Wojciech Karpiński

Cienie

(Fragment książki Amerykańskie cienie)


6 grudnia 1981, Nowy Jork

Czasami wydaje się, że Nowy Jork to zwyczajne miasto, nowoczesne, nie piękne, lecz interesujące jako odbicie naszej i przyszłej epoki. Tocqueville’owskie miasto, mówię do siebie, drażniąc siebie i cień Fran­cuza, ale coś w tym tkwi z prawdy: miasto równości wobec prawa i niewiarygodnej nierówności sytuacji, miasto frenetycznej aktywności, po której niewiele zostaje trwałego. Wspina się coraz wyżej, jeszcze wy­żej, wzdłuż szklanych, monotonnych ścian.

Czasami wydaje mi się, że Nowy Jork świadomie wyrzeka się urody. Dostrzegam tę odmowę na stacjach metra, w szarości ulicznego tłumu, w otwartej szpe­tocie budynków, w przeciwpożarowych schodach na­chalnie biegnących w dół po elewacjach. Jakie jutro rysuje się na ulicach, jeśli Nowy Jork to miasto jutra? Czy chcę takiej przyszłości? Śmieci tańczące z wiatrem w niedzielne popołudnie po Trzydziestej Czwar­tej ulicy przed największym ponoć domem towarowym świata? Zmęczony tłum pośpiesznie mijający mnie przy wejściu do jamy metra? Inwazja aparatów ele­ktronowych, szybkiej muzyki, szybkiego jedzenia? Nie chcę.

Nie odrzucam przyszłości. Wbrew powszechnej opinii o ludziach ceniących historyczne dziedzictwo, w jednym nie mam nic z konserwatysty: nie chciał­bym powrócić w przeszłość. Więcej: nie wydaje mi się, aby świat zmierzał ku gorszemu. Jeszcze więcej: sądzę, że cywilizacja zachodnia otwiera coraz szerszej grupie ludzi coraz większe możliwości. Umasowienie kultury łączy się z obniżeniem pewnych wartości i za­grożeniem innych, to jest ryzyko złączone z wyborem demokracji wolnościowej. Czy Nowy Jork nie narzuca jednego munduru: przemijalności, samotności, czy nie godzi w istotę demokracji wolnościowej?

Nie bardziej chyba niż inne miasta, mówię do siebie, to przecież normalne, choć frapujące zbioro­wisko ludzkie. — „Czyżby?”, odpowiada mi Nowy Jork. Tak było dzisiaj. Nie, nie potrafię traktować tego miasta obojętnie, nie zdołałem jeszcze przywyknąć. Wracałem z muzeum mroczną i pustą Madison Avenue. Czasem niebo z agresywnie granatową kotarą chmur bywa wieczorem ciemniejsze niż w nocy. Lo­dowaty wiatr zatykał dech. Chwiał kikutami bezlistnych drzewek, wzdłuż jednego bloku wyrwanych z ciemności pajęczyną maleńkich lampek. Świąteczne dekoracje powodowały, że zmrok i wiatr, i pustka stawały się przez kontrast bardziej intensywne. Cze­kałem długo na autobus. Chłód przenikał do kości. Pójść w miasto? Ogłuszyć się muzyką w jakimś ba­rze? Przyjrzeć się zagubieniu, pragnieniom, otwarciu na możliwości — jakie?

Wybrałem bibliotekę. Szedłem sam po ciemnym dziedzińcu Columbii. Patrzyły na mnie wysokie gma­chy wydziałów oczami światła i ciepła. Wiatr prze­wiewał pusty plac od Hudsonu po ulice Harlemu. Uderzyła mnie nagle dziwność tych świetlnych pro­stokątów w intensywności nocy, tych gmachów w tym mieście, mnie zagubionego w środku tego wszystkie­go. Wrażenia osaczały, domagały się reakcji, wytrą­cały z równowagi, raniły. Nie, dobre czy złe, to nie jest zwyczajne miasto. Potrafi nagle dotknąć czułych miejsc. Czym? Przecież nie pięknem ani niezwykłym ruchem, ani zapisami tradycji, ani perspektywą przy­szłości? Czym?

Wracałem do mieszkania pod górę Hillside Avenue. Wiatr ciął mocniej. Musiałem zatrzymać się w za­głębieniu jakiegoś domu. Przede mną na parkingu nie­dzielne gazety śmigały po dachach samochodów. Ze skarpy potężna, pozbawiona wdzięku sylwetka budyn­ku napierała zwartą kolumną okien. Znam te długie korytarze i szeregi mieszkań, każde zamknięte w so­bie. A jednak światła tego domu, ulica przecież znana, przedtem dziedziniec uniwersytecki zaatakowały mnie jako coś zewnętrznego, obcego. To chwile wrażliwości odsłoniętej. Miasto rzuca cień. Kieruje mnie ku sobie — czyli ku mnie i ku niemu. Nie pozwala zapomnieć o swej obecności, choćby banalnej. Czym działa? Dla­czego z taką siłą? Nie szukam już odpowiedzi. Nie wiem, czym jest dla mnie Ameryka, czym jest Nowy Jork. Za późno? W czasie poprzedniego pobytu zdawało mi się, że wiem. Za wcześnie? Nie przestaję reagować na ten kraj, na miasto. Przeciwnie, działa z wręcz bo­lesną wyrazistością. Szukam tu ważnych dla mnie cie­ni. Nie chcę zniszczyć dotykiem ich cienistego charakte­ru. Chciałbym tylko zapamiętać te cienie i te chwile, gdy mignęły mi przed oczami.

Wojciech Karpiński

Fragment książki Amerykańskie cienie