nie w pełni dla siebie samego uchwytne, wówczas mógłbym przyjąć takie lekceważenie swoich talentów. Przecież jego domeną jest jasność myśli, nalegałem; musi rozumieć, kim jest, jakie jest społeczne znaczenie jego pisarstwa.

Odpowiadał, jak już kilka razy w podobnych rozmowach, że jego ambicją nie jest dzieło, lecz życie, bujność spotkań, przemyśleń, zmysłów, wrażeń. „To nie jest dla mnie odpowiedź, napierałem na niego, przecież ta droga prowadzi również ku marzeniom, klęskom, ambicjom; ludzie uwrażliwieni na wymiar czasowy usiłują — właśnie dlatego, że dostrzegają przemijanie chwil — utrwalić je na papierze, na płótnie, w drugim człowieku, w życiu osobistym czy instytucjonalnym, a każde z tych zamierzeń jest wyzwaniem; ciągle spotykają nas niepowodzenia i drobne zwycięstwa. Jak można tak lekko podchodzić do jednych i drugich, tak beztrosko traktować wyzwanie życia?”.

„Może stąd u mnie brak ambicji, powiedział wreszcie, że miałem proletariackie dzieciństwo, to wywiera piętno”. Zaniemówiłem. Rozumiałbym inny przymiotnik dla określenia jego młodych lat, skomplikowane, bolesne, ale właśnie proletariackie? Pobyty w Rzymie i w Paryżu? Podróże z babką do Karlsbadu czy na Riwierę? Wakacje w majątkach rodzinnych, w Kroczewie Czarnowskich, w Rybienku Skarżyńskich, w litewskim Wielkim Dworze Jeleńskich? Odwiedziny rodziców na ich placówkach w Madrycie, Wiedniu, Bukareszcie, Monachium? Proletariackie?

Kot kochał rodziców (widząc ich słabości) i był przez nich kochany. Często mi o nich opowiadał, bez zahamowań. Dopiero teraz dostrzegłem niezmącony kształt obrazu. Zawsze z czułością mówił o „mamie”, kobiecie pięknej i czarującej. Może jeszcze tkliwiej wspominał ojca, subtelnego, niespełnionego w życiu, krytycznie przyglądającego się swemu środowisku i aż nadto dzielącego światowe snobizmy. Otóż ojciec Kota był alkoholikiem. Nie tylko nałogowo pił, ale alkohol wywoływał w nim rodzaj chemicznej przemiany charakteru. Dr Jekyll i Mr Hyde, delikatny człowiek stawał się grubiański, robił publiczne awantury, po lokalach kazał służbie klękać i wręczał królewskie napiwki. Znikał z domu, kilkunastoletni Kot musiał go szukać po najgorszych knajpach i spelunkach Królewca czy Monachium. Spytałem, czy nikt inny nie mógł tego zrobić. „A kto miał się tym zająć? Mama?”.

null

Takie młodzieńcze doświadczenia silnie karbują wrażliwość, inną miarą pozwalają sądzić ludzkie ambicje, pomyłki. Stanowią drugie dno swobodnego śmiechu. Jak zdarza się osobom o łatwej wesołości, Kot był skłonny do melancholii. Lękał się nudy i mglisty obłok przepływający przez jego spojrzenie, sygnał nagłej zmiany tematu, stanowił mechanizm obronny. Kot podkreślał swój ateizm, ale pisał z przejęciem o Acedii, o grzechu przeciw Duchowi Świętemu, grzechu zobojętnienia. Bał się wsysającego wiru nicości. Lustrzanym dopełnieniem Acedii bywa pycha. Jemu pycha nie zagrażała. Uciekał od tych niebezpieczeństw w lekkość, w promienny uśmiech. Był naprawdę jak Kot z Cheshire z Alicji w krainie czarów. Znikał szybko. Pozostawał uśmiech. Tak potrafił zachowywać się do końca.

Złączenie lekkości i pesymizmu powodowało, że rzadko mówił o sprawach ostatecznych, ale te wyjątkowe momenty nabierały też specjalnego znaczenia. Co u innych bywa krzykiem czy zduszonym szeptem, a przez to wzięte w cudzysłów, u niego padało mimochodem. Tym silniej zapisywało się w pamięć i wyobraźnię. O wierszach Miłosza napisał kiedyś: „Zawierają błysk i urok rzeczywistości przekazanej w doskonałości zapamiętanego szczegółu, napełniają czułością do życia, bo jest jedyne i niepowtarzalne. To, co odczuwam czytając je, ma w sobie coś z własnych zapamiętanych zachwytów, coś z rezygnacji (ale niemal radosnej), określiłbym to najchętniej słowem «łaska». Następuje zgoda niedopowiedziana (bo ją teraz dopiero wnioskuję z doświadczenia, które trudno przekazać) nie tylko na moją własną śmierć, ale na to, że nie będzie kiedyś ani wierszy Miłosza, ani ludzi, którzy by je mogli czytać: wystarczy, że jest, teraz, coś, o czym te wiersze świadczą”.

Pod koniec lipca 1986 roku byłem u Kota z Piotrem Kłoczowskim. Tego wieczoru przeczytał nam otrzymany właśnie w liście od Miłosza wiersz Na pożegnanie mojej żony Janiny. W tekście, który ukazał się później w „Tygodniku Powszechnym”, odnalazłem fragment, gdy głos Kota brzmiał specjalną nutą:

Zaznaliśmy wiele szczęścia i wiele nieszczęścia,

Rozłąki, cudownych ocaleń. A tutaj ten popiół.

I morze bijące o brzegi, kiedy idę pustą aleją.

I morze bijące o brzegi. I uniwersalnośćdoświadczenia.

Jak bronić się przeciw nicości? Jaka moc

Przechowuje co było, jeżeli nie trwa pamięć?

Bo ja małopamiętam. Tak bardzo małopamiętam.

Tego samego lata, już później, z Saint-Dyé nad Loarą, napisał mi: „Zacząłem bardzo długi list do Ciebie — głównie o Rilkem (którego prawdę mówiąc nie znałem), a z pasją czytam dwujęzyczne wydanie jego wierszy w dobrym tłumaczeniu angielskim Stephena Mitchella (i słabą przedmową Roberta Hassa). Wiele go od Miłosza dzieli (stosunek do śmierci), ale zdziwiło mnie, ile mają wspólnego...”. Tom Rilkego towarzyszył mu odtąd stale. Zaskoczyło mnie to namiętne zainteresowanie. Nie dostrzegałem powinowactwa. Z wielkich poetów Rilke wydawał mi się może najbardziej odległy od wrażliwości Kota. Ze szczególnym przejęciem odczytywał Elegie duinejskie. Przy kolejnej rozmowie powiedziałem, że Rilke fascynował mnie od młodzieńczych lat, najpierw Malte i Sonety do Orfeusza, potem Księga godzin, wreszcie Nowe wiersze, ale właśnie Elegie wydają mi się wciąż niedosiężne, za mgłą. „Zapewne masz rację, odpowiedział, żeby je odczuć, trzeba jak ja być blisko starości”. Teraz rozumiem, że ostatnim słowem delikatnie zastąpił inne.

„Jak on wszystko potrafi dostrzec, powiedział, posłuchaj”. I zaczął czytać Czwartą Elegię najpierw po niemiecku, potem po angielsku. Ostatnią strofę powtórzył. Byłem zaskoczony. Taka lektura odbiegała od zwykłego żartobliwego tonu naszych spotkań. Z trudem śledziłem gęste obrazy poety. W tej sytuacji nawet po polsku nie uchwyciłbym przesłania. Gdy wróciłem do domu, otworzyłem Rilkego w przekładzie Mieczysława Jastruna. Powracałem potem do Czwartej Elegii wielokrotnie. Całość pozostaje trudna do przeniknięcia, pewne fragmenty z bolesną intensywnością wskazują na bliską mi twarz i osobę:

Lecz gdy myślimy o jednym, bez reszty,

inne domaga sięzapłaty.Wrogość

jest nam najbliższa.

W moim odczuciu Kot miał właśnie dar równoczesnego postrzegania wielu rzeczy, to było jego siłą i słabością. Zanik instynktu wrogości? Cóż mogę na pewno wiedzieć? Potrafię tylko krążyć myślą wokół obrazów Elegii.

Dwie postaci szczególnie bliskie Rilkemu to anioł i lalka: anioł, silniejsza istota, ten, kto potrafi, tu, teraz, przemienić widzialne w niewidzialne, otworzyć umysł ku sferze ducha, i lalka, postać z teatru marionetek, o wdzięku, jaki mają zwierzęta nie porażone przez samoświadomość. Anioł i lalka, dwa bieguny istnienia, między którymi toczy się, rozdarty, nasz żywot:

Anioł i lalka: wreszcie widowisko.

Wtedy się złączy to, co nieustannie

tu rozdwajamy sobą. Wtedy się dokona

nareszcie z naszych pór roku widnokrąg

całej przemiany.

Ostatnia strofa wymyka się już słowom, dotyka śmierci i umieszcza ją w czasie, odsuwa ku początkom, daleko, niewiarygodnie, niezrozumiale daleko — i blisko:

Kto wskaże dziecko, tak jak stoi, kto

postawi je wśród gwiazd i da mu w dłonie

miaręodstępu? Kto ulepi śmierć

dziecinną z chleba szarego, co sczerstwiał

lub pozostawi ją w okrągłych ustach

niby pięknegojabłkapestkę?...Łatwo

przejrzeć morderców. Ale to: śmierć całą,

śmierć, jeszcze przed zaczęciemżycia, tak

łagodnie zawrzeć w sobie i bez gniewu,

to nie do opisania.

Ostatnią rozmowę zachowałem w pamięci nie mniej silnie niż pierwszą. Od pewnego czasu zdarzało mu się przyznawać do zmęczenia. Ale spotykał się z ludźmi, brał udział w zebraniach, wykonywał wszystkie obowiązki z uśmiechem. Gdy zadzwoniłem na początku kwietnia 1987 roku, powiedział, że jest z nim niedobrze. W jego kodzie było to mocno wyrażone. Myślałem, że chce mieć spokój w czasie choroby. Nalegał, bym go odwiedził. Przyszedłem z tomikiem Hofmannsthala, którego prozę cenił, a List lorda Chandosa podziwiał, ale wiersze znał wyrywkowo. Otworzył mi sekretarz Leonor Fini. Czekałem w salonie. Kot zjawił się w drzwiach, szedł powoli, wyprostowany. I wówczas uderzyła mnie, po raz pierwszy, jego wojskowa sylwetka. Może to powolność ruchów, jak na zwolnionym filmie, sprawiła, że dopiero teraz o tym pomyślałem.

Pytał o przyjaciół, co czytam. Sam był jakby oddalony. Skarżył się na palący ból głowy. Ręczył, że jest pod dobrą opieką lekarską. Prosił, bym nie wspominał nikomu o jego stanie: „Wiesz, jacy są ci ludzie dobrze wychowani, straszni nudziarze”, zaśmiał się, ale oczy nie towarzyszyły temu śmiechowi. Po raz pierwszy chyba naszą rozmowę przecinały pasma milczenia. Gdy wychodziłem, jeszcze oświetlił nowy obraz Leonor wiszący nad stołem. Na stole siedział jak sfinks wspaniały biały kocur. Jeden z wielu w tym domu, ale szczególnie do niego przywiązany, jego, Kota, kot.

Nowe płótna Leonor Fini towarzyszyły naszym spotkaniom. Wieszano je w salonie, nakładają mi się na treść naszych rozmów, warstwami. Czasem pięknie ozdobne jak Heliodora, naga dziewczyna-nimfa trzymająca dwa tęczowo barwne bukiety, czasem pięknie przerażające jak Lekcja anatomii, grono urodziwych kobiet w wymyślnych kapeluszach pochyla się nad zwłokami mężczyzny. Tym razem wisiały trzy płótna, we wszystkich uderzyło mnie jakieś zamknięcie, brak oddechu. Nad kanapą Niedzielne popołudnie: koty i dziewczęta, warstwami, stłoczone jakby na półkach aptecznych. Naprzeciw okna Pamięć minionych fragmentów, o której pięknie wspomina Gustaw Herling-Grudziński w Dzienniku pisanym nocą, ale ja w tym prawie monochromatycznym obrazie widziałem zastygłe mumie i zjawy. Nowe płótno, namalowane w Ragaz zimą, czyli już po wielkiej paryskiej retrospektywie w Muzeum Luksemburskim z lata 1986: w czarnej wodzie brodziły ciemne karlice. Nic z młodzieńczo pięknych rozjaśnionych nagości przewijających się przez sztukę Leonor Fini.

Kot przysunąłlampę, abym mógłwyraźniej dostrzec mroczne postaci. Pogłaskałbujnąsierść kota. Powiedział kilka słów, które odebrałem jako pożegnanie.Odprowadził do przedpokoju, wyprostowany, z głowąodchyloną do tyłu,łokcie trzymane przy tułowiu,właśnie, jak żołnierz,lekkomyślny i tragiczny.

Kilka dni później patrzyłem na niego w szpitalu. Był nieprzytomny, spokojny. Już nieobecny. Biała broda niewiele urosła. Silnie zarysowany, bardziej niż zazwyczaj cofnięty podbródek, wąskie usta. Oczy miał zamknięte. Jakby wysłuchane zostały słowa Rilkego: „Każdemu daj śmierć jego własną, Panie”.

Wiem, to tylko prośba. Nikt nie wybiera formy odejścia (chyba także wówczas, gdy wydaje mu się, że wybiera). Biologia potrafi zadawać podstępne, poniżające ciosy. Byłoby przejawem hubris, zgubnej pychy, składanie wszystkiego na karb charakteru. Nie każdemu dana zostaje łatwość pożegnania. Jeżeli bywa, często, inaczej, należymy już do innych potęg. Ale jego odejście było zadziwiającym dowodem męstwa. Tego nie sposób zapomnieć. Jak lekko się oddalił, z jaką czułością i spokojem, z jakim taktem, z jaką, mimo wszystko, mimo nieuchronnego okrucieństwa biologii, łagodnością. Znów Rilke, z Sonetów do Orfeusza.

Kto z umarłymi mak

spożył, z ich plonu,

zachowa najlżejszy takt

i tchnienie tonu.

Choćby odbicie wodne

zmąciło kształty swoje,

nie trać obrazu.

Tylko w oboim żywiole

stają się głosy od razu

wieczne, łagodne.

Takim obrazem odbija się w moich oczach: śmiech i mgnienie melancholii w spojrzeniu. Znikał gdzieś głębiej i wracał. I jakoś mimochodem przekazywał wiedzę o tych podróżach. Nie potrafię tej wiedzy schwycić w słowa, ledwie ją muskają słowa naszych poetów — dla mnie była, przede wszystkim i mimo wszystko, radosna. Wieczne i łagodne, lalka i anioł, jak żołnierz, tragiczny i lekkomyślny — to tylko przybliżenia, jakby listy z podróży. Miał zwyczaj przysyłać z wakacji kartki-kolaże, krajobrazy udramatyzowane orientalnymi postaciami czy tajemniczymi zamkami. Na jednej z nich, z Quiberon, dolepił nad bretońskim wybrzeżem twarz uśmiechniętego kota. Takim pozostanie.

Co pozostanie? Poezja (dzieło jego i dzieła innych przełamane przez pryzmat jego wrażliwości) i dobroć (jego uśmiech w pamięci tych, którzy zapamiętają). Nie będzie instytucji, którą stanowił. Ciało spoczywa na małym francuskim cmentarzu w Saint-Dyé o kilka kilometrów od potężnej bryły zamczyska w Chambord. Ale wiem, że czasem z jego szkiców, z bliskich nam wierszy, z bliskich mi twarzy dojdzie do mnie echo jego śmiechu — zadźwięczy słowami Białoszewskiego:

Już mnie łapła

Kula światła

W swe rwy.

Do widzenia

Pani Ziemia!

I wy!

1987

Wojciech Karpiński

Szkic z książki Herb wygnania