Wojciech Karpiński

G. H. G.: droga i dom

(Szkic z książki Twarze)


null

Mija właśnie pół wieku od czasu, gdy w Warszawie jako kilkunastolatek przeczytałem Inny świat Gustawa Herlinga‑Grudzińskiego. Ta lektura była dla mnie szokiem. Nie polityczne śmiałości stanowiły rewelację, lecz literacka transpozycja walki o wewnętrzną swobodę. W Innym świecie przedstawiono utratę wolności i jej odzyskanie, walkę o duchową suwerenność. Zostały opisane śmierć i zmartwychwstanie, także zmartwychwstanie zmysłów, budzenie się reakcji na świat, na zmienność, na innych ludzi.

Zrozumiałem, że mam przed sobą wielkiego pisarza, który zdołał literackimi środkami ukazać swoją drogę do wolności. Jest świadomy, na jakie niebezpieczeństwa wystawiają go te wysiłki. Zwycięstwo nigdy nie jest całkowite i ostateczne, ale wielkość tych zmagań leży właśnie w trudności obranej drogi, w ciągłym podejmowaniu wysiłku.

Zrozumiałem, że dla autora Innego świata każda następna publikacja jest szczególnie trudnym wyzwaniem. Tak było do końca. Konsekwencję w podejmowaniu tej drogi oglądałem z przejęciem i wdzięcznością. Miałem uczucie, że tutaj toczy się moja sprawa, zamierzenie ważne dla ludzi współczesnych.

Zrozumiałem, że śmierć i zmartwychwstanie przedstawione w Innym świecie nie są jedynym wyzwaniem, przed jakim stanął Gustaw Herling‑Grudziński. Stanowiły wszakże bardzo wysokie publiczne postawienie poprzeczki. Takie wymagania stawiał sobie i światu. Będzie się starał im sprostać, choćby contra mundum.

Sam wyznawał, że Inny świat pisał ze zdumiewającą jak na niego łatwością, która nigdy się potem już nie powtórzyła. Wkrótce nastąpił okres wyjątkowych pisarskich trudności. Przyczyn tego zahamowania długo nie potrafił — nie chciał — wyjawić. Powoli wierni czytelnicy mogli odcyfrować zapis owego nieszczęścia, które doprowadziło do tak głębokiego stłumienia głosu, że proza Gustawa Herlinga‑Grudzińskiego po Innym świecie wydaje się jakby spopielona, jakby zastygła pod zbyt ciężkim ciosem. Tym uderzeniem nieszczęścia była samobójcza śmierć pierwszej żony pisarza, Krystyny (jej dedykowany był Inny świat). Odrodzenie się po tej katastrofie okazało się trudniejsze niż odrodzenie się po katastrofie obozów. Całą drogę Herlinga‑Grudzińskiego widziałbym jako podejmowanie tego wyzwania, przygotowywanie narzędzi do odbudowy wypalonego świata.

Goethe wyznał w słynnym wierszu, że po matce odziedziczył radosną naturę i Lust zu fabulieren. Otóż Gustaw Herling‑Grudziński nie odziedziczył ani jednego, ani drugiego. Jeżeli chodzi o tę ostatnią cechę, to sprawa jest bardziej złożona i tu tkwi moim zdaniem klucz do zagadki jego pisarstwa. Narzucił sobie bardzo wcześnie ograniczenia: tylko o tym wolno ci mówić, takie powinny być kryteria sprawdzalności narracji. Te ograniczenia były jego męką, lecz także źródłem jego siły. Pracował całe życie nad stworzeniem języka, którym mógłby opisywać świat i siebie, bronić swojej wolności, dochodzić swojego sensu, odbudować siebie po katastrofach, zbudować swój Dom, swoje dzieło, które byłoby na miarę wyzwań jego losu i jego epoki.

Temu służyły eseje, zwłaszcza wskazałbym na dwa, które stanowią ważne rozdziały jego autobiografii i jego sztuki poetyckiej. Willa Tritone, 1951, nakreślona wkrótce po ukończeniu Innego świata, a przed drugą katastrofą, przed samobójstwem Krystyny, opisuje włoski inny świat, świat włoskich krajobrazów, Zatoki Neapolitańskiej i dom Benedetto Crocego, jego tymczasową siedzibę podczas wojennej zawieruchy, która dla bezdomnych żołnierzy alianckich, w tym dla młodziutkiego Gustawa Herlinga‑Grudzińskiego, stała się ich domem, schronieniem dla europejskiego ducha w czasach nienawiści i pogardy. Drugi esej o zasadniczym znaczeniu dla rozpoznania Drogi Gustawa Herlinga‑Grudzińskiego to Godzina cieni, 1963. Olśniewająca jest jego uwertura, napisana brawurowo: opis stada jeleni, zgłodniałych, szukających jadła na granicy niemiecko‑austriackiej. Owo spotkanie ze stadem jeleni nastąpiło w okresie pracy autora w Monachium, zaraz po katastrofie w Londynie, w najtrudniejszym momencie jego życia.

Pełniejszy opis tego etapu swego życia dał Herling‑Grudziński kilkadziesiąt lat później. Gdy w opowiadaniu Zjawy saraceńskie z końca 1998 roku natrafiłem na ten fragment, miałem poczucie, że autor pracował przez lata po to, aby mieć prawo utrwalić w słowie moment początków odrodzenia po londyńskiej katastrofie. Opisuje zimowe wieczory w Monachium roku 1952, wędrówki po barach Schwabingu, omal radosne zstępowanie w coraz niższe kręgi. W domu dużo pił, spał w ubraniu, rano golił się i szedł do pracy w Wolnej Europie „przez Ogród Angielski tak piękny w śniegu, że krótkie przejście do biura wywoływało we mnie mieszaninę euforii i suchego szlochu. Czułem, że poranne przechadzki były dla mnie łykami powrotu do życia. Nie pisałem oczywiście (wyjałowiony pracą biurową), przełożyłem pewnego dnia dwa sonety Szekspira i odżyłem. Z sercem skamieniałym, niezdolnym już do miłości, lecz odżyłem”.

Gdy myślę dziś o Drodze Gustawa Herlinga‑Grudzińskiego, o jego komunikowaniu się z innymi, wspominam parę dni, gdy zatrzymałem się u niego w Neapolu w 1975 roku. Poprosiłem o pokazanie wydań jego książek. Na pierwszej z nich, Żywi i umarli, opublikowanej w 1945 roku, zobaczyłem dedykację: „Samemu sobie. Gustaw”. Zrozumiałem zakres i znaczenie jego suwerennej i dumnej samotności. Przecież rozmów na temat swojej twórczości nie mógł prawie z nikim prowadzić, na pewno nie z rodziną z powodu bariery języka, nie rozmawiał na ten temat z Giedroyciem, nie rozmawiał z Czapskim, tak różni byli temperamentami. Nie rozmawiał z Kotem Jeleńskim. Myślę, że to bardzo odmienna wstydliwość, pełna ambicji u Gustawa, pełna gorzko‑słodkiej rezygnacji u Kota, powodowała, że Kot mógł być tylko suflerem czy przyjacielem, ale nie adresatem intymnych zwierzeń. A jednak rozmowa jest konieczna, aby całkiem nie skwaśnieć, nie skamienieć wewnętrznie. Tą rozmową — ze światem, przeciw światu, ku uratowaniu własnego świata — będzie pisarstwo. Będzie ono wyznaniem siebie, rozmową ze sobą. Ale przecież był on pisarzem o najmocniejszych bodajże zahamowaniach (może tylko Kot Jeleński miał bardziej krytyczne spojrzenie na własną twórczość). I jego, Gustawa, dzieło, jego Droga to jest przedzieranie się ku sobie, w przebraniach, które stanowią utrudnienie, ale są konieczne.

Po tej Drodze kroczył z niewiarygodną konsekwencją. Ta Droga zakładała wszakże nie postawę całkowitego zamknięcia się w sobie, lecz kształcenia siebie, rozwijania umiejętności rozmowy, zarazem prawdziwej i skutecznej, ze światem. To zaś wymagało pracy nad sobą, uczenia się z dokonań przeszłości, czyli tego wielkiego wysiłku, który w Dzienniku pisanym nocą jest prezentowany otwarcie jako budowanie własnej biblioteki wyobraźni i własnego muzeum wyobraźni (to drugie mniej konsekwentnie, lecz może jeszcze silniej na mnie działające). Ale już we wcześniejszym jego pisarstwie widać wyraźnie te nakazy „wewnętrznej pedagogiki”, te dyrektywy autoedukacji.

Stawiając sobie tak wysokie i tak precyzyjnie kontrolowane wymagania, mógł (uważał, że musi) stawiać równie wysokie wymagania innym. Stawiał najwyższe wymagania utworom z przeszłości i przyglądał się, dzięki czemu mogą sprostać egzaminowi (jeśli mogą sprostać). Na czym ten egzamin polegał? Nie dawał definicji. Przepisy są tylko mniej lub bardziej efektownie szeleszczącym papierem. Ważne jest to, czy artyści potrafią zatrzymać coś z rzeczywistości, dotrzeć do niej, nie zubożając jej, czy pozwalają się uczyć, rozwijać, wzbogacać. Stąd sprzeciw wobec form paraliżujących czy też wszechogarniających, czy też zubożających: w literaturze — wobec bełkotu, wobec niekontrolowanego monologu wewnętrznego; w malarstwie — wywodząca się z tych samych źródeł nieufność wobec sztuki niefiguratywnej i niechęć wobec performansów.

W maju roku 2000, w rezydencji ambasadora francuskiego w Warszawie, spowinowaconego przez żonę Benedettę Craveri z Gustawem Herlingiem‑Grudzińskim, odbyły się osiemdziesiąte pierwsze urodziny pisarza. W pewnym momencie przemówił Bronisław Geremek. Wyraził radość z uczestniczenia w tej polsko‑francusko‑włoskiej uroczystości pod znakiem Benedetta Crocego, pod znakiem Europy. Dziękował Gustawowi za to, czego dla sprawy wolności, dla sprawy Polski, Europy, dokonał ten człowiek „ledwie osiemdziesięciojednoletni”, i wyraził podziw, że ten człowiek „aż osiemdziesięciojednoletni” jest tak z jednej bryły, z tak twardego materiału. Kiedy nas w Polsce ostro krytykuje, konkludował Geremek, krytykuje siebie.

Gustaw siedział lekko odsunięty od stołu, obie dłonie trzymał oparte na lasce, pochylony, jakby zapatrzony przed siebie, intensywnie wsłuchiwał się w słowa Geremka. Gdy padło stwierdzenie o wysokich wymaganiach wobec siebie, o krytykowaniu siebie, gdy krytykuje nas, Gustaw aprobująco przytaknął ruchem głowy. Miałem wrażenie, że w tym momencie przygląda się swojej Drodze i temu, czemu pozostał wierny przez wszystkie lata. Wówczas widziałem go po raz ostatni.

Z okazji uroczystości w Neapolu poświęconych Gustawowi Herlingowi‑Grudzińskiemu, znakomitej postaci kultury polskiej, kultury europejskiej XX wieku, z okazji uroczystości odbywających się w domu, w którym Benedetto Croce budował przez dziesięciolecia wielki ośrodek kultury europejskiej, jedną z owych latarni świecących z daleka i dających światło innym, chciałbym na zakończenie wspomnieć o pewnym podstawowym długu wdzięczności.

Ktoś, kto jak Gustaw Herling‑Grudziński stawia sobie tak wysokie wymagania i postanawia pisać, budować dzieło będące jedyną szansą na wyrwanie się z osamotnienia, będące w zamierzeniu darem dla innych, przyniesieniem im pomocy w znalezieniu ich Drogi, w ich rozmowie ze światem, ktoś taki, budujący dla nas Dom, Dom Kultury, Dom Słowa, musi mieć dla siebie, bardzo prozaicznie i bardzo konkretnie, dom — dom, w którym będzie mógł pisać, będzie miał bibliotekę, będzie mógł zmagać się z własną samotnością i bronić własnej niezawisłości, także przed najbliższymi, przed rodziną.

Otóż ten dom prywatny został Gustawowi ofiarowany przez panią Lidię Croce. To ona wyrwała go z monachijskiej depresji, to ona dała mu rodzinę, mieszkanie w Neapolu, otaczała opieką jego pisarstwo, rozumiała potrzebę jego „polskiego płuca”, cokwartalnych miesięcznych wyjazdów do Maisons‑Laffitte, do domu „Kultury”, to ona pomagała mu przejść przez chwile, czasem długie, umore nero, melancholii, ona znosiła jego trudne okresy (a — delikatnie mówiąc — on sam nawet nie twierdził, że ma łatwy charakter), to wreszcie ona przekonała go, aby zachował swoje archiwum (kilka razy słyszałem od Gustawa przed laty, że zamierza je zniszczyć) i aby ustanowił Martę, ich córkę, opiekunem swojej spuścizny.

Dzisiaj chciałbym to publicznie i wyraźnie sformułować, co jest dla mnie od dłuższego czasu oczywistością: każdy czytelnik Gustawa Herlinga‑Grudzińskiego jest dłużnikiem pani Lidii Croce‑Herling. Jeżeli Gustaw mógł przemierzyć swoją Drogę, jeżeli zdołał stworzyć ten Dom, jakim jest jego dzieło — stało się to w przemożnej mierze dzięki niej.

2008

Wojciech Karpiński

Szkic z książki Twarze