Prywatna historia wolności 

wstęp do książki Prywatna historia wolności


Prywatnej historii wolności przedstawiam poszukiwanie wolności przez konkretną osobę, jej autora, w konkretnym miejscu, w Polsce lat siedemdziesiątych, między grudniem 1970 a grudniem 1981. 

Tak było. Poszczególne rozdziały książki powstawały podczas tamtej dekady. Nie wprowadzałem zmian. Postaram się w skrócie powiedzieć, kto gdzie kiedy i dlaczego tę Prywatną historię wolności pisał. Mam nadzieję, że nie tracąc swego prywatnego charakteru, stanie się przez to bardziej zrozumiała. 

*

A było tak: „Urodzony w niewoli, okuty w powiciu” (rocznik 1943)... Nie, inaczej powinienem zacząć. Od wczesnych lat miałem poczucie sztuczności i fałszywości oficjalnego świata i oficjalnego języka. Mój świat, a w każdym razie jego ważna część, był inny, toczył się gdzie indziej, domagał się innego języka, innych miał bohaterów i przeciwników, inne autorytety moralne i intelektualne, inną klasykę, inną awangardę. Czy spowodowały to przede wszystkim cechy charakteru, czy ówczesne uwarunkowania polityczno‑kulturalne, a zapewne jedno i drugie w trudnym do wydzielenia stopniu, interesowałem się innymi pisarzami współczesnymi niż ci oficjalnie wynoszeni na świeczniki, innymi także niż czytani przez moich rówieśników. Inaczej patrzyłem na teraźniejszość i czego innego szukałem w przeszłości. Wrogi był mi język oficjalnej ideologii, obce mi też były języki zastępcze, którymi wówczas usiłowano się porozumiewać, one także wydawały mi się duszące, odbierające swobodę głosu. 

Wybrałem studia romanistyczne i zajmowałem się literaturą francuską XVII stulecia. Wydawało mi się, że Wielki Wiek Ludwika XIV jest wystarczająco oddalony w czasie, aby nie podlegać ideologicznej kontroli. Na drugim roku studiów wydrukowałem szkic Redukcja i konstrukcja w systemie moralnym Franciszka de La Rochefoucauld. Chodziło o poszukiwanie siebie, odsłanianie siebie i skrywanie siebie, o tworzenie systemu wartości w świecie skonwencjonalizowanym. Oczywiste były próby „gry ze współczesnością”, z własnymi pasjami i ograniczeniami. Kontynuowałem te refleksje w pracy magisterskiej Model wrażliwości egzystencjalnej a konstrukcja świata wartości. U trzech pisarzy — markiza de Sade, pani de La Fayette, Geneta — śledziłem budowanie świata wartości, budowanie siebie, swojej wolności. Interesowały mnie podstawowe wybory egzystencjalne i cena, jaką się za nie płaci. Część dotycząca markiza de Sade dana została do „Twórczości” przez mojego profesora, Rachmiela Brandwajna. U niego zacząłem pisać pracę doktorską. Jako temat wybrałem przemiany osobowości bohatera w teatrze Racine’a. Dzięki temu mogłem, przez analogię, w języku hermetycznym, przyjmując na siebie kostium filologa, pisać o interesujących mnie problemach. Był to jednak język obcy, nieprzystający do mojej współczesności. 

Choć tak bardzo broniłem się przed otaczającą schizofrenią, ulegałem innej schizofrenii; skazywałem się, byłem skazany, na niedowład języka. Przebywałem, także intelektualnie, w dwóch rzeczywistościach, między którymi nie było jawnej komunikacji. Moje prywatne lektury były skryte. Czytywałem, ilekroć udało mi się do nich dotrzeć, książki polskie wydawane za granicą, zwłaszcza publikacje „Kultury”, wyszukiwałem polskie książki spoza kręgu ortodoksji powstałe w kraju po wojnie bądź dawniej. W czytelni czasopism Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego sięgałem po „Preuves” i „Encounter”, dostępne tam pisma wydawane pod auspicjami Kongresu Wolności Kultury; ich zasadniczym tematem była problematyka wolności i krytyka ideologii totalitarnych. Starałem się dostać do rąk francuskie i angielskie książki na nieortodoksyjne tematy, polityczne, historyczne. Także obyczajowe — nieocenione źródło stanowiła redagowana przez Apollinaire’a Bibliothèque des curieux, prezentująca klasyków erotycznej literatury europejskiej, w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego dobrze reprezentowana, a pochodząca jeszcze ze zbiorów rosyjskiego uniwersytetu. Korzystałem z rzadkich, lecz jakże dla mnie znaczących wyjazdów na Zachód, aby poznać ludzi z daleka podziwianych, czytać książki, oglądać muzea, przyglądać się swobodnemu stylowi życia. Już pierwsza podróż do Paryża w 1963 roku była ważną lekcją języka: biorąc do ręki jeszcze ciepłe niezapomniane numery „Kultury” z tamtego lata, czytając tam transatlantyckie fragmenty Dziennika Gombrowicza, Gucia zaczarowanego Miłosza, Ewokację i Klucz i hak Wata, szkic o malarstwie nowoczesnym Jeleńskiego, spotykając osobiście niektórych z tych pisarzy (Wata i Jeleńskiego), ale też oglądając filmy, muzea, książki, ulice, umocniłem się w swoich wyborach, lecz zarazem uprzytomniłem sobie jeszcze wyraźniej, że brak mi języka, w którym potrafiłbym o tych wyborach mówić.

Szukałem języka, który umożliwiłby mi dotarcie do istotnych dla mnie treści, do problemów „autentycznych”, szukałem języka „prawdziwego”, a zarazem czytelnego dla innych, dającego się publicznie wypowiedzieć. Rozpocząłem jako wolny słuchacz studia filozoficzne. Prywatnie dla siebie pracowałem nad dalszym ciągiem problemów, których dotykała moja praca magisterska. Maski Erosa nadałem tytuł tamtej pierwszej pracy: jak dochodzimy do wiedzy o istnieniu drugiego człowieka, jak możemy go zobaczyć, odmiennego od nas i podobnego? Koła magiczne nazywała się część druga: jak możemy pogodzić naszą wolność i nasze istnienie w świecie; jak możemy istnieć w kulturze w twórczy sposób, ucząc się od przeszłości i od innych, a nie zatracając naszej indywidualności i wolności? Praca miała się składać znów z trzech części, z opisu trzech modeli wrażliwości kulturalnej: u Dostojewskiego w Biesach odczytywałem krytykę postaw dogmatycznych, u Gombrowicza śledziłem krytykę postaw krytycznych, w Tylko Beatrycze Parnickiego starałem się dostrzec pozytywno‑krytyczne przesłanie. Wkładałem w te analizy przemyślenia z lektur filozofów, usiłowałem zbudować język opisu, którym mógłbym mówić do innych, o innych, o sobie, nie zdradzając własnych przekonań. Nie zdradzając w dwojakim sensie: nie kłamiąc swoim przeświadczeniom, lecz także nie odkrywając za wcześnie kart, nie popełniając publicznej zbrodniomyśli. 

Ta strategia wydawała mi się właściwą metodą walki o własną prawdę i wolność, ale obierając ją, nieuchronnie popadałem w jej pułapki: jeżeli stwarzałem własny język i nie zdradzałem siebie, to bywał on tak hermetyczny, że nie ułatwiał porozumienia. Starałem się ukazywać koła magiczne i wychodzić poza zaklęte kręgi, przemówić do siebie i innych. Przekonałem się, że w tej grze trudno jest przekroczyć koła magiczne. Zasadnicze przeszkody były przecież zewnętrzne. Szkic o Gombrowiczu, choć pisany w języku o wysokim stopniu abstrakcyjności, nie mógł się ukazać, bo samo nazwisko emigracyjnego pisarza obłożone było zakazem cenzury; dopiero po jego śmierci w lipcu 1969 fragment ten wydrukowała „Współczesność” (a po latach dwudziestu ukazał się w Książkach zbójeckich ogłoszonych w Londynie, które jeszcze po siedmiu latach wydane zostały w Warszawie). Szkic o Dostojewskim też nie mógł znaleźć wydawcy, opublikowany został jako Samobójstwo Stawrogina w „Znaku” w latach siedemdziesiątych. 

Z punktu widzenia przedstawianej tu prywatnej historii poszukiwania wolności (a zajęło mi wiele czasu, by zrozumieć, że wolność ta nie może być ani w pełni i ostatecznie osiągnięta, ani ściśle prywatna) interwencja w Czechosłowacji stanowiła fragment szerszego procesu, który w Polsce nosi nazwę Marzec ’68. Marzec był dla mnie wstrząsem, był umocnieniem w dawniejszych przeświadczeniach, ale i zmuszał do porzucenia złudzeń. Na łamach pism, na wyższych uczelniach, w życiu publicznym oglądałem oficjalny triumf szumowin, ich układów, ich języka, ich mentalności, ale był to także moment oczyszczenia języka, wyzwolenia się, przez wielu, choćby na moment, z sideł komunistycznej nowomowy. Okrzyki „Prasa kłamie”, wznoszone na uczelniach całej Polski, wprawdzie trwały krótko, a nastąpiły po nich ciemne miesiące, nie przeminęły przecież bez śladu. Słowa zaczęły nabierać ciężaru, przeszłość zaczęła nabierać kształtów i barw. Łatwiej było znaleźć prywatne porozumienie („prywatna inicjatywa” była wówczas uznawana za określenie dyskwalifikujące w oficjalnym życiu). Język indywidualny stawał się językiem obywatelskim, ciągle jeszcze tylko w wąskim kręgu kilku osób, lecz już bez maskarady, bez fałszerstw. Łatwiej było uniknąć rozdwojenia, wymknąć się magicznym kołom, schizofrenii słowa i postępowania. 

Zacząłem szczerzej rozmawiać na tematy polityczne i kulturalne z kilkoma przyjaciółmi. Książki polskich pisarzy niezależnych (głównie emigracyjnych, choć nie tylko), które czytałem ukradkiem, a ich lektura we mnie rozbita była na kawałki, teraz stawały się elementem wspólnego języka, podobnie książki dotyczące myśli politycznej zaczęły budzić zainteresowanie. Wielu przyjaciół w tym czasie wyjechało na emigrację. Rozstania były bolesne, ale jakże ważna była odnaleziona i zachowana wspólnota poglądów i pragnień. Starszy brat Jakub znalazł się w więzieniu. Na uniwersytecie nie było dla mnie miejsca. Wiek XVII nie okazał się dostatecznie bezpiecznym schronieniem. Rachmiel Brandwajn wyjechał do Izraela. Nie było łatwo w tych warunkach skupić się nad przemianami osobowości bohaterów Racine’a. Pracę doktorską postanowiłem mimo wszystko złożyć w najkrótszym przepisanym terminie. 

Wojciech Karpiński (Tomasz Staliński): W polskich oczach. „Kultura” nr 5/1970W tamtych miesiącach, między marcem 1968 a grudniem 1970, często chodziłem do Pałacu Kultury w Warszawie przez wymiatany wiatrem plac Defilad. Z okazji jakiejś tam komunistycznej rocznicy na olbrzymiej budowli zawisł olbrzymi portret Lenina. Zdawał się panować nad miastem. Poczułem się osaczony i do głębi dotknięty. W odruchu obrony, zanim przystąpiłem do pisania doktoratu, wystukałem z notatek prowadzonych nad lekturami Kucharzewskiego i Dostojewskiego, Zdziechowskiego i Miłosza, Custine’a i Orwella, długi szkic o Polsce, Rosji, komunizmie, zachodnich intelektualistach, o umysłowym zniewoleniu, o podwójnej niesuwerenności mojego kraju, podległego obcej ideologii i obcemu imperium, o wolności, upragnionej. Szkic był bliższy krzyku niż wywodu. Nie dysponowałem nadal językiem, w którym mógłbym swobodnie i roztropnie wypowiadać się na istotne dla mnie tematy. Tekst był skrajnie antykomunistyczny, zupełnie niecenzuralny. Skończyłem go jesienią 1969, a w maju 1970 ukazał się w „Kulturze” pod pseudonimem... Tomasz Staliński. Stało się to przez nieporozumienie. Stefan Kisielewski pomagał w wysłaniu bezimiennego maszynopisu na Zachód. Tą samą drogą wysyłał utwory podpisywane Tomasz Staliński. Redakcja „Kultury” uznała, że to on jest autorem. W kolejnym numerze ukazało się sprostowanie. Dziś traktuję ten tekst jako dokument. Widzę w nim jeden z etapów poszukiwania własnego głosu, wychodzenia poza magiczne koła. Zaliczyłbym go do prehistorii szkicowanej tu opowieści. Stanowił rodzaj kuracji. 

Po wyrzuceniu go z siebie zasiadłem do pisania doktoratu. Od 1 stycznia 1970 wyznaczyłem sobie przeciętne pensum trzech stron dziennie. Tylko w lutym przez trzy tygodnie pozwoliłem sobie na urlop. Proces mojego brata Jakuba, tak zwany proces taterników, osób oskarżonych o kontakty z „Kulturą”, odbywał się w praktyce przy drzwiach zamkniętych. Na salę wpuszczano ubeków i oficjalnych dziennikarzy. Jedynie po dwie osoby z rodziny otrzymywały karty wstępu. Chodziłem co rano do sądów na Świerczewskiego. Co wieczora, o szóstej opowiadałem przyjaciołom przebieg dnia. Obrona pracy doktorskiej odbyła się na parę dni przed wydarzeniami na Wybrzeżu, w grudniu 1970. 

Z powodów politycznych praca naukowa w oficjalnych instytucjach była dla mnie niedostępna. Miało to złe, ale i dobre strony. W ten sposób wymykałem się ideologicznej kontroli. Jeżeli nie zdołałem znaleźć schronienia w tematach zastępczych, zdecydowałem się skupić nad tym, co mnie prywatnie interesowało i co uznawałem za ważne. Zająłem się polskimi pisarzami XIX wieku, którzy podejmowali zasadniczy dla naszych losów problem stosunków polsko‑rosyjskich. Wybierałem tych, którzy ujmowali to zagadnienie w sposób nieortodoksyjny (Adam Gurowski, Henryk Kamieński, Henryk Rzewuski, Aleksander Wielopolski). Studia poświęcone temu tematowi, będącemu pod szczególnym nadzorem cenzury, nie mogły wówczas zostać ogłoszone w całości. Publikowałem je we fragmentach tak skomponowanych, aby zachować sens wywodu i wymknąć się nożyczkom cenzora (Polska a Rosja ukazała się w obiegu oficjalnym nakładem PWN w 1994, ponad dwadzieścia lat od jej ukończenia). 

Zacząłem pisywać do „Tygodnika Powszechnego”. Redakcja na Wiślnej stanowiła w tamtych latach oazę swobody. Drugiego takiego miejsca nie było w całym obozie. Z Marcinem Królem rozpoczęliśmy publikowanie szkiców przedstawiających zapoznanych polskich myślicieli politycznych z zeszłego stulecia. Cykl sylwetek politycznych XIX wieku spotkał się z niespodziewanym odzewem czytelników, zainteresowanych treścią i językiem. Było wówczas czymś nowatorskim pisanie o polskich dylematach bez śladu komunistycznej nowomowy. Cykl nasz spotkał się też z intensywnym zainteresowaniem cenzury. Cięła teksty niemiłosiernie w „Tygodniku”, a gdy złożyliśmy tom w wydawnictwie Znak, skonfiskowała nawet planowany tytuł. Z dziesięciu napisanych przeze mnie sylwetek pięć skreślono w całości (pełne wydanie Od Mochnackiego do Piłsudskiego ukazało się po dwudziestu pięciu latach od napisania nakładem Świata Książki w 1997 roku). Wspólnie z Marcinem redagowałem w „Tygodniku” rubrykę „Tematy i refleksje”. Chcieliśmy publikować krótkie noty informacyjne o interesujących tematach, książkach, autorach, nieobecnych w ówczesnej prasie. Mniej więcej dwie trzecie not było konfiskowanych w całości. Gdy ukazał się w Londynie drugi tom pomnikowego Zarysu dziejów socjalizmu polskiego Lidii i Adama Ciołkoszów, „Tematy i refleksje” zamieściły notkę, że oto pojawiła się ważna praca na temat historii polskiego ruchu robotniczego, bez wymieniania nazwiska autorów i miejsca wydania. Takie zabawy mogły przynosić chwilową satysfakcję, ale na dłuższą metę groziły wyjałowieniem. „Tygodnik Powszechny” był pismem na prawach szczególnych, ale też i wzbudzał szczególną czujność cenzorów. 

Na początku 1971 roku napisałem szkic o markizie de Custine (czerwone tomiki brukselskiego wydania La Russie en 1839 pożyczył mi Paweł Hertz, który kupił je w warszawskim antykwariacie). Nie było w moim tekście bezpośrednio mowy o stosunkach polsko‑rosyjskich, starałem się w ogóle jak najmniej posługiwać słowem Rosja, pisałem o oskarżeniu rzuconym w twarz caratowi, o przenikliwej analizie mechanizmów carskiego despotyzmu, stosowałem szeroko cytaty, które sugerowały poglądy zupełnie niecenzuralne, lecz nie padały w nich nazwiska czy terminy zakazane. Jerzy Turowicz w serdecznych słowach wyłożył mi, że w „Tygodniku” tego typu tekst nie ma żadnych szans na choćby fragmentaryczną publikację, a samo zgłoszenie do druku w połączeniu z nazwiskiem autora (proces „taterników” był wówczas w żywej pamięci, Jakub siedział jeszcze w więzieniu) może wyrządzić szkodę autorowi i redakcji. 

Zaniosłem szkic Podróż markiza de Custine do „Twórczości”. Pokazałem go Annie Baranowskiej, sekretarzowi redakcji, darzącej mnie sympatią. — „O czym to?”, zapytała. — „A to taka notka, z życia wyższych sfer, występuje w niej jeden markiz, kilku hrabiów, reszta, choć nieutytułowana, też raczej dobrze urodzona. Niech pani zobaczy, mam nadzieję, że nada się do numeru”, odpowiedziałem żartobliwie. Ledwie wróciłem do domu, zadzwoniła Anna Baranowska: — „Nie notkę pan przyniósł, lecz bombkę. Założyłam się nawet z Jurkiem Lisowskim, czy cenzura to puści. Daliśmy już do składu”. Tekst ukazał się pod pseudonimem Polikarp Woyciechowski. Przeszedł bez żadnych interwencji cenzury.

Moje związki z „Twórczością” stały się bliższe. Dotąd, po ogłoszeniu szkicu o markizie de Sade, publikowałem tam sporadycznie krótkie teksty. Przychodziłem regularnie do Anny Baranowskiej, prowadzącej przegląd prasy literackiej angielskiej i amerykańskiej, aby pożyczyć „Encounter” czy „Evergreen Review”. I oczywiście czytałem to bezkonkurencyjnie najlepsze wówczas literackie pismo w Polsce. Było nietknięte marksistowskim żargonem, wolne od politycznych serwitutów. Działo się to dzięki Jarosławowi Iwaszkiewiczowi. Sprawował pieczę nad „Twórczością”, był nie tylko nominalnym redaktorem naczelnym, lecz naprawdę zajmował się każdym numerem, dbał o materiały, zależało mu na utrzymaniu wysokiego poziomu. Służył w ten sposób, jak sądzę, bliskiej sobie wizji kultury. Dzieło Iwaszkiewicza ceniłem bardzo wysoko, nie tylko ze względu na wartości estetyczne, lecz także na zawarte w nim treści intelektualne i ideowe. Dwa utwory były dla mnie szczególnie ważne z punktu widzenia szkicowanej tu prywatnej historii wolności: przedwojenna nowela Voci di Roma, najbardziej przejmujące w polskiej literaturze oskarżenie barbarzyństwa bolszewickiego, i powstała podczas okupacji Książka moich wspomnień, zadziwiająca szerokością spojrzenia wizja polskiej kultury i jej suwerennego miejsca w Europie na skrzyżowaniu wielu dróg. 

Skomponowany przez Iwaszkiewicza zespół redakcyjny składał się z osobowości różnorodnych, lecz budujących razem uderzającą jak na tamte czasy niezależność pisma. Strzegła jej w sposób dyskretny, lecz stanowczy Anna Baranowska. Była dobrym duchem „Twórczości”. 

Namawiała mnie do stałej współpracy. Zrozumiałem, że w tym piśmie, także oczywiście podległym cenzurze, lecz będącym pod mniejszą obserwacją polityczną niż „Tygodnik”, mogę mówić swobodniej niż gdzie indziej. Publikacja szkicu o markizie de Custine stanowiła ważną dla mnie wskazówkę. Ten fragment Prywatnej historii wolności powstał jako pierwszy. Pomyślałem, że stosując specjalną taktykę, zachowując „dystans wobec nieprzyjaciela”, można podjąć próbę mówienia w sposób uczciwy i swobodny o sprawach dla mnie naprawdę ważnych. Postanowiłem podjąć próbę regularnego prezentowania w „Twórczości” książek i problemów, które poszerzają moje odczucie wolności. Zacząłem Prywatną historię wolności.

Wojciech Karpiński (Jacek Salski): Słowo niepodległe. „Kultura” nr 9/1972Zanim jednak przystąpiłem do comiesięcznego pisania, dostałem w lecie 1972 paszport, po raz pierwszy od procesu brata, od opuszczenia uniwersytetu, od upadku Gomułki. Pojechałem do Paryża. Mieszkałem na piętrze domku gościnnego w Maisons‑Laffitte. W pokoju znajdowały się pod ręką oprawne w zielone płótno roczniki „Kultury”. Do dyspozycji miałem księgozbiór Instytutu Literackiego. Oddawałem się orgii lektur. Spotykałem się z ludźmi podziwianymi, który obdarowali mnie życzliwością. Od pierwszego wyjazdu na Zachód, od 1963 roku, to był dla mnie inny świat, mój świat. A przecież żyłem w Warszawie i wiedziałem, że te spotkania są tylko chwilowe. Korzystałem z nich jednak bez resentymentów. Oddychałem swobodnym powietrzem. Mówiłem sobie, że po powrocie zrobię wszystko, aby zachować i utrwalić swobodę spojrzenia. Atmosfera w Polsce na początku lat siedemdziesiątych była już inna, można było publikować wypowiedzi bardziej śmiałe. W Maisons‑Laffitte napisałem wtedy szkic o Cieniach w pieczarze Tomasza Stalińskiego (ukazał się w „Kulturze” pod pseudonimem, po dwudziestu pięciu latach opublikowany został w Warszawie już pod moim nazwiskiem jako przedmowa do Cieni w pieczarze wydanych w serii dzieł Stefana Kisielewskiego...).

Pojechałem następnie do Włoch, po raz pierwszy w życiu. Na dworcu w Wenecji czekał na mnie Andrzej Rapaczyński. Widziałem go po raz pierwszy od jesieni 1968 roku, gdy odprowadzałem go na Dworzec Gdański. Andrzej wyjechał na emigrację, ale byliśmy w stałej korespondencji. Teraz razem jeździliśmy po Włoszech, oglądaliśmy dzieła sztuki, krajobrazy, spotykaliśmy ludzi. Kontynuowaliśmy nasze rozmowy. Dzięki Andrzejowi poznałem Miriam Chiaromonte, wdowę po Nicoli, zmarłym kilka miesięcy wcześniej — w jego bibliotece czytałem książki, rękopisy.

Pierwszy szkic po powrocie napisałem o Nicoli Chiaromontem. Odtąd przystąpiłem do regularnego opowiadania mojej prywatnej historii wolności. Nie budowałem abstrakcyjnych definicji, nie tropiłem sprzeczności w wywodach dawnych czy współczesnych mistrzów, nie rysowałem zawiłych magicznych kół, nie pretendowałem do „wyczerpania tematu”, wręcz przeciwnie, wiedziałem dobrze, że temat jest niewyczerpany. Brałem do ręki najrozmaitsze książki i starałem się opowiedzieć, co one mówią mi o wolności, mojej i innych. 

Nie tylko w „Twórczości” publikowałem moje szkice, choć tam się ukazała większość Prywatnej historii wolności. W „Znaku” ogłosiłem rozdział Ponad okopami, przygotowany na sesję o Zygmuncie Krasińskim odbywającą się pod patronatem kardynała Karola Wojtyły w Krakowie, a także rozdział o Marianie Zdziechowskim. Szkic o Kucharzewskim O duchu bezprawia ukazał się w 1974 w „Kulturze” pod pseudonimem Kazimierz Opaliński. Do „Tygodnika Powszechnego” pisałem o początkach „Tygodnika” (O sens demokracji) i o Stefanie Kisielewskim (Kisielizm jako duchowa forma życia), cenzura skonfiskowała oba teksty. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych powstały wydawnictwa podziemne. W „Res Publice” ukazały się szkice skonfiskowane w „Tygodniku”, a także pisane już bezpośrednio do drugiego obiegu Wolność i wiara i Droga do wolności.

Już od 1973 starałem się opublikować w krajowych wydawnictwach tom tekstów na temat wolności. Prezentowałem wybór złagodzony, pod tytułem neutralnym, najpierw Spojrzenia, potem Cień Metternicha. Dostawałem odpowiedzi odmowne, jeśli w ogóle mi odpowiadano. Stefan Kisielewski namówił Edwarda Puacza, właściciela polskiej księgarni w Chicago, aby ogłosił zbiór moich szkiców. W 1980 roku ukazał się w Stanach niewielki tomik Szkice o wolności. Po powstaniu „Solidarności” klimat w Polsce się zmienił. Cenzura wprawdzie nadal istniała, lecz można było więcej opublikować. W październiku 1980 zwróciłem się do Państwowego Instytutu Wydawniczego, gdzie od miesięcy leżała kolejna moja propozycja, z zapytaniem, jakie są losy Cienia Metternicha. Odpowiedziano mi, że podpiszą umowę. Wybór tekstów uczyniłem trochę śmielszym, choć ciągle liczyłem się z ograniczeniami cenzury. Jesienią 1981 wyjechałem do Stanów, skąd 18 grudnia 1981 miałem wylecieć z powrotem przez Rzym do Warszawy. 13 grudnia 1981 roku wprowadzono stan wojenny. 

W Ameryce prowadziłem dziennik podróży, od wyjazdu we wrześniu 1981 do wprowadzenia stanu wojennego. Tak powstały Amerykańskie cienie (wydane przez Instytut Literacki w Paryżu na wiosnę 1983, a w Polsce w Wydawnictwie Dolnośląskim we Wrocławiu w 1997), ich nicią przewodnią też jest refleksja nad wolnością i jej zagrożeniami, ale Prywatna historia wolności, ta zaczęta zaraz po grudniu 1970 roku, zamknięta została 13 grudnia 1981 roku. Zmianie uległo wszystko. Także język, którym mówiłbym o problemie wolności, o moich elementarnych problemach.

O złożonym w PIW‑ie Cieniu Metternicha nie myślałem. Jakież było moje zdumienie, gdy w kwietniu 1983 dostałem w Paryżu przywieziony z Warszawy egzemplarz Cienia Metternicha. W stopce informacja: „oddano do składania w grudniu 1981, podpisano do druku w lipcu 1982, druk ukończono we wrześniu 1982”. Paradoksalnie przez kilkanaście miesięcy stanu wojennego wychodziły książki zatwierdzone w wydawnictwach w okresie „Solidarności”, a więc bardziej odważne. Wśród reakcji na tę książkę jedną zachowuję w pamięci ze szczególnym wzruszeniem: przeczytał ją w więzieniu mokotowskim Adam Michnik i napisał o niej obszerny szkic Blask Tocqueville’a, cień Metternicha (przemycony z więzienia i opublikowany w „Zeszytach Literackich” wiosną 1984, a następnie w jego tomie Polskie pytania, Paryż 1987). 

W 1983 roku wyszła w Londynie nakładem wydawnictwa Polonia Chusteczka imperatora, wchodziły w jej skład także teksty na temat wolności. Pełne wydanie Prywatnej historii wolności ukazuje się w Warszawie nakładem Iskier jesienią 1997 roku. Upłynęło ponad dwadzieścia pięć lat od rozpoczęcia tej książki, zaiste okazałem się cierpliwy, gdy dodać wszystkie lata czekania, daleko już przekroczyłem setkę, prawda że nie był to mój wybór i nic innego mi nie pozostawało...

*

Cóż, tak było. Jak teraz odczytają Prywatną historię wolności ci, których nie było jeszcze na świecie, gdy zaczynałem ją pisać? O jednym jestem przekonany: historia wolności nadal jest aktualna.

1997