Wojciech Karpiński

Gabor

(Fragmenty książki Obrazy Londynu)

Fotografie w tekście © Bohdan Paczowski


null

31 III 2001. Znów zjawiłem się w tym zdumiewającym mieszkaniu. Gabora poznałem w Londynie jesienią 1992 roku przez Marię i Bohdana Paczowskich. Spotykaliśmy się także w Paryżu, w Nowym Jorku. Dom, w którym znajduje się jego duże mieszkanie, był długo w generalnym remoncie. Gabor przeniósł się na te lata do zastępczego lokum. Nie mógł przyjmować gości. Jest jedną z najbardziej interesujących postaci, jakie zdarzyło mi się w życiu spotkać. Mówi biegle wszystkimi możliwymi językami (angielski, francuski, niemiecki, włoski, hiszpański), a także kilkoma niemożliwymi (perski, arabski, turecki, o węgierskim nie wspominając). Interesuje się, autentycznie, dla siebie, nie dla sukcesu społecznego, literaturą, malarstwem, muzyką, ma zdumiewająco szerokie rozeznanie w problemach filozofii, religii. Co mnie jednak najgłębiej w nim fascynuje, to wyjątkowe złączenie promienności (podszytej melancholią) z przenikliwością i wielostronnością widzenia. Nigdy nie rozmawiamy na tematy bardziej osobiste, cała atmosfera naszych kontaktów jest taka, aby tę sferę trzymać w cieniu.

Rozejrzałem się po obszernym mieszkaniu, a w każdym razie po tej części, po której się poruszam, hol, salonokuchnia, długi korytarz, „mój” pokój, łazienka. Ściany, z wyjątkiem kuchni i łazienki, są obite materiałem. Sam to zrobił. Czuję się, jakbym gościł w arabskim namiocie, tyle że połączonym ze wspaniałą biblioteką, jedynie w holu widoczną dla mnie, co też ma dobre strony, bo nie jestem narażony na pokusy.

4 IV 2001. Rozmawialiśmy tym razem głównie o literaturze. Przeczytał mi rzeczywiście piękny wiersz Thomasa Wyatta, widzi w nim początek poezji angielskiej. Ceni bardzo Eliota Ziemię jałową, Prufrocka, Cztery kwartety. Poezja nie powinna być esejem, ma być tym, co wymyka się uchwyceniu w pojęcia. W poezji czyta fragmenty. Wiersze mu bliskie wypisuje sobie i czyta stale. Rano powtarza niektóre wyuczone na pamięć.

Podkreślał stale, że literatura, sztuka, ma dla niego stwarzać przestrzeń, mówić więcej, niż da się uchwycić w siatkę pojęć, a współcześni postępują odwrotnie, budują mur wokół świadomości. Zdumiewa mnie, kiedy on to wszystko czyta (wypowiadał się z niechęcią na temat różnych amerykańskich bestsellerów — DeLillo etc. — nic mi te nazwiska nie mówią, na myśl by mi nie przyszło, aby wziąć te książki do ręki). Zasadnicza odpowiedź: dobrze gospodaruje pamięcią, ma ją znakomitą i stale ćwiczy.

24 VIII 2001. Dobre półtorej godziny spędziliśmy na rozmowie na jego ulubione tematy: że świat współczesny ucieka od spraw trudno zrozumiałych w teorie, które mają załatać dziury; że sztuka współczesna, zwłaszcza muzyka, jest świadectwem tego zagubienia — i sama zanika. O muzyce tylko kilku filozofów mówiło ze zrozumieniem: Platon (i dlatego muzyki nie lubił, bo rozumiał, że nie mieści się w jego konceptach), Schopenhauer, Nietzsche. Ceni w muzyce, gdy nie daje się sprowadzić do pojęć, jak u Mozarta, w Così fan tutte, w Don Giovannim (La lista to podjęta przez Leporella próba wprowadzenia pojęć). Muzyka nie ma dużo wspólnego z moralnością — u Mozarta, u Haendla. Beethoven próbował wprowadzać pojęcia do muzyki, dlatego od niego rozpoczyna się schyłek. Dzisiaj ludzie typu Bouleza uważają, że muzyka jest dla kompozytorów — inny był początek muzyki, i jest ona dla słuchaczy. Do pojęć zredukować się nie da. To, co on ceni najwyżej, to jest delight (trzeba by znaleźć lepsze słowo, powiedział), czyli umiejętność zachwycenia się czymś, pogrążenia się całkowitego i bezinteresownego. Przywiozłem Gaborowi album o Krzysiu Jungu wydany w związku z wielką pośmiertną wystawą w Królikarni. Wspomniałem, że Krzyś był dla mnie doskonałym przykładem zintensyfikowanej władzy delight.

28 VIII 2001. Rozmowa z Gaborem, tym razem nie o sztuce. O walkach o Budapeszt, gdzie Niemcy bronili się oblężeni zimą 1944–45, i o życiu w schronach. O ucieczce do Austrii, było to pod koniec listopada 1956, pociągiem, potem ze 20 km pieszo i przez wodę. Przypadkiem dowiedział się, że Anglicy przyjmują studentów. Przyleciało wtedy pięć transportów samolotami. Znalazł się na początku grudnia w Londynie. Jego profesor zadecydował, że studia należy rozpocząć zaraz. Mieszkał w rodzaju domu akademickiego w Bloomsbury (studiował na uniwersytecie londyńskim). Wigilia była w Anglii do lat siedemdziesiątych świętem towarzyskim, jak Nowy Rok na kontynencie. Nowy Rok zaś był dniem pracy. Opowiadał o smogu. Pamięta czasy, gdy nie można było się poruszać po ulicach, nie było widać chodnika. Wprowadzenie zakazu palenia węglem w kominkach spowodowało zmianę radykalną, w ciągu roku smog zniknął. Jego pierwszy wyjazd na Wielkanoc 1957 był do Paryża. Na wakacje letnie wyruszył autostopem do Ostendy, Brugii, Rotterdamu, Amsterdamu, Kolonii, Monachium, Insbrucku, Włoch aż po Neapol. Wreszcie trochę o słownikach, encyklopediach, poleca Britannica na CD, którą kupił za 25 funtów.

15 VIII 2002. Rozmowa z Gaborem. O wystawie „Matisse — Picasso” powiedziałem, że dialog tych dwóch jest zasadniczy dla zrozumienia współczesnej sztuki, jej blasków i cieni, te dwie postaci przynoszą wyzwania, na które artyści do dzisiaj starają się odpowiedzieć. Na to Gabor, że to epilog sztuki. W każdym razie późniejsze kartki, z wyjątkiem nielicznych wyjątków, są dla niego białe, nie skłaniają do lektury (choć przecież w literaturze podziwia Mallarmégo i białe strony mogłyby stanowić pewnego rodzaju podnietę do samodzielnej interpretacji współczesności... — to już ja).

Czytuje w internecie „Neue Zürcher Zeitung”, uważa je za bezkonkurencyjnie najlepszy dzisiaj dziennik, „Frankfurter Allgemeine Zeitung” pogorszył się bardzo, to samo dzienniki włoskie, angielskich nie czytuje regularnie. Ceni niedzielne wydanie „Il Sole 24 Ore”. Śledzi regularnie cztery anglojęzyczne pisma: „New York Review of Books”, „London Review of Books”, „Times Literary Supplement” i jakieś nowe (chyba „Prospect”). Ciekawsze artykuły fotokopiuje w London Library w formacie A3 jeśli trzeba i składa do folderów, które stoją w przedpokoju, w podziale tematycznym, a w tych ramach — chronologicznym. Czytuje słownik Littrégo, ceni go za inteligentnie dobierane cytaty. Ma na CD nowe wielkie wydanie Oxford English Dictionary („nie wiem, co bym robił bez niego”, dodał), lubi słownik synonimów, nie thesaurus, ale prawdziwy słownik synonimów (Crabb — dostałem od Marii Paczowskiej w grudniu 1989, przed wyjazdem do Austin). Na CD ma National Gallery, galerię berlińską. Ma także na CD Koran, interesuje go teologia, w XVII wieku byłby zapewne jezuitą, dorzucił z ironicznym uśmiechem (uśmiechem, pewnym zmrużeniem oczu przypomina Kota Jeleńskiego w późnych latach). Ma też Kafkę, którego ceni. Powrócił do zapisu w dzienniku, gdzie Kafka mówi, że być może cała jego edukacja była dla niego szkodliwa (rozumie przez to także stosunki z innymi ludźmi). 

null

To przecież moje pytanie o książki trujące, o ludzi porażających, także o pytania porażające — to może jedno z nich („nie oglądaj się Lotowa”, lubiłem powtarzać sobie fragment wiersza Joanny Kulmowej), znów wracam do starych problemów-leitmotivów. Gdy przedstawiłem to tak Gaborowi, powiedział, że na niego miały zły wpływ pewne wypowiedzi ludzi, gdy miał lat trzynaście lub czternaście, pamięta je, nie były mówione w złych zamiarach, ale stanowiły fałszywe informacje o rzeczywistości, w które uwierzył. Dodał jeszcze, że może Czarodziejska góra, czytana w wieku lat czternastu, przedstawiała dla niego zagrożenie z „tym głupkowatym i fałszywym, sentymentalnym postrzeganiem świata”. Ale nawet tej książki nie przedstawiłby jako niebezpiecznej. Widać, że ma linearną koncepcję swojej osobowości i nie stara się włączyć zmian w swój horyzont czasowy. Powinienem porozmawiać z nim o wypowiedziach przypadkowych, nie zawsze najmądrzejszych, lecz które przyjmujemy jako swoje. A także o „cytatach diamentowych”, o fragmentach poezji zwłaszcza, które pomagają żyć, są jakby zmiennymi i niekategorycznymi ideami regulatywnymi dla naszej wrażliwości.

Zanotuję trochę wiadomości o nim, rzucanych mimochodem. Przydadzą się do naszkicowania jego portretu, jeślibym się o to kiedyś pokusił. A kiedyś może mi to być potrzebne, bo wydaje mi się szokującym marnotrawstwem, że taka osobowość nie pozostawia materialnych śladów. Z żalem myślę, że taki zasób talentów, wiedzy, a przede wszystkim wrażliwości — nie zostaje utrwalony. Ale po co miałby to robić? By zgorzknieć, zostać porażony przez ambicję, zamilknąć całkowicie, bo zawsze mowa będzie nie na poziomie oczekiwań? Nie, oczywiście nie po to, lecz po to, by pomóc innym i jednocześnie pomóc sobie. Porozumieć się z innymi, podjąć taką próbę, przez to wyjść z izolacji, na ile to jest możliwe, a zarazem umocnić własną osobowość, obronić ją przed atakami melancholii (która jest podmywaniem naszego ja, naszej duszy, przez czarne fale nicości, porażającego zwątpienia, acedii, zaniechaniem pracy duchowej, pozostawiania po sobie śladów własnego czytania świata), czyli wzmocnić i uszlachetnić swoją osobowość, bronić ją przed skwaśnieniem, przed acedią, spowodować, że samotność będzie włączona w nasz horyzont duchowy jako coś naturalnego, twórczego, a zarazem niezagrażającego.

A więc wiadomości o nim. Po łacinie potrafi czytać, po grecku też, choć słabo. Wyniósł rudymenty wiedzy w tych dziedzinach, bo pierwsze lata uczył się w gimnazjum benedyktynów prowadzonym wedle klasycznych wzorów, z greką i łaciną. W okresie natężającego się stalinizmu zlikwidowano to gimnazjum. Rosyjski zna słabo, też z nauki na Węgrzech, gdzie się (jak w Polsce) nie przykładano, choć jemu te lekcje nie przeszkadzały. Może czytać artykuły, rozprawy (tłumaczył na początku swego pobytu w Anglii, dla celów zarobkowych, rosyjską pracę z dziedziny informatyki). Konwersacji rosyjskiej próbował głównie raz, w listopadzie 1956, gdy został zatrzymany przez dwóch żołnierzy rosyjskich, jeden był trzeźwy, tego nawet udało mu się przekonać, że niczego złego nie robił, ten pijany nie uległ wymowie i Gabor musiał użyć innych środków ratowania siebie, czyli im uciekł.

Balzaca czytał, mając lat dziesięć czy jedenaście, rok później długie powieści, romans fleuves, Martina du Garda, Galsworthy’ego całych Forsyte’ów, robił to z planem Londynu, więc gdy przyjechał, orientował się w Londynie, ale z innej epoki. W związku ze Stoppardem, którego uważa za człowieka inteligentnego, lecz nie dość artystę, rozmawialiśmy o dramaturgach. Ceni Pintera. Jest to teatr bardzo z lat pięćdziesiątych, ale się całkowicie nie zestarzał, bo zniknęły instytucje społeczne oraz modele zachowań i tekst odnosi się teraz do czegoś innego.

Mówił o zmianach obyczajowych. Zniknęły ostatecznie w latach siedemdziesiątych boarding houses, gdzie ludzie mieszkali i spotykali się na jedzeniu przynajmniej śniadania, co wywoływało konieczność pewnego rodzaju współżycia. Na początku lat sześćdziesiątych pracował w bardzo dziwnej instytucji, wedle niego nie wiadomo komu potrzebnej, Instytucie Azji Środkowej. Kierował tym jakiś emerytowany pułkownik, instytut był finansowany w połowie przez St Antony’s College w Oksfordzie i w połowie bodaj przez brytyjski MSZ. Mieścił się na King’s Road, zupełnie różnej od dzisiejszej, przy Sloane Square. Potem wyjechał do Egiptu.

17 VIII 2002. Gabor dał świetnie przyprawioną zupę z młodego groszku i dobre danie katalońskie: szpinak, orzeszki ziemne, interesujący mięsny gulasz. Pierwsza część rozmowy dotyczyła muzułmanów, kultury arabskiej, tematy jemu bliskie, mnie raczej odległe (ale słuchałem z zainteresowaniem). Jego zdaniem fundamentalizm jest reakcją na zachowanie Zachodu, obcy jest kulturze muzułmańskiej, jak też obca jej jest idea misjonarstwa (lecz należy do tej tradycji — to ja dodałem — idea podboju). W islamie, jeszcze mocniej niż w Starym Testamencie, dostrzec można krytyczny stosunek do biedy i uznanie dla zamożności, inaczej niż w chrześcijaństwie. Dla muzułmanów, dixit Gabor, dużo ważniejszy jest rytuał niż dogmat (modlić się i myć twarz i ręce pięć razy dziennie). Spytałem, ile czasu spędził w Indonezji: między 1976 a 1981 bywał kilkakrotnie po wiele miesięcy, zależnie od kontraktu. Nie był tam tłumaczem, otrząsnął się na moją supozycję. Nie znosi tłumaczenia. Najlepiej zostawić języki w spokoju, powiedział, i zaśmiał się po swojemu, z gorzką ostrością i z błyskiem melancholii w oczach. I tym razem nie udało mi się dokładniej uchwycić, co tam właściwie robił.

Mówił o obcości, jaką czuje wobec nowego pokolenia na Węgrzech, wobec języka, jakim mówią. Pewien kolokwialny węgierski po prostu zniknął, co więcej, jest przez nowe pokolenie nierozumiany. Zapytałem, czy to nie dlatego, że w literaturze węgierskiej nie ma dość dzieł, które by wyznaczały silny nurt języka, ustawiały głos, a przez to powodowały, że dokonania literackie są trwalsze niż jeden sezon, w którym są zrodzone. Zgodził się, że jest to być może istotna rola literatury: ułatwia trwanie kultury, komunikację między pokoleniami. Zresztą czuł się w jakimś sensie cudzoziemcem już dawniej. Od roku 1952 czytał po węgiersku tylko rzeczy, które musiał; dla siebie czytał po francusku, angielsku, niemiecku. Ale to zatracenie wspólnego języka nastąpiło wyraźnie od momentu, gdy na Węgrzech sytuacja stawała się do zniesienia, gdzieś od 1967 roku. Były to czasy intelektualnego i moralnego zagubienia. Może dlatego, zapytałem po chwili, czuje się cudzoziemcem, że został uformowany nie tylko przez wiele języków europejskich i kilka kultur narodowych, ale przez parę „kontynentów kultury”: europejski, arabski, perski, turecki, indonezyjski?

Opowiadał o Hiszpanii, o pierwszym pobycie wiosną 1958, jechał wtedy koleją między Grenadą a Alicante. Spadł śnieg, dość zaskakujący w tamtych okolicach o tej porze roku. Ktoś zapytał go o godzinę, zobaczył, że to cudzoziemiec. Zawołał w zdumieniu do innych: extranjero. Zbliżyli się, siedli na ławce przed nim, odwrócili ku niemu głowy, przyglądali się jak w ogrodzie zoologicznym, bez słowa patrzyli przez kilka chwil, potem bez słowa wrócili na swoje miejsca. W późniejszych latach miał przyjaciół Hiszpanów, chcieli się uczyć angielskiego (nikt z nich się nie nauczył, w rezultacie on nauczył się po hiszpańsku), wtedy słuchał dużo flamenco, które ceni. Ceni dla podobnych powodów muzykę indyjską.

Zapytałem o książki „na grypę”, to znaczy takie, które dają się czytać, gdy świat wydaje się za matową szybą i wszystko wypada z ręki (dla mnie taką lekturą zawsze pobudzającą jest Dziennik Gombrowicza). Kiedyś był dłużej chory, czytał wtedy Prousta (wspomniałem mu o Miriam, o jej podziale stanów na Prousta, na Balzaca, na Trollope’a, czyli na okres pełnej otwartości i żywości umysłu, na okres, gdy należy się zmuszać do pewnego wysiłku, wreszcie na okres słabości ciała i duszy), w momentach choroby nie może słuchać muzyki, nie słucha jej jako akompaniamentu do czegokolwiek, nie lubi filmów, gdzie jest zbyt dużo dobrej muzyki, bo trudno wtedy oglądać film. Słuchanie muzyki jest samo w sobie zajęciem absorbującym i męczącym, wymaga całkowitego skupienia. Podobnie traktuje poezję.

null

A teksty rozjaśniające kwestie filozoficzne czy pomagające w podejmowaniu decyzji moralnych (na to ostatnie trochę się obruszył). Moraliści francuscy? — zapytałem. Zdziwił się, ale kiedy wymieniłem La Rochefoucauld, bardzo przytaknął. To samo na Montaigne’a i Pascala. Także na Nietzschego. Sam z siebie wspomniał Heideggera, ale nie naciskał, pamiętał chyba moje wątpliwości.

Rozmawialiśmy o muzyce. Wspominał o płycie z Richterem, kupionej w Budapeszcie w sklepie rosyjskim w latach siedemdziesiątych, na której jest wspaniałe wykonanie Brahmsa. Zachwycał się także Fantazją Schumanna.

19 VIII 2002. Wróciłem o 22.00. Rozmawiałem z Gaborem prawie do 1.00, luźniej niż poprzednio. Dobrze się czuje w Londynie, ważną rolę odgrywają biblioteki, klimat. Nie mógłby żyć we Włoszech, bo to społeczeństwo zamknięte. Mieszkałby tam jako expatriate.

Miasta, w których czuje się najlepiej, wprowadzają go w stan uniesienia, to Kair i Neapol. Dużo piękniejszy jest Konstantynopol, najpiękniej wedle niego położone miasto, gdzie jest wszystko — woda, wzgórza, szeroki widok.

Na Węgry wrócił po raz pierwszy w roku 1971, z paszportem brytyjskim, nie przeprowadził zrzeczenia się węgierskiego, choć mu to Węgrzy proponowali. A po roku 1989 proponowali mu odnowienie. Gdy wrócił, miasto okazało się inne niż utrwalone w pamięci, nie dlatego, że coś zmieniono, to pamięć zmieniła. Uprzytomnił sobie, że zapamiętał miasto z roku 1947, to był względnie pomyślny czas, nie było już jednych rzeczy okropnych, jeszcze nie było innych. Wszystko wydało mu się niskie w porównaniu z zapamiętanymi szczegółami: utrwalił widoki oglądane przez nastoletniego chłopca, linia jego wzroku przebiegała inaczej.

Aktorzy na Węgrzech mówią z gardła, nie z płuc, co jest szkodliwe dla gry i dla dykcji. Był na przedstawieniu, siedział dobrze, często nie chwytał, jego budapeszteńscy przyjaciele też mieli trudności ze zrozumieniem słów.

Powiedział, że od dwóch lat podróże są dla niego wykluczone. Czy dlatego, że nie może dźwigać bagażu? Nie tylko. Nie wie też, w jakim łóżku będzie spał, a musi bardzo uważać, bo płaci za pomyłki dniami unieruchomienia.

21 VIII 2002. O 11.00 wychodziłem, lecz zacząłem rozmowę z Gaborem, która potrwała z godzinę. Rozwijał koncepcje filozoficzno‑polityczne, co jest dla mnie mniej ciekawe niż rozmowy o dziełach sztuki czy zjawiskach społecznych. Powracał do idei androidów, nowej rasy ludzi pozbawionych indywidualności. Wszystko, co nie jest wytworem ludzkich rąk, co się nie da zmierzyć, budzi niepokój. Ameryka wprowadza nowy konformizm, uniformizację. Sprowadza się świat do kilku abstrakcyjnych pojęć. Co się nie mieści, jest wykluczane.

Rozmowa wieczorem przy TV o jego dalszych podróżach. Był w Japonii, w Indiach, w Kambodży, także w Iraku. Irak nie wydał mu się piękny, Indie tak. W Japonii jeszcze większe wrażenie niż kabuki zrobił teatr No. Po raz już któryś przywołał pojęcie estetyczne używane w sztuce japońskiej shibui. To słowo opisuje wrażenie wywierane przez rzecz prostą, subtelną, dyskretną. Patrzy się na coś, co wydaje się całkowicie obojętne, po pewnym czasie zdaje się konieczne i doskonałe (tak odbieram w nielicznych najbardziej udanych przypadkach sztukę abstrakcyjną). Ceni chińskie małe brązy, w Sztokholmie widział ich znakomitą kolekcję.

22 VIII 2002. Wróciłem do domu o 21.00. Jest 1.15, skończyłem rozmowę z Gaborem, mam nadzieję, że go nie zamęczyłem.

Dał mi fotokopię poematu Browninga My Last Duchess. Rozmawialiśmy o poezji. W pewnym momencie powiedział, że po węgiersku istnieje słowo określające rodzaj serenity (ale to złe słowo), spontaniczne zachwycenie, korzystanie z życia, bezinteresowne otwarcie na świat, mają je często dzieci, wielu ludzi potem je traci, a bez tego życie nie jest warte złamanego grosza. Wydało mi się, że to nieznane słowo w zupełnie niezrozumiałym dla mnie języku określa najlepiej jego niezwykłą osobowość, tajemniczą i otwartą jednocześnie, w oryginalny i fascynujący sposób czerpiącą soki życia.

O Margaret Thatcher mówił z dużą gwałtownością i brutalnością sądów — jako o osobie, która zniszczyła społeczeństwo angielskie. Doprowadziła do tego, że ich wady, skrywane pod różnymi maskami, zostały otwarcie uznane za cnoty (nie rozwinął tego dokładniej). Walka ze związkami zawodowymi była niezbędna, ale około 1984 roku została uwieńczona sukcesem. Potem trzeba było panią Thatcher usunąć, Irlandczycy nie umieli wziąć się do roboty, parsknął swoim gorzkim śmiechem. Co to za dziwny naród, ci Irlandczycy. Przeżyli mimo dziewięciuset lat opresji, zagubili język, nie zagubili siebie. Przeszkadza mu, że strasznie piją. Połączenie greens i pubów nie jest tym, co by stanowiło jego ideał.

Opowiadał o fragmentach Londynu, które go interesowały, a które w znacznej części już nie istnieją: targ rybny w City, targ mięsny, nadal działający, hurtownia, otwarta bodajże od 4.00 do 10.00.

W Rzymie oglądał nie tylko Caravaggia u Odescalchich (wspomniałem o mojej wizycie u księżnej, aby zobaczyć Nawrócenie świętego Pawła), lecz także na via Giulia w Palazzo Sacchetti freski Salviatiego. Przygotował list, bo u Odescalchich powiedziano, że to potrzebne (wrócił z listem następnym razem, principessa nawet nie spojrzała). U Sacchettich to majordomus go przyjął i przygotowany list wystarczył.

Bardzo ceni Madonnę pielgrzymów Caravaggia z Sant’Agostino. Spodobało mu się moje określenie, że to złączenie elegancji z brutalnością. Gabor dostrzega w obrazach Caravaggia podobnie napiętą ciszę, jaką się przeżywa w czasie wojny, gdy bomba trafi w dom, w którym się jest (w schronie). Następuje chwila ciszy, po czym dom się wali. Nie wiadomo, jak mocne jest to trafienie, co zostanie zniszczone. Miał te przeżycia podczas oblężenia Budapesztu zimą 1944–45, a także w 1956 roku. Szrapnele trafiły w łóżko, na którym leżała piżama (z matką chowali się w schronie, istniejącym jeszcze z czasów wojny). Podobną ciszę słyszy na Męczeństwie świętego Mateusza z San Luigi. Nie powiedziałem mu, jak bliskie jest to moim odczuciom.

Ze śmiechem wracał do mojej antypatii wobec Poussina, widać, że mu się taka postawa podoba, podczas gdy ja w głębi serca nad nią boleję i staram się ją zmienić. Uważam, że więcej zyskuje ten, kto podziwia. Dla niego najważniejsze jest krytyczne spojrzenie. Zdaniem Gabora Poussin ma kłopoty z przestrzenią, jest to przestrzeń zamknięta. Na jednym obrazie, o tematyce biblijnej, ukazującym kobietę znalezioną w studni, przestrzeń jest przekonująco ukazana. W serii sakramentów podoba mu się najbardziej z tych powodów Eucharystia.

Nie jest wielbicielem Michała Anioła, ani malarza, ani rzeźbiarza (wysłuchałem z zainteresowaniem i bez protestów, jak zawsze — staram się jak najwięcej dowiedzieć o jego świecie, nie usiłuję mu narzucać swoich wyborów; taka postawa jest mu, jak sądzę, bliska i powoduje, że ma ochotę ze mną rozmawiać; nie potrzebujemy się obaj obawiać o naszą suwerenność). Rafaela bardzo podziwia, portrety, także obrazy religijne. Cała zresztą sztuka Zachodu do czasów ostatnich była przeniknięta osobowością Rafaela, tak olbrzymim jest artystą. Ceni rysunki Watteau, ale Rembrandta rysownika stawia najwyżej, bo są nie tylko piękne, Rembrandt potrafił wszystko, „an immense artist”. Ostatnio, gdy był w Wenecji, oglądał (poza Świętym Wawrzyńcem Tycjana u Gesuiti, który, jak Caravaggio w Rzymie, należy do jego żelaznego repertuaru) przede wszystkim Tintoretty — Ostatnia wieczerza w San Giorgio Maggiore; zgodziliśmy się, że Prezentacja Marii w świątyni z Santa Maria dell’Orto jest magicznym obrazem.

Pamiętał o mojej kategorii książek trujących, a dziś mu powiedziałem o obrazach szkodliwych na przykładzie Miss La La Degasa i portretu Cézanne’a przez Pissarra. Od razu zauważył, że w jednym przypadku jest to działanie szkodliwe na czytelników, w drugim na inne dzieła znajdujące się w sąsiedztwie.

null

28 II 2003. Rozmawiałem z Gaborem o wystawie Tycjana. Znów zachwycał się Ukrzyżowaniem z Ankony. Dla niego wspaniale pokazana jest przestrzeń i światło. To obraz nietypowy dla Tycjana, to znaczy nie stosuje swoich kart atutowych (to już ja). Uważa Gabor, że podobnie maluje wodę Domenichino. Taki stosunek do wody mają ludzie pustyni, gdzie woda jest źródłem życia i obiektem kultu. W Wenecji lepiej obserwuje się działanie wody, na małych kanałach rano czy wieczorem jej ruch nie jest monotonny jak w oceanie, lecz zróżnicowany. Przeszliśmy do Guardiego. Zachwycał się jego techniką. Na nim musiało się zakończyć malarstwo weneckie, nic więcej już nie można było powiedzieć. Tego typu teoretyczne uogólnienia nie są mi bliskie, ale przecież pomagają wprowadzić porządek i napięcie do mówienia o malarstwie. Posługuje się nimi, śmiało i umiejętnie, także Muratow.

1 III 2003. Rozmowa do pierwszej. Znów widział źródło zagrożenia dzisiejszej kultury w chęci ujęcia w słowa wszystkiego. Nic nie pozostaje. Sztuka zanika. Stąd kłopoty z tożsamością, z poczuciem własnej wartości.

Pierwszy raz po ucieczce był na Węgrzech w 1971–72. Jak zrozumiałem, w Kairze chodził przez dwa lata do muzułmańskiej szkoły teologicznej. Ani nie chciano go nawracać, ani nie uważano za szpiega (władze egipskie zapewne tak myślały, dodał, ale czego spodziewać się po władzach). Snobizm nadal jest wedle niego motorem działania Anglików, nie tyle arystokracja, ile dobre koneksje w życiu. Nie uważa, aby pamięć o imperium zaginęła w młodym pokoleniu. Przypominają im o tym programy telewizyjne, artykuły w pismach. Zadziwienie, skąd się pojawił człowiek tak pełny, tak językowo obdarowany, tak swobodny jak Szekspir. Zwrócił uwagę, że w jego dramatach nie ma mowy o Bogu, a żył w czasach bardzo trudnych. Epoka późnej Elżbiety i Jakuba to było jak za Ceauşescu, wszędzie szpiedzy — i zaśmiał się tym przenikliwym, zranionym śmiechem. Nie podobały mu się portrety Hockneya. Straszne twarze. Może teraz są takie. Czy Blaira mógłby namalować Tycjan?

21 III 2004. Wróciłem do mieszkania trochę po 20.00. Miałem zamiar pracować. Tymczasem rozpoczęła się rozmowa z Gaborem, właściwie jego monolog, trwała ponad cztery godziny.

O czym rozmawialiśmy? O przyczynach I wojny światowej, o polityce angielskiej, o Iraku. Gabor zna się na tych sprawach, ma do nich wyraźny stosunek. Wedle niego Anglicy mają problemy ze swoją tożsamością. Problemem jest też nazwa kraju. Pamięta dokładnie, kiedy po raz pierwszy usłyszał w rozmowie nazwę UK (United Kingdom, która tkwi przecież oficjalnie choćby na jego paszporcie). Było to w 1964, rozpoczynał wtedy pracę u Shella. Zapytano go, gdy podpisywał kontrakt, jak mają być inwestowane jego zarobki, aby uniknąć płacenia nadmiernych podatków w UK (to informacja ciekawa dla mnie: i rok 1964 jako początek pracy u Shella, i fundusze inwestycyjne...). Wspomniał książkę Normana Daviesa Wyspy, Anglicy byli dotknięci zbyt bezpośrednim przedstawieniem różnych problemów, o których publicznie się nie mówi. Rozwijał teorię, że obecnie o pewnych sprawach się nie pisze. Można o nich wspomnieć raz, w naukowych czy niskonakładowych publikacjach, ale nie można tego powtórzyć, a we współczesnym świecie z powodu natłoku informacji do świadomości dochodzą tylko te problemy, które są powtarzane. Wspomniał, że od czternastego roku życia miał bardzo wyrobiony stosunek do komunizmu na Węgrzech, wiedział, że nie zamierza zostawać w tym kraju przez całe życie. Nie wierzył w trwałość tego systemu, połączenia okrucieństwa i głupoty. Gdy miał lat czternaście, był przesłuchiwany przez węgierskie bezpieczeństwo.

Opowiadał o historii tego mieszkania. Wcześniej zamieszkiwał w pobliżu, na Arkwright Road, widać z mojego okna. Zajmowali lokum we trzech. Miał tam pokój. Przeczytał w gazecie ogłoszenie. To mieszkanie było w gestii prywatnego konsorcjum, dom posiadany przez starą Angielkę. Jej mieszkanie przypominało mu opisy wnętrz w opowiadaniu Zmarli Joyce’a (z Dublińczyków). Później City Council kupiło ten dom. Nie chciano remontować, dom był w fatalnym stanie. Lokatorzy wymusili sądownie remont. Odbywał się w latach 1995–98, wtedy Gabor znów się wprowadził, do mieszkania tymczasowego. Nie odpowiedział na pytanie, ile ma to mieszkanie metrów; tutaj liczy się inaczej, jego mieszkanie określane jest jako four bedroom apartment.

21 VII 2004. Przed wyjściem miałem długą i ciekawą rozmowę z Gaborem. Opowiedziałem mu o odnalezieniu grobu Krystyny Herling-Grudzińskiej. Nie czytał Innego świata. Unika literatury martyrologicznej. Ceni opowiadania Gustawa, zróżnicowanie poziomów narracji. Zna francuskie wydanie Dziennika pisanego nocą i miał w ręku angielskie.

Zapytał o Teresę Dzieduszycką, która tłumaczyła Gustawa. Powiedziałem o jej złym reagowaniu na polską rzeczywistość, gdy wróciła po czterdziestu latach pobytu za granicą. Gabor rozumie to w pełni. Też nie akceptuje dzisiejszej węgierskiej mentalności i nie mógłby sobie wyobrazić zamieszkania na Węgrzech. Najdłuższy jego pobyt trwał dziesięć dni. Na początku bywał po kilka dni. Dostawał jeszcze przed przyjazdem na Węgry wyprysków na skórze, które znikały zaraz po powrocie. Najbardziej mu doskwiera to, że gdy rozmawia z ludźmi inteligentnymi, jego przyjaciółmi, nie rozumieją tego, mówi — i co gorsza, nie czują nawet, że nie rozumieją. Są otoczeni murem, z którego istnienia nie zdają sobie sprawy. Każdy naród buduje jakieś mury, nie o to chodzi, ale oni nie wiedzą nawet, że te mury istnieją, a ich umysłowe wyposażenie powinno im pozwolić na zobaczenie tych murów. Gdy więc jedzie na Węgry, stara się o to, by był tam jednocześnie ktoś, kto także żyje za granicą; jest mu to potrzebne do odprężenia, bo atmosfera niezrozumienia wytwarza napięcia. Obcy mu jest język węgierski, jakim mówią. Znów skarżył się, że zniknęła cała warstwa języka kolokwialnego, to znaczy służącego do szybkiej i dobrej komunikacji, której nie może zapewnić slang, z natury rzeczy redukujący i wulgaryzujący uchwytywanie rzeczywistości. Mówią dziś albo slangiem, albo językiem usztucznionym, na szczudłach, jakby byli radcami dworu cesarstwa austro‑węgierskiego. Próbował zaprzyjaźnić się z młodszymi Węgrami, mur także istnieje, nawet w przypadku bardzo inteligentnych i wykształconych. Jeden z nich jest historykiem, zajmuje się polityką angielską wobec Europy Wschodniej w XIX wieku, rozumie brytyjskie życie, spędził dłuższy czas w Anglii na stypendiach, ma dwa dyplomy Cambridge. Mimo to niewidoczny mur również istnieje. Może dlatego, że wyjechał na Zachód, gdy był już uformowany, po trzydziestce. 

null

Zeszliśmy na historię. Dla niego, choć on tych czasów oczywiście nie pamięta, tak jak dla jego rodziny, jak i dla większości Węgrów katastrofą zasadniczą był koniec I wojny i rozpad cesarstwa austro-węgierskiego, granice narzucone w traktacie w Trianon — choć to w wyniku II wojny stracono majątki, zburzone zostały domy. Sądzi, że dla Czechów i Polaków sprawa wygląda inaczej. W wyniku dominacji otomańskiej Węgry straciły możliwości uczestniczenia w XVII wieku, wieku zasadniczym dla historii nowożytnej Europy. To wówczas uformowały się punkty widzenia i problemy, które w I wojnie znalazły swój dramatyczny kres — nie w wieku XIX (co jest moim poglądem).

Jego zdaniem są w Europie trzy języki, trzy style mówienia o świecie: francuski, niemiecki, angielski. A języki formują myślenie. Styl rosyjski jest całkowicie przejęciem niemieckiego. Tutaj pojawił się wysunięty przeze mnie Puszkin i Dama pikowa, napisana w stylu francuskim końca XVIII wieku, którego we Francji w formie tak doskonałej nie było (bo rewolucja zniszczyła douceur de vivre ancien régime’u, bo pojawił się sentymentalizm w linii Rousseau, bo przyszedł Chateaubriand ze swoim geniuszem stylistycznym). Teraz na świecie triumfuje styl anglosaski, któremu towarzyszy styl francuski, przejmujący nieświadomie od Anglosasów formuły, a świadomie (to ja dodaję) czerpiący soki, pomysły na najnowsze fasony, od Niemców. Damy pikowej ani prozy Puszkina nie zna, czytał tylko trochę jego wierszy (obiecałem mu przysłać doskonałe francuskie dwujęzyczne wydanie).

Mówił o Niemczech, które jego zdaniem od lat trzydziestych są pustynią duchową i nie wiadomo, kiedy się z tego wydźwigną. Ale obecnie nigdzie nic nie ma. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych we Francji istniały jeszcze co rok się zmieniające najnowsze mody. Anglia żyła resztkami dawnych osiągnięć. Teraz nie ma żadnych prądów. W Niemczech po wojnie zaistniała tylko bardzo swoista lewicowość, zrozumiała reakcja na okropieństwa, za które Niemcy czują się odpowiedzialni. Poczucie winy istnieje i dzisiaj. Wynika to z postawy, że w sporach ideologicznych jedna strona ma zawsze rację. Ponieważ faszyzm przegrał tak oczywiście, nastąpiło przesunięcie na lewo. Nie rozumiano, że obie strony w sporze mogą się mylić (lub też obie mogą mieć jakąś część racji).

22 VII 04. Wróciłem do domu o 21.40. Zastałem Gabora. Rozsnuwał różne teorie. Półżartobliwie twierdził, że w całej Europie są uciekinierzy od teutońskiej brutalności, uciekinierzy z Niemiec, którzy jednak zachowali w sobie trochę elementu niemieckiego. Ta brutalność teutońska widoczna jest zwłaszcza na północy (dodałem, że to widać w zachowaniu kibiców sportowych, włoscy tifosi czy Hiszpanie nigdy nie posuwają się tak daleko jak Anglicy, Belgowie). Inna interesująca granica to tam, gdzie są podwójne okna. W Kolonii ich nie ma, we Francji, we Włoszech nie ma, w Szwajcarii są, w Monachium są. Może jest tak, że tam, dokąd dotarły legiony rzymskie, nie było podwójnych okien?

Opowiadał o znajomym, synu ambasadora węgierskiego w Szwecji zaraz po wojnie, zapewne w latach 1945–47, który został na Zachodzie. Ten znajomy wyjechał, gdy miał lat pięć, edukację ma angielską, studiował w Saint Andrews, był profesorem nauk politycznych, po węgiersku mówił dobrze, ale z błędami, czuł się nawet nie Anglikiem, lecz Szkotem, co półżartobliwie podkreślał, Węgrami interesował się mało, po roku 1989 wciągnął się, był doradcą partii lewicowej złożonej z dysydentów, najczęściej dzieci komunistów, ale zraził się do tej grupy, przeszedł do partii centroprawicowej, stał się deputowanym do Parlamentu Europejskiego, przeniósł się do Brukseli. Gabor relacjonował to z wewnętrznym zadziwieniem. Nie wypytywałem za wiele, jego stosunek do więzi narodowych jest dziwny i na pewno zawikłany, dla mnie trudny do przeniknięcia.

Spytałem, czego teraz słucha. Ostatnio Trio à l’Archiduc Beethovena z Dawidem Ojstrachem, Światosławem Knuszewickim i Lwem Oborinem. Opowiedział o bardzo nieudanym koncercie Polliniego w zeszłym roku, ale był w tym roku i grał znów znakomicie. O Krystianie Zimermanie, pozytywnie. Znów mi opowiedział o tym koncercie, gdzie Zimerman zagrał dwa pierwsze utwory tak sobie (jak na swoje możliwości), po przerwie miał być bardzo trudny późny Schubert. Przenieśli się z przyjacielem na miejsca przy wyjściu, mówiąc sobie, że jeżeli będzie równie mało ciekawie, znikną po pierwszych taktach. Tymczasem było wspaniale. Interesuje się Piotrem Anderszewskim. Wariacje na temat Diabellego nie wydały mu się pociągające, ale słyszał interesujące nagrania. Nigdy nie słuchał go na żywo. Nie ceni nowych Rosjan. Są bardzo sprawni technicznie, ale nie o to wedle niego chodzi. Chodzi o to, aby zagrać wedle jakiejś koncepcji pierwsze dwadzieścia taktów i potem trzymać się tej koncepcji, narzucić jakiś ład, jakąś interpretację.

Pokazywał mi Gustawa po francusku, ma chyba wszystko, Portrait vénitien, Variations sur les ténèbres. Więc mu poślę tylko Puszkina.

O Máraim mówił bez entuzjazmu, ale przynajmniej pisze węgierskim, który jest Gaborowi bliski, to jego język, podczas gdy współcześni pisarze posługują się jakimś dziwnym językiem. Jest jeden eseista, względnie młody, który pisze zrozumiałym językiem: László Földényi.

Kasety z muzyką numeruje, zapisuje na fiszkach, wkłada alfabetycznie do pudeł na buty. Ma ok. 1300 fiszek, ale bardzo zalega, bo nagrań ma więcej, jeszcze niezapisanych. Książek ma, jak sądzę, kilkanaście tysięcy (on sam nie wie ile).

18 I 2005. Przyszedłem do domu o 21.20. Zapytałem Gabora o Wagnera w Berlinie (chodzi mi po głowie szalona myśl, aby pojechać na Tetralogię wystawianą w Deutsche Oper). Nie wiedział o tej inscenizacji, ale właśnie dzisiaj nagrał Złoto Renu z Covent Garden. Nie lubi Śpiewaków norymberskich, Tannhäusera. Ceni Ring, Parsifala, Lohengrina (czyli preferencje odwrotne do moich, ale nie dyskutowałem, tylko zapisywałem w pamięci jego słowa). Libretto jest bardzo ważne, trzeba rozumieć tekst. Niewiele jest dobrych librett — Da Ponte i Hofmannsthal. Najbardziej podobał mu się Ring przez Wielanda Wagnera w Bayreuth, scena prawie pusta. Ceni też Bouleza, choć nie podobała mu się inscenizacja Patrice Chéreau. Widział dobrą Die Frau ohne Schatten w Palais Garnier, pierwsze przedstawienie za dyrekcji Rolfa Liebermanna.

W Neapolu polecał domy za Museo Nazionale i Piazza Cavour, opisuje je Blunt w książce o neapolitańskim baroku. Ferrovia Cumana. San Martino, dla widoku, Piazza Vanvitelli, funicolare z Piazza Carità. Z Piazza Amedeo via Tasso autobusem, prawie na końcu dom nazwany przez Gabora Egyptian House.

Znów powtórzył, że dwa miasta powodują w nim przypływ adrenaliny; czuje się jak uniesiony, do tego otoczenia należą Neapol i Kair. W Kairze pociąga go zapach gorącego piasku. Bardzo lubi pustynie. W poprzednim wcieleniu był zapewne arabskim wielbłądem. Nie lubi dżungli, jak na Borneo: miliony owadów, okropne krzyki egzotycznych ptaków. Lubi jedynie dżunglę taką, jaką widział w Afryce, gdzie przez kilka tygodni budował osiedla; była tylko przy rzece, na kilometr głęboka; widać było dokładnie, gdzie się zaczynała, jak ściana lasu (czego normalnie nie widać). Z drzew lubi południowe, a także parasole pinii w ogrodzie Doria Pamphili. Do Neapolu jeździł w latach siedemdziesiątych około sześciu razy do roku.

7 XII 2006. Rozmawialiśmy o rocznicy powstania węgierskiego. Gabor sam wspomniał ten temat, który mnie bardzo interesuje, a on zazwyczaj od niego stroni. Był na obchodach rocznicy powstania 1956 roku w londyńskiej School of Slavonic Studies. Uderzyło go, w jak zasadniczym stopniu wypowiedzi historyków odbiegają od prawdy wydarzeń. Rozwinął teorię, że tak bywa, bowiem, aby odtworzyć wydarzenia i poglądy z epoki, prawdziwy sens wypowiadanych ówcześnie słów, trzeba by wiedzieć, co należało do ówczesnych commonplaces, komunałów, a tego z natury rzeczy nie da się przenieść z jednej epoki do drugiej. Podobnie jest (posuwał się dalej w tej teorii) z odtwarzaniem muzyki na instrumentach z epoki. Można nawet stworzyć całą orkiestrę, nie będziemy słyszeli jednak tej samej muzyki, którą słyszeli ludzie minionej epoki; aby to nastąpiło, musielibyśmy zapomnieć muzykę późniejszą, której słuchaliśmy. A to jest właściwie niemożliwe, można się czegoś nauczyć, trudno jest o czymś — świadomie — zapomnieć.

Mówił o węgierskiej partii demokratycznej wyrosłej jako formacja opozycyjna w latach osiemdziesiątych. Zaczęła działać wtedy jako ruch i nigdy nie przekształciła się naprawdę w partię, także po roku 1989 pozostała koterią, ruchem i została przez wydarzenia sprowadzona do roli marginesu. Wysunął teorię, że każda partia potrzebuje do legitymizacji znalezienia jakiegoś odniesienia dla swego programu w przeszłości. Partia centroprawicowa wymyśliła dla siebie początek lat trzydziestych, były to czasy odległe, poza horyzontem żywej pamięci i mało zachęcające do utożsamienia. Socjaliści, czyli przemienieni postkomuniści, wybrali połowę lat osiemdziesiątych, gdy sytuacja na Węgrzech była bez porównania lepsza niż w innych krajach obozu sowieckiego.

Pomyłka wielu ludzi dzisiaj na Węgrzech (i nie tylko tam) polega na tym, że traktują demokrację jako wiedzę, której się można nauczyć teoretycznie, a tymczasem jest to praktyczna umiejętność, której nabiera się w działaniu — to tak, jakby ktoś zapoznał się z teoretyczną konstrukcją samochodu i z zasadami ruchu i chciał prowadzić samochód, nigdy nie siedząc za kierownicą: musi mieć kłopoty i powodować je innym.

Jego przyjaciele na Węgrzech czasem uważają, że ma angielskie podejście do problemów i wydarzeń, nie rozumieją jego postawy nie dlatego, że nie rozumieją słów używanych przez niego, lecz że podejście właśnie, kąt widzenia, jest im obcy. Przyznał, trochę jako podsumowanie, że od najmłodszych lat unika rocznic, ma stosunek niechętny do przeszłości, nie lubił nigdy swoich urodzin, nie jest ukierunkowany ku przeszłości.

Opowiedział mi dość obszernie, raz jeszcze, jak został poproszony o bycie tłumaczem w czasie pierwszej wizyty szefa sztabu armii węgierskiej w Anglii. Ten szef sztabu był zadziwiony spotkaniami z Anglikami i nie rozumiał kodów i zachowań, choć był raczej inteligentnym człowiekiem, ale „nigdy w życiu nie miał okazji rozmawiać z dżentelmenem”.

20 IX 2008. Czyta nową powieść Paula Austera, przestał po pięćdziesięciu stronach. Jego zdaniem Auster zajmuje się opisami, zamiast unaocznić za pomocą właściwego użytku języka. Potrafi to Patricia Highsmith, pisarka dobra, traktowana przez ludzi dość lekceważąco jako dostarczycielka dreszczowców. Ceni te jej książki, które dzieją się w Nowym Jorku, na przykład A Dog’s Ransom. Uważa, że język to jest to, co jest zapisywane, utrwalone. Tylko muzyka Zachodu była zapisywana, nie muzyka japońska ani nie muzyka hinduska, słucha ich z zainteresowaniem, uważa, że teraz zanikają, są zalane przez pop. Bardzo krytycznie wyrażał się o powieściach Houellebecqa. Wspomniałem o mojej klęsce jako czytelnika powieści, gdy na początku lat osiemdziesiątych próbowałem, bez sukcesu, przeczytać głośną wtedy szczupłą powieść Marguerite Duras L’Amant i nie wyszedłem poza dziesięć stron. Radzi Duras Le Square: dzieje się na placu, jakim był Place d’Italie do lat siedemdziesiątych (potem zmienił się kompletnie), rozmowa, która polega na niuansach i podtekstach. Ivy Compton Burnett jest autorką posługującą się językiem mu bliskim, jego językiem, dziś zupełnie zapomniana. Zdziwił się, że ją znam, wyjaśniłem, że to Kot Jeleński mi ją polecał, było to w 1965 (wtedy pokornie przeczytałem kilka jej powieści w Bibliothèque Nationale). Jesteśmy świadkami logocydii, zabijania pojęć. Doznaje tego wyraźnie na Węgrzech, gdzie ludzie nie rozumieją jego języka — i nie chcą go rozumieć. To językowe załamanie nastąpiło przed rokiem 1989, gdy komunizm zelżał, na jego miejsce pojawiła się pustka. Wymienił Máraiego jako tego, który pisze jego węgierskim. W ich mieszkaniu zachowały się książki, co było raczej wyjątkowe, bo domy płonęły (Polakom, zwłaszcza z Warszawy, nie trzeba tego mówić). Czytał więc powieści Máraiego, gdy był na Węgrzech.

Zapytał, jak to jest w Polsce. Wiedział, że do ostatnich lat istnieli pisarze tworzący prawdziwą literaturę: Miłosz, Herbert, Herling-Grudziński. Próbuje się ich obecnie zmarginalizować, redukować do politycznego przesłania (zamkniętego w przeszłości), sprowadzać do towarzyskich, obyczajowych, politycznych anegdot. Wyjaśniłem, dlaczego moim zdaniem to się nie uda: bo jeżeli będzie za lat pięćdziesiąt i sto tworzona literatura po polsku, to będzie ona musiała nawiązać do silnego nurtu wyznaczonego przede wszystkim przez nazwiska Gombrowicza i Miłosza (i przez eseje Czapskiego, Jeleńskiego, Herlinga-Grudzińskiego). Wspomniałem mu o próbie wyrugowania Gombrowicza ze szkół przez niesławnej pamięci rządy Giertycha w oświacie. Było to postępowanie logiczne z punktu widzenia tak rozumianej IV Rzeczypospolitej, w której pamięć i język miały być politycznie kontrolowane. Gombrowicz był tym, który był najbardziej oporny na polityczną domestykację; nie poddawał się językowej urawniłowce, stwarzał mechanizmy obronne przeciw narodowej czy klasowej, czy grupowej glajchszaltyzacji, wzbogacał tego, kto ze zrozumieniem i sympatią wsłuchiwał się w jego głos. To posunięcie władz obudziło na krótką metę większe zainteresowanie Gombrowiczem. Gabor rozumiał mechanizm, ale wątpił, aby było to trwałe ożywienie. Gombrowicz będzie tym, który pierwszy odejdzie, prorokował (z tym swoim ostrym i gorzkim śmiechem), jak kiedyś twierdził, że Schubert będzie tym, który pierwszy odejdzie, znikną wykonawcy potrafiący ze zrozumieniem interpretować jego utwory, znikną słuchacze głodni Schuberta, zniknie ciekawość, pożądanie tego świata. Zniknie zaciekawienie Schubertem.

Nie lubię takich przepowiedni. Wydają mi się ideologizacją świata, czyli wzmacniają postawy, przeciw którym występują. Jest to rodzaj samosprawdzających się proroctw. A przecież samo istnienie — pojawienie się, trwanie — takiego człowieka jak Gabor jest dla mnie podważeniem tego twierdzenia. Mogę powiedzieć, że zainteresowanie, jakie we mnie wzbudza, on, jego świat, jego stosunek do sztuki, użytek, jaki z niej czyni, teorie, jakie wokół niej układa, wszystko to jest argumentem przeciw ciemnej stronie wysnuwanych przez niego teorii.

Wojciech Karpiński

Fragmenty książki Obrazy Londynu