Wojciech Karpiński

Mapy Czesława Miłosza

(Szkic z tomu Książki zbójeckie)


Jakże wam opowiedzieć? Do jakich odesłać was kronik?

Sześć wykładów wierszem

Naprawdę, co chciałem im powiedzieć? Że trudziłem się,

dążąc do wykroczenia poza moje miejsce i poza mój czas,

szukając tego, co jest Rzeczywiste.

Naprawdę, co chciałem im powiedzieć?...

Tak szczerze, to nam obce i Piekło, i Niebo,

I Pola Elizejskie, i Nirwana.

A nie ma przewodnika dostojnego

I mapa lądów nie narysowana.

Do Józefa Sadzika

null

Późna twórczość Czesława Miłosza uderza konsekwencją w prowadzeniu wątków. Jednym z jej motywów jest rysowanie imaginacyjnych map. Te ćwiczenia w opanowywaniu przestrzeni nie były chyba nigdy dowolne. Podlegały regułom i starały się je przezwyciężyć. Celem było zdobycie nieobjętej ziemi, wykroczenie poza miejsce i czas ku temu co Rzeczywiste. W Ogrodzie nauk Miłosz wyznaje, że szkicowaniu Map Wyobraźni oddawał się od najmłodszych lat: „Dziecko o bardzo władczym ego chce przodować we wszystkim, i to od razu. Ponieważ w grze i sporcie trudno przodować natychmiast, strach przed okazaniem się nie‑pierwszym tak paraliżuje, że spycha na miejsce ostatnie. Wtedy dziecko, wycofując się, tworzy sobie drugi, zamknięty świat, świat zastępczy. [...] Mój świat zastępczy nie był szczególnie egzotyczny, to znaczy nie był zbudowany głównie z marzeń o odgrywaniu bohaterskiej roli. Tyle że był to świat o stałych prawach, bezbolesny i bezpieczny. Wyobraźnia nie podsuwała urojonych akcji, nie szukała też ujścia w słowach, natomiast zapełniała i porządkowała przestrzeń, co wyrażało się w fantastycznych rysunkach i mapach nieistniejących krajów”.

Tak było w dzieciństwie. Z czasem świat zewnętrzny narzucał swoje prawa. Konflikty pragnień i możliwości budziły i agresję, i zniechęcenie. Wyobraźnia także podlegała regułom, tyle że zagadkowym, mglistym. Znikał bezpieczny i bezbolesny układ. Po latach Miłosz powie:

A jednak zaznałeś piekielnych płomieni.

Mógłbyś nawet powiedzieć, jakie są: prawdziwe,

Zakończone ostrymi hakami, żeby darły mięso

Po kawałku, do kości. I szedłeś ulicą,

I odbywała się kaźń, broczenie, smaganie.

Pamiętasz, więc nie wątpisz. Na pewno jest Piekło.

Dowód

Ale przez cały czas nie zaprzestał rysowania map. W Ziemi Ulro przyznaje się do tej ciągłości, nie w pełni zrozumiałej także dla niego. Znowu podejmuje wysiłek nakreślenia Mapy Wyobraźni. Buduje między sobą i sobą Most w Czasie, niemożliwy i upragniony: „Znów jak wtedy, rysuję, choć tym razem nie w formie map na papierze, kraje idealne [...]. Jeżeli wspomniałem o chłopcu, który w szkolnych zeszytach rysował mapy swoich fantastycznych krajów, to dlatego, że jesteśmy skłonni uważać «rzeczy ostateczne» za uroczyste i dostojne, za dziedzinę siwobrodych mędrców i proroków. Tymczasem spoza niejednej millenarystycznej tęsknoty przeziera dziecinność. Pieśń niewinności i pieśń doświadczenia mają ten sam temat”.

„I mapa lądów nie narysowana”. Już w samym zamierzeniu tkwi chyba koncentrat twórczych sprzeczności, które stanowią siłę motoryczną pisarstwa Miłosza. Wciąż rysować to, co wymyka się formie, narzucać słowom siłę trwalszą od słowa, być zarazem pamięcią i wyobraźnią, hierarchią i swobodą, buntem i pokłonem, ruchem i trwaniem, chwilą i wiecznością. Tym abstrakcjom nadać konkretność, konkretom przywrócić sens. Zakres dzieła Miłosza budzi zdumienie. Rysowane słowami mapy służą odnalezieniu się w lesie Pamięci i Wyobraźni. Miłosz co pewien czas tworzy rodzaj autobiografii duchowej, ukazanej z wielu perspektyw, szkicowanej wieloma głosami. Taką skierowaną ku przyszłości mapą zagrożeń i fascynacji był cały tom Trzech zim (1936), a zwłaszcza cztery poematy ekstatycznej rozpaczy: Ptaki, Bramy arsenału, Powolna rzeka, Roki.

Świat (poema naiwne) (1943) to mapa tego, co być powinno; powstające jednocześnie Głosy biednych ludzi to próba naszkicowania tego, co było — na ile było do uchwycenia słowami. Traktat moralny (1947) i Traktat poetycki (1956) podejmują z odmiennych punktów widzenia, w odmiennej tonacji wspólną tematykę: gdzie leży jądro ciemności i gdzie rysuje się zarys ocalenia? Traktaty Miłosza mają swoje przedłużenia i uzupełnienia w prozie: Zniewolony umysł (1953) i Rodzinna Europa (1959) to kolejne mapy intelektualnych lądów, kolejne wersje portretu epoki i autoportretu umysłu. Dwa poematy powstałe po przeniesieniu się pisarza do Kalifornii, Po ziemi naszej (1961) i Gucio zaczarowany (1962), przynoszą zmianę tonu:

żal i wielkie pragnienie, żeby raz wyrazić

jedno życie na inną, nie na własną chwałę.

Po ziemi naszej

I wznosiło się dalej drzewo niedosiężne.

O iste, o istliwe aż do rdzenia. Było.

Gucio zaczarowany

Tytułowy utwór zbioru Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada (1974) stanowi nową wersję mapy, o uderzającym bogactwie tematycznym i formalnym, nowe szkice do autoportretu:

null

Długo biegałem po ziemi,

Ziemskich zaznałem płomieni,

Innych osądzający,

O sobie nic nie wiedzący.

Z żalem i nawet rozpaczą

Że nie wiem, co znaki znaczą,

Że zbudzonemu śród nocy

Słowa nie dają pomocy.

Piosenka wielkopostna

Lepsi ode mnie dobyć próbowali głosu.

Ich imię trawy oplotły.

Sam zostałem, filtrując porządek z chaosu,

Bo umysł miałem przewrotny.

[...]

Kto mnie potępi, jeżeli ojczyzny

I tu, i nigdzie szukałem,

Myląc dialekty, prowincjonalizmy

Z oceanowym chorałem?

Piosenka zamorska

Wśród rysowanych przez Czesława Miłosza poetyckich map, pozwalających się orientować w świecie jego wyobraźni, jedne uderzają precyzją i koncentracją, inne — szerokością ujęcia. Niekiedy sens ukazany zostaje w nagłej migawce. Częściej w traktatowej formie przed czytającym powoli odsłaniają się fragmenty misternej budowli. Czasem wydaje mi się, że dzieło Miłosza wyrasta z jednego zadziwienia. W roku 1937 zanotował:

Jechaliśmy przed świtem po zamarzłych polach,

Czerwone skrzydło wstawało, jeszcze noc.

I zając przebiegł nagle tuż przed nami,

A jeden z nas pokazał go ręką.

To było dawno. Dzisiaj już nie żyją

Ni zając, ani ten, co go wskazywał.

Miłości moja, gdzież są, dokąd idą

Błysk ręki, linia biegu, szelest grud —

Nie z żalu pytam, ale z zamyślenia.

Spotkanie

Od błysku zamyślenia nad przemijaniem prowadzi droga ku refleksji nad pamięcią, nad historycznością i naturą, nad sroką i sroczością, nad konkretem i trwaniem, nad powtarzalnością, nad sensem Zmartwychwstania. W wędrówkach po tych rozbudowanych tematach przydadzą się mapy bardziej złożone. Czytelnik zmuszony zostaje do samodzielnych wysiłków. Wyraźnie zaprasza do takich poszukiwań Miłosz w Ogrodzie nauk (1979). Powtórzy to wezwanie w Nieobjętej ziemi (1984). Ten tom prezentuje kolejną wersję duchowego autoportretu zamkniętego datami 1981–1984. Nieobjęta ziemia stanowi poszukiwanie „formy bardziej pojemnej”, wykracza więc poza chronologiczne ramy. Czyni to otwarcie i wspaniale wierszem Ksiądz Ch. po latach. Z nim to, księdzem Chomskim, niegdyś prefektem w wileńskim gimnazjum, prowadzi Miłosz dialog o niezwykłej intensywności. Kto chce się zbliżyć do zrozumienia tego utworu i tego dialogu, musi się cofnąć w czasie o lat pięćdziesiąt do wiersza Do księdza Ch. z 1934 roku, a potem dokonać na szachownicy czasu skoku ćwierć wieku do przodu i zatrzymać przy rozdziale Wychowanie katolickie z Rodzinnej Europy:

Twoje usta śnię często. Ich grymas niesławny

długo uczył pogardy wszystkiego prócz zgonu.

Dziś ja, uczeń, poznałem nicość form powabnych,

i otośmy już obaj z jednego zakonu.

Do księdza Ch.

Jak cała klasa, podśmiewałem się z obłąkanych chwilami występów Chomika i z jego podejrzliwości. Jednak jego stara sutanna, jego umęczona pokusami twarz i wewnętrzne napięcie budziły litość i wytwarzały jakby poczucie pokrewieństwa. [...] Ksiądz uważał mnie za ateistę, w czym się mylił. Co prawda wprowadzałem go w błąd z zazdrości: to, co jest ukryte, jest nam droższe, niż gdybyśmy to ogłaszali publicznie. [...] Miałem za mało danych na zostanie ateistą, bo żyłem stale w podziwie.

Rodzinna Europa

smok wszechświata, wielki Egipt nieubłaganych galaktycznych obrotów, nie miał nade mną władzy, bo prowadził mnie i chronił Eros, a cokolwiek robiłem, olbrzymiało i było tu, nie gdzie indziej, przede mną.

Ksiądz Ch. po latach

Gdybym miał jednak wskazać na mapę poezji Miłosza, zarazem najbardziej rozbudowaną i najczytelniejszą, wymieniłbym Sześć wykładów wierszem; opublikowane w czerwcowej „Kulturze” z 1986 roku zamykają tom — Kroniki. Najczytelniejszą... każde zdanie tego poematu mogłoby być zaopatrzone w setki stron komentarza, każda jego część odwołuje się do wcześniejszych książek Miłosza, do — nigdy niezakończonej — kroniki naszych czasów. A jednocześnie poemat uderza wewnętrzną energią, umiejętnością syntezy i skrótu, językiem własnym i komunikatywnym.

Utwór już tytułem odsyła do wcześniejszej książki Miłosza Świadectwo poezji. Sześć wykładów o dotkliwościach naszego wieku (1983), która zawiera sześć odczytów wygłoszonych po angielsku na Harvardzie w roku akademickim 1981/1982. „Nie znoszę pisać w obcym języku, nie umiem pisać w obcym języku”, wspomniał w Ziemi Ulro. Odnosi się to chyba nie tylko do języków narodowych, ale i do obcych konwencji, obcych czytelników. W teksty pisane dla obcych adresatów wkrada się dysonans, autor mówi poniżej swojej wiedzy. Słowa nie mają tej przejmującej celności, którą wibrują wówczas, gdy pisze je poeta obnażony. W Nieobjętej ziemi powiedział:

Pogodzić się z grzechami pora,

Siebie oglądać w ciemnej prawdzie.

Togi, birety, humaniora,

Wykłady moje na Harvardzie,

Waszym językiem nicość woła.

[...]

Wymyka się co dotykalne

Kunsztowi słów i rozumieniu.

Wcześnie ten wyrok zapadł na mnie,

Żebym powracał w państwie cieniów

Na róg Portowej i Zawalnej.

W mieście Salem

Może ten zamiar przyświecał Sześciu wykładom wierszem: „siebie oglądać w ciemnej prawdzie...”? Raz jeszcze spojrzeć na daleką drogę między młodzieńcem, „który idzie brzegiem jeziora w upalne przedpołudnie”, pełen przeczuć, ambicji, szybkich sądów i chęci zrozumienia, a przyszłością z jej potwornościami i splendorem:

Ciała wyznaczone dla ran, miasta dla zniszczenia,

Ból nieobjętej liczby, każdy inny,

Cement na krematoria, państwa do podziału,

Mordercy wylosowani — ty i ty, i ty.

A tak. I odrzutowiec. Tranzystor. Video.

Ludzie na księżycu. Ten idzie i nie wie.

[...]

Ten młody człowiek to ja. Byłem nim, może jestem,

Choć minęło pół wieku.

Sześć wykładów wierszem

Kim był ten młody człowiek i kim jest, gdzie przebywa, w jakim wymiarze pamięci i wyobraźni; jaki go łączy związek z tym innym ja, które go wspomina? Gdy otwarte zostają „labirynty czasu”, kto za co jest odpowiedzialny i kto co rozumie?

Wykłady wierszem zalewają potokiem pytań i problemów, a jednocześnie zachowują jedność poetyckiego napięcia, dyscyplinę różnorodnej wizji i zmiennego rytmu. „Do jakich odesłać was kronik?” — poemat odsyła do innych dzieł Miłosza, do jego problematyki, a zarazem tworzy całość autonomiczną i ewokuje postać narratora o uderzającej żywotności. Ten młodzieniec sprzed lat — czy nie ten sam, który w Krasnogrudzie i w Wilnie zapatrzony był w obłoki? Znamy jego napady dumy, poczucie wyobcowania, pogardę dla „nieufilozoficznionych”, dla tych, co „zasługują na karę: chcieli żyć, nic więcej”. W Zdobyciu władzy, w Rodzinnej Europie można na ten temat przeczytać wywody ostre, niesprawiedliwe. W Sześciu wykładach jest tylko przenikliwe widzenie siebie sądzącego — dla siebie samego niezrozumiałego i niejasnego:

Odpowiedzialny będzie każdy, kto oddychał.

Powietrzem? Nierozumem? Ułudą? Ideą?

Niejasny, tak jak każdy, kto żył tam i wtedy,

Spowiadam się przed wami, moja młoda klaso.

Przenikliwe widzenie, bezlitosne także wobec siebie. „Sędzia, obserwator”, w chorobliwej wrażliwości wieku dojrzewania odgadujący chorobę historycznej fazy, jest innym wcieleniem tego, który wciąż wraca „w państwie cieniów na róg Portowej i Zawalnej”, trudzi się słuchaniem szumu heraklitejskiej rzeki:

null

Życie niemożliwe, ale było znoszone.

Czyje życie? Moje, a co to znaczy?

Na małej pauzie podjadając butersznyt z papierka,

Stoję pod ścianą w pucołowatej zadumie.

I byłbym był, kim nigdy nie byłem.

I dostałbym był, czego nie dostałem.

Kawki za oknem w śniegu wspominałbym inny ja

Nie w tych moich słowach myślący.

[...]

Podrzędny był mój wiek i rozum podrzędny.

Kora nieświadomości zarastała mnie.

Próbowałem zgadnąć inną ziemię i nie mogłem.

Próbowałem zgadnąć inne niebo i nie mogłem.

[...]

Po strzałach, po goryczach, po pieśniach, po płaczach

Nie mnie targać bandaże i łamać pieczęcie.

Jeżeli dzieckiem byłem nieświadomym

I głosy tylko przeze mnie mówiły?

Któż wie, do czego przeznaczenia służą

I jeden raz na ziemi to mało

Czy dużo.

Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada

W Sześciu wykładach pojawiają się konkretne postacie z wcześniejszych dzieł Miłosza — i z jego życia. Dostrzeżona przed wojną na adriatyckiej plaży cudownie piękna młoda Niemka jest bliźniaczo podobna tym, o których mowa w wierszu Siegfried i Erica:

krok ich tak sprężysty,

Piersi niesione tak dumnie, a potem

Spod węzła chustki skulone wabienie

W ogrodach pogiętego żelastwa...

Wspomniany w Wykładzie III Günther z Marburga, wielbiciel Stefana Georgego i Nietzschego, pojawił się w Rodzinnej Europie: „Znajomość z Güntherem niepokoiła mnie przez pokrewieństwo mimo wzajemnej nieufności. Günther, młody Nazi, recytował swoje wiersze, które brzmiały jak szczęk miecza o miecz. Sławił w nich wiek rycerski, ofiarę i krew”.

W tym samym wykładzie ważniejszą rolę odgrywają inne postacie — naszkicowana czwórka strażników obozowych, dostrzeżona wśród koczującego na dworcowych płytach nędznego tłumu gdzieś w bezkresach sowieckiej Eurazji:

Kto może, niech unika

Współczucia, tego bólu wyobraźni.

Więc nie będę dokładny. Ledwo urywki, zarys.

Zarys trzech mężczyzn i kobiety, tylko ich zarys, siewców strachu, strażników rytualnej frazy, ale ta ukazana na moment scena ma w dziele Miłosza ważny odpowiednik. Węzłowa scena Zniewolonego umysłu rozgrywa się wśród tego samego tłumu, na tym samym dworcu. Stanowi także wyrwaną z ciemności migawkę: „W swoich wędrówkach w początkach drugiej wojny światowej zdarzyło mi się, co prawda na bardzo krótko, być w Związku Sowieckim. Czekałem na pociąg na stacji jednego z wielkich miast Ukrainy. Był to olbrzymi gmach. Ściany były pokryte portretami i transparentami niewymownej brzydoty. Gęsty tłum w kożuchach, mundurach, czapach z uszami i wełnianych chustkach zapełniał każdą wolną przestrzeń i rozgniatał grubą warstwę błota na posadzkach. Marmurowe schody pełne były śpiących nędzarzy; ich nagie nogi wyglądały z łachmanów, chociaż była to zima. Z góry nad nimi głośniki ryczały propagandowe hasła. Przechodząc, zatrzymałem się, nagle czymś tknięty. Pod ścianą umieściła się rodzina chłopów: mąż, żona i dwoje dzieci. Siedzieli na koszykach i tobołach. Żona karmiła młodsze dziecko, mąż — o ciemnej, pomarszczonej twarzy, z opadającymi czarnymi wąsami, nalewał herbatę z czajnika do kubka i podawał starszemu synowi. Mówili ze sobą przyciszonymi głosami po polsku. Patrzyłem na nich długo i nagle poczułem, że łzy płyną mi po policzkach. I to, że właśnie na nich zwróciłem uwagę w tłumie i moje gwałtowne wzruszenie były spowodowane ich zupełną innością. Była to ludzka rodzina, jak wyspa w tłumie, któremu czegoś brakowało do zwyczajnego, małego człowieczeństwa. Gest ręki nalewającej herbatę, uważne, delikatne podanie kubka dziecku, troskliwe słowa, które raczej odgadywałem z ruchu ust, ich odosobnienie, ich prywatność w tłumie — oto co mną wstrząsnęło. Zrozumiałem wtedy na chwilę coś, co znowu zaraz uciekło”.

„Z rzeczywistością co zrobimy? W słowach gdzie ona?” tak zaczyna się Wykład IV, ale to przecież jedno z pytań kluczy całego utworu, całej twórczości Miłosza. Co uczynić z tym, co minęło? Czy minęło na zawsze? Czy tkwi w nas? Czy powróci w obalonym czasie? Kilka szkiców z Ogrodu nauk, zwłaszcza Piasek w klepsydrze i Rzeczywistość, stanowi komentarz do tej linijki Sześciu wykładów. „Cóż jest prawda? zapytał Piłat. Cóż jest rzeczywistość? — zapytują. Na takie pytanie nie należy udzielać odpowiedzi” (Ogród nauk). Istnieje jednak problem „uchwytu za rzeczywistość”. Jak dotrzeć do niej słowami? I dlaczego w naszej epoce wydaje się to szczególnie trudne? A może współczesna świadomość jest tylko bardziej uwrażliwiona na te dylematy, przed którymi człowiek stał zawsze i starał się na nie odpowiadać religią, filozofią, sztuką, polityką?

Cóż potrafi słowo w zmaganiach z nicością? Niewiele, a przecież dużo, zdaje się odpowiadać Miłosz. Poeta jest strażnikiem pamięci, a Mnemosyne matką Muz. Ale zapominanie, zanikanie pamięci, obumieranie słów, jest procesem nieuchronnym. Nie odbiera to jednak sensu wysiłkom. W Świadectwie poezji Miłosz konkludował: „Nadzieja poety, ta, której bronię, którą zalecam, nie jest zamknięta żadnymi datami. Skoro rozpad jest funkcją rozwoju i rozwój funkcją rozpadu, wyścig pomiędzy nimi może równie dobrze zakończyć się zwycięstwem rozpadu. Na długo, ale nie na zawsze; tutaj wkracza nadzieja. Nie jest ona jednak chimeryczna ani szaleńcza. Przeciwnie, każdego dnia można widzieć znaki świadczące, że teraz, w tej chwili, rodzi się coś nowego, dotychczas nigdy nieznanego w tej skali: ludzkość jako żywioł świadomy swej nieprzynależności do Natury — ponieważ tylko człowiek otrzymał w dziedzictwie ten skarb, jakim jest pamięć, czyli historia”.

Wobec tego wyznania nasuwają się dwie uwagi: „nieprzynależność do Natury” oznacza sprzeciw wobec redukcjonizmu, nie zaś negację natury człowieka ani też lekceważenie jego związków z przyrodą, którym przecież Miłosz poświęcił strony piękne i przejmujące. Czwarta, finalna część Traktatu poetyckiego nosi tytuł Natura i zmaga się z tymi problemami:

Tak, połączyć w jedno

Kosmatość bobra i zapach sitowia,

I zmarszczki dłoni leżącej na dzbanie,

Z którego ścieka wino.

Po drugie, skarbem przynoszącym ocalenie jest historia, nie Historia. Nie historycyzm, teorie i ideologie, ale historyczność, pamięć i świadomość. Z tymi problemami także zmagał się Traktat poetycki, szukając ocalenia od nie naszych praw i nie naszych konieczności:

Wąż wczoraj drogę przebiegał o zmroku.

Starty oponą, wił się na asfalcie.

A my jesteśmy i wężem, i kołem.

Dwa są wymiary. Tu niedosiągalna

Prawda istoty, tutaj, na krawędzi

Trwania, nie‑trwania. Dwie linie przecięte.

Czas wyniesiony ponad czas przez czas.

Wiemy, jak gwałtownie Miłosz zmagał się z Duchem Dziejów. Na te pokusy odpowiada sam sobie w Sześciu wykładach, a jego słowa ważą tym mocniej, że tkwią za nimi niegdysiejsze fascynacje:

Prawdziwy wróg człowieka jest uogólnienie.

Prawdziwy wróg człowieka, tak zwana Historia,

Zaleca się i straszy swoją liczbą mnogą.

Nie wierzcie jej. Podstępna i zdradliwa,

Nie jest anty‑Naturą, jak Marks nam zalecał,

A jeżeli boginią, to ślepego Fatum.

Cóż uczynić z rzeczywistością, która ledwie zamknięta w słowach zaraz znika? Cóż uczynić ze słowami, które są tylko cieniem cienia, a gdy je wziąć w gorącą dłoń, rzucić na nie promień światła, rozpływają się w nicość? Także z tym problemem Miłosz zmagał się od dawna i stosował taktykę podobną do tej, jakiej się chwytał wobec spraw dla niego najważniejszych: posunąć się w wątpliwościach aż do granic wytrzymałości, wziąć na siebie najbardziej dotkliwe ciosy, uznać je za swoje, nie porzucać wymagań najwyższych, i wówczas dopiero zobaczyć, co da się ocalić „z opornej materii”. Zwłaszcza w latach pięćdziesiątych Miłosz powracał do tematu zwątpienia w słowo. Zapisał w 1954 roku (Esse): „Na to mi przyszło, że po tylu próbach nazywania świata umiem już tylko powtarzać w kółko najwyższe, jedyne wyzwanie, poza które żadna moc nie może sięgać: ja jestem, ona jest”.

Zwątpienie w moc słowa sięga głębiej. Można ułożyć Miłoszowski Traktat antypoetyki, a raczej Ars poetica w dwóch częściach. Część pierwsza wyraża zwątpienie:

Skrzeczała sroka i mówiłem: sroczość,

Czymże jest sroczość? Do sroczego serca,

Do włochatego nozdrza nad dziobem i lotu,

Który odnawia się, kiedy obniża,

Nigdy nie sięgnę, a więc jej nie poznam.

Sroczość

Gdybym ja mógł weneckie kurtyzany

Opisać, jak w podwórzu witką drażnią pawia...

Nie więcej

Poza nazwą, bez nazwy,

Ruch nienaganny w ogromnym bursztynie.

Abym pojął w biciu skrzydeł, co mnie dzieli

Od rzeczy, którym co dzień nadaję imiona...

Oda do ptaka

A słowo z ciemności wyjawione było gruszka.

Krążyłem dokoła niego podskakując, to próbując skrzydełek.

Ale kiedy już‑już piłem z niego słodycz, oddalało się.

Po ziemi naszej

Ani takie to było, jak raz się wydało,

Ani takie, jak teraz układasz w opowieść.

Zmieniał się język

Opisywać chciałem ten, nie inny, kosz warzywa z położoną w poprzek rudowłosą lalką poru.

Na trąbach i na cytrze

Z otchłani dla nieochrzczonych młodzianków i dusz zwierzęcych niech

wyjdzie martwy lis i zaświadczy przeciw językowi.

W mrówczanym świetle igliwia stojący sekundę przed chłopcem, którego

wezwano, żeby mówił o nim czterdzieści lat później.

Nie ogólny, pełnomocnik idei lisa w płaszczu podbitym uniwersaliami.

Ale on, mieszkaniec kamienistych jelniaków niedaleko wioski Żegary.

Na trąbach i na cytrze

W każdej rzeczy powinno być zawarte słowo.

Ale nie jest. I cóż tu moje powołanie.

Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada

Jako motto dla tej części Sztuki poetyckiej, części wątpiącej o władzy słowa, należałoby chyba położyć Kołysankę, wiersz trudny i prosty, przejmujący, który rysuje dramatyczne napięcie między tym, co upragnione, a tym, co dosiężne, między odczutym a wyrażonym. Ale czyni to w słowach tak delikatnych i przenikliwych, że właśnie sztuką poetycką wznosi się ponad „dalej nie umiem”, ponad zwątpienie. A jako podsumowanie pierwszej części tak ujętej Sztuki poetyckiej przyjąć można fragment z Nieobjętej ziemi. Trudno wyrazić mocniej krytycyzm wobec poezji; ta postawa nie prowadzi jednak do literackiego nihilizmu, lecz stanowi zaproszenie do krainy poezji jako do wiecznie ponawianego wysiłku: „Od młodości starałem się uchwycić słowami rzeczywistość, taką, o jakiej myślałem, chodząc ulicami ludzkiego miasta, i nigdy się to nie udawało, dlatego każdy mój wiersz uważam za zadatek niespełnionego dzieła. Wcześnie odkryłem nieprzyleganie języka do tego, czym naprawdę jesteśmy, jakieś wielkie na niby podtrzymywane przez książki i stronice gazetowego druku. I każda moja próba powiedzenia czegoś rzeczywistego kończyła się tak samo, zagnaniem mnie z powrotem w opłotki formy, niby owcy odbijającej od stada”.

Temu nurtowi zwątpienia, surowego sądu nad językiem, towarzyszy w poezji Miłosza nurt drugi, trudnego poszukiwania, akceptacji, zachwytu. Z jego wierszy wyłania się prawdziwa „Obrona i uświetnienie języka”. W Przedmowie do wydanego nazajutrz po wojnie tomu Ocalenie pisał:

To, że chciałem dobrej poezji, nie umiejąc,

To, że późno pojąłem jej wybawczy cel,

To jest i tylko to jest ocalenie.

To są „mgnienia wyrwane z gardła ruchowi”, jak napisze w Ziemi Ulro, chwile ocalenia wyrwane z gardła nicości:

— W mgnieniu jednym, w tej gwieździe czasowi odjętej

Co widzisz kiedy wicher zmienności ustaje?

— Ziemię, niebo i morze, ładowne okręty,

Wiosny mokre od rosy i zamorskie kraje.

Na te, w spokojnym blasku ukazane dziwy

Spoglądam i nie pragnę, bo jestem szczęśliwy.

Rozmowa płocha

Co mam napisać na początku? Powązek aleje?

Czy też sięgnąć od razu aż do rzeczy dna,

I to gorące południe, w wiosenną niedzielę,

Kiedy dziecinne usta szepczą: ziemia — kwiat — i ja —

Czymże to jest?

W malignie 1939

Czyjeś usta szeptały wiersze. Znałem słowa.

O Boże, przecie ten wiersz ja sam napisałem.

Może małe są słowa i niewiele znaczą,

Ale ja stół pamiętam, deszcz i tamten dzień,

I to zwycięstwo moje — wtedy — nad rozpaczą...

Podróż

Do tej krainy przyjmij zaproszenie,

Nie pytaj, jak się dziś ona nazywa,

Wiesz, przez jak gorzkie tam idzie się cienie.

Czy jest szczęśliwa? Nie wiem, czy szczęśliwa.

Kraina poezji

W roku 1941 Miłosz zanotował w wojennej Warszawie:

Wolno mi tylko mówić, jak można najprościej,

to, czego dotknie ręka i zobaczą oczy.

Szedłem dzisiaj przez ogród

W roku 1947 z Waszyngtonu, gdzie był attaché kulturalnym przy ambasadzie Polski Ludowej, zwraca się o pomoc do wielkich twórców przeszłości, tych, którzy w czasach ciemności i pogardy zachowali przenikliwą jasność stylu:

Ty możesz wskazać mi, dziekanie,

Jak się ten płyn przedziwny stwarza,

Że prócz inkaustu pozostaje

Coś więcej na dnie kałamarza.

Do Jonathana Swifta

Mając znajomość z nocy kresem

Zasiadaj nad Tukidydesem

I purpurowy sok destyluj,

Aż palcem dotkniesz ziarna stylu

I szukaj, jaki wtedy będzie

Ślad stopy ludzkiej na legendzie.

Traktat moralny

Pierwsza zwrotka Traktatu poetyckiego, powstałego już na emigracji we Francji, stanowi jakby echo marzeń o prostocie słowa zanotowanych piętnaście lat wcześniej w okupowanej Polsce:

Mowa rodzinna niechaj będzie prosta.

Ażeby każdy, kto usłyszy słowo,

Widział jabłonie, rzekę, zakręt drogi,

Tak jak się widzi w letniej błyskawicy.

Wezwanie, napisane na początku 1954 roku, ogłoszone prawie dwadzieścia lat później, stanowi wyraz podobnych nadziei — i zrozumienia, jak trudne jest ich spełnienie:

Dalej i dalej. Jeszcze serce bije.

Nic nie stracone. Jeśli nasze słowo

Któregoś dnia tak zdoła się zespolić

Z korą drzew leśnych i kwiatem pomarańcz,

Że będzie jednym — to będzie znaczyło,

Że myśmy wielkiej nadziei bronili.

Mottem do drugiej części Miłoszowskiej Mapy poezji mogłyby być wczesne słowa z Trzech zim o wichrze powtarzającym „wreszcie prawdziwe słowa” tym, którzy wpatrują się długo, długo w przepaść pamięci. A jako podsumowanie, otwierające w przyszłość, biorę fragment Zimy z Nieobjętej ziemi. Ten wiersz znakomicie koresponduje z Sześcioma wykładami. Jest w nim i kronika, i ekstaza, pragnienie innej ziemi i zachwyt ziemią, „pycha, pożądanie i okrucieństwo, i ziarno pogardy”, pamięć jako rana i pamięć jako źródło sztuki i sensu, marzenie o esencjach i miłość konkretu:

null

Tak więc ja tu, kiedy dobiega końca

Stulecie i moje życie. Dumny z mojej siły,

A zawstydzony jasnością widzenia.

Awangardy zmieszane z krwią.

Popioły sztuk nieprawdopodobnych.

Muzealnictwo chaosu.

Osądziłem to. Sam jednak naznaczony.

Ten wiek nie sprzyjał dobrodusznym i prawym.

Wiem, co znaczy spłodzić potwory i rozpoznać w nich siebie.

[...]

Wielkie było polowanie z ogarami na sens niedosiężny świata.

I teraz gotów jestem do dalszego biegu

O wschodzie słońca za granicami śmierci.

Już widzę górskie pasma w niebiańskiej kniei,

Gdzie za każdą esencją odsłania się esencja nowa.

Muzyko moich późnych lat, wzywają mnie

I dźwięk, i barwa coraz doskonalsze.

Nie dogasaj ogniu. Wejdź w mój sen, miłości.

Niech będą wiecznie młode sezony ziemi.

Poezja Miłosza wiruje od blasku przeciwieństw. Nie da się zamknąć w formuły. Nie tylko dlatego, że nadal się rozwija. Każdy z jej momentów naznaczony jest grą sprzecznych pragnień i celów. Pod tym względem twórca Trzech zim podobny jest do twórcy Kronik. Także w tym tomie o pamięci stosunek do pamięci nie jest jednoznaczny. W Sześciu wykładach wierszem padają słowa: „pamiętam i nie pamiętam”, „ja tutaj, instruktor od niepamiętania, pouczam...”, „pamięć zamyka swoje ciemne wody”. Przenikliwa konstatacja miesza się z tragiczną ironią i gorzką wiedzą.

Uwrażliwienie na przemijanie stanowi ważny klucz do jego dzieła, wyznawał Miłosz w Ogrodzie nauk; nazwał się tam „nałogowcem żalu za przemijalnością” i podkreślał, że „usposobienie artystyczne odznacza się wrażliwością na sam nurt czasu, który magnetyzuje, jak wąż królika”. W tym miejscu słusznie przywołuje Godzinę myśli tak skądinąd obcego mu Słowackiego; w tym młodzieńczym poemacie została opisana, z niewiarygodną przenikliwością intelektualną i zmysłowością wyobraźni, pewna strategia duchowa wobec pamięci i rzeczywistości — trzeba oderwać się od teraźniejszości, zdobyć wobec niej dystans, oglądać ją jak przeszłość i tę postawę rzutować ku przyszłości. W cudownych wierszach Słowackiego odnaleźliby się i Baudelaire, i Proust, i Tomasz Mann, i Miłosz także. „Dziecko z czarnymi oczyma” to Słowacki, a mieszanina egzaltacji i chłodu, którą wybiera, była dla niego postawą dosłownie życiodajną, uratowała go od samobójstwa, które wybrało dziecko „zabite głodem wrażeń”, starszy o kilka lat Ludwik Spitznagel:

Dziecko z czarnymi oczyma,

Młodsze wiekiem, natchnieniom dało myśl skrzydlatą,

I wypadkami myśli żyło w siódmym niebie.

Młodszy marzenia stroił czarnoksięską szatą,

A potem, silny wolą, rzucał je przed siebie,

I stawały — i widział przed sobą obrazy,

Od których się odłamał zimniejszym rozumem:

Więc przeczuł, że marzeniom da kiedyś wyrazy,

Że się zapozna myślą, z myślnym ludzi tłumem.

[...]

On sam od siebie śmierci odsunął widziadło,

Dziwnym wynalezieniem cierpiącego życia.

On przed sobą przyszłości postawił zwierciadło

I rzucał w nie obecne chwile — i z odbicia

Wnosił, jaki blask przyszłe wspomnienia nadadzą

Obecnym chwilom życia. Taką myśli władzą

Śmiech nieraz słyszał wspomnień powtórzony echem,

Smutny i połamany przyszłością niepewną,

I na wesołą chwilę twarzą patrzał rzewną;

A nieszczęście przyjmował półsmutnym uśmiechem

Patrząc na nie z przyszłości.

Postulat dystansu i przetworzenia wrażeń leży u podstaw wielu dzieł, jest zapewne warunkiem działalności artystycznej. Różnie można ten warunek określać — można mówić jak Keats, o „negatywnej zdolności”, bądź jak Eliot, o „obiektywnym korelacie”, bądź jak Brecht, o „efekcie obcości”, bądź jak Tomasz Mann, o „sztuce jako chorobie”. To usposobienie estetyczne znalazło u Słowackiego wyraz olśniewający. Miłosz dostrzega, u innych i u siebie, dystansująco‑analityczną postawę wobec czasu i wobec rzeczywistości. Widzi w niej zasadniczą skazę moralną, prawdopodobnie nieodłączną od wszelkiej wartościowej twórczości literackiej. W Ogrodzie nauk zanotował: „Jeżeli to, co właśnie się zdarza nam samym czy wokoło nas, traktujemy jako już byłe, jako materię daną po to tylko, żeby już, w tej chwili, przerzucać ją w przeszłość i tak ją oglądać, jakby się ją wspominało, powstaje dystans wobec «teraz» tak duży, że w najbardziej piekielnych okolicznościach, jakich w naszej epoce nie brakło, widz w nas zachowuje chłód i spokój, co jest niewątpliwie nieludzkie”.

Czy to nie „widz w nas” jest nieubłaganym sędzią artystycznych poczynań? A jednocześnie jest ich twórcą. Stanowi więc zarazem trybunał i stronę. Kontemplacja czasu jest kluczem do ludzkiego życia, podkreśla Miłosz, samego czasu nie da się jednak uchwycić w definicje czy obrazy, można wokół niego krążyć. Na różne sposoby. Nie każdy jest równie dobry. Miłosz wyróżnia dwie postawy porażające: „omdlewający” stosunek do upływu czasu (było, minęło, nie wróci) oraz nienawistny (przeklęty absurd istnienia, zarażenie brzydotą). W Ogrodzie nauk zanotował: „Skoro wszystko, co kiedyś było, ulega bezustannym przekształceniom (i dlatego, że ciemne gospodarstwo w nas domaga się przeszłości tak czy inaczej ocenzurowanej, i dlatego, że schwytani przez Ducha Czasu rzutujemy w przeszłość miary od niego wzięte), trudno wierzyć w prawdomówność pamięci. A jednak Nietzsche odróżniał oko wierne wspomnieniom i oko niewierne, to drugie nazywając okiem doskonałego nihilisty, a ponieważ sam w sobie znalazł nihilizm, wiedział chyba, co mówi. Jeżeli w jego zdaniu zawarte jest potępienie nowoczesnego psychologizowania, które nie od Freuda przecież się zaczęło, będę oczywiście z Nietzschem”.

Miłosz w Ogrodzie nauk cytuje słowa Nietzschego o doskonałym nihiliście: „Oko nihilisty idealizuje w kierunku brzydoty i jest niewierne wobec wspomnień: pozwala im obnażyć się, stracić liście”. W nienawistnym stosunku wobec rzeczywistości widzi Miłosz zasadniczą cechę współczesnej kultury i jej główne zagrożenie: jest autodestrukcyjna, zarażona niemotą. Ten kryzys znalazł skrajny wyraz w twórczości Samuela Becketta. Jego dzieło w skondensowanej formie przedstawia kilka modelowych końcówek: taki może być kres pewnej cywilizacji (naszej cywilizacji) i taki, i taki — a każdy zmierza ku milczeniu. Beckett budzi w Miłoszu zarazem podziw i przerażenie. Wolno chyba uznać Ziemię Ulro za manifest przeciw Beckettowi, obronę wyobraźni: „Ale istotne i, powtarzam, świadczące o wielkości Zachodu, jest wyznanie zrobione przez człowieka samemu sobie, zawarte w jednowyrazowym tytule Becketta: Endgame. I ten koniec zabawy to nie tylko śmierć jednostkowa, bo tę można znieść stoicko. To radykalne i bezlitosne stwierdzenie, że wyobraźnia ludzkości, tworząca w ciągu tysiącleci mity religijne, poematy, sny wykute w kamieniu, wizje malowane na drzewie i płótnie, rozczula nas swoją dziecinną wiarą, ale możemy tylko myśleć z nostalgią o darze na zawsze utraconym. Wyobraźnia od osiemnastego wieku próbowała się bronić, obwarowując się w swoich posiadłościach literatury i sztuki, coraz bardziej wprawiając się w wielowarstwowej ironii, aż nadszedł czas, kiedy została ugodzona od środka i pozbawiona jakiegokolwiek ideologicznego oparcia”.[...]

1987

Wojciech Karpiński